Change font size Change site colors contrast
Felieton

Moje, twoje, nasze… O tym, jak zmieniłam stan cywilny, ale nie tożsamość

18 października 2018 / Alicja Skibińska

Trzy miesiące temu wyszłam za mąż.

Nazywam się tak samo jak przed ślubem. Mieści wam się to w głowie? Bo wielu osobom nie… Kwiaty ze ślubnego bukietu zwiędły, łzy wzruszenia obeschły, pęcherze na stopach (od weselnych tańców do białego rana) się zagoiły, a ja wciąż muszę tłumaczyć się ze swojej decyzji. Nie, nie mojemu Mężowi, bo to mądry facet, z którym mam fajną,...

Trzy miesiące temu wyszłam za mąż. Nazywam się tak samo jak przed ślubem. Mieści wam się to w głowie? Bo wielu osobom nie…

Kwiaty ze ślubnego bukietu zwiędły, łzy wzruszenia obeschły, pęcherze na stopach (od weselnych tańców do białego rana) się zagoiły, a ja wciąż muszę tłumaczyć się ze swojej decyzji. Nie, nie mojemu Mężowi, bo to mądry facet, z którym mam fajną, partnerską relację. Za innego bym zresztą nie wyszła.

Klimat, który panuje w Polsce wokół kwestii nazwiska po ślubie, jest wprost przedziwny.

Choć mamy kilka różnych opcji, wiele osób wciąż uważa, że istnieje tylko jedna dopuszczalna. No, ewentualnie dwie, ale opierające się na tym samym schemacie. Niby mamy to upragnione równouprawnienie, większość z nas tworzy związki (przynajmniej z pozoru) oparte na partnerstwie, a mimo to duża część społeczeństwa jest zdania, że tylko nazwisko noszone przez mężczyznę jest dobrem, które warto zachować.

Nie zrozumcie mnie źle, mam świadomość, że moje nazwisko również zostało mi przekazane w linii męskiej, po ojcu.

Ale noszę je od urodzenia i uważam za swoje, podobnie jak imię (którego również sama sobie nie wybrałam). Wyobraźcie sobie, jak kuriozalnym wymaganiem byłoby narzucanie ludziom, by zmieniali swoje imię po ślubie. Kilka lat temu natknęłam się na wypowiedź Aleksandry Kwaśniewskiej, która podczas wywiadu dla „Vivy!” została zapytana o to, co sądzi o zwyczaju przyjmowania nazwiska męża:

To jest, szczerze mówiąc, przedziwne. Tak, jakbym w ciągu tej jednej godziny, kiedy przysięgam wierność po grób pewnemu facetowi, przeistaczała się z Oli w Kasię. Uważam, że jest to jednak odebranie nam ważnego elementu naszej tożsamości.

Podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami. Bo przecież zlepek naszego imienia i nazwiska tworzą naszą „nazwę”, coś, co odróżnia nas od innych i stanowi pewną osobistą markę. Naszą tożsamość. Anna Kowalska to ktoś inny niż Anna Nowak. Przez te wszystkie lata, które minęły od czasu, gdy nauczyliśmy się mówić i pisać, do momentu wstąpienia w związek małżeński (dla jednych będzie to 20, a dla innych 40 lat), tysiące, a może miliony razy przedstawialiśmy się swoim imieniem i nazwiskiem, podpisywaliśmy się nimi na dokumentach, sprawdzianach w szkole oraz kartkach urodzinowych. Widnieją one na naszych dyplomach, pod ewentualnymi publikacjami naszego autorstwa, na wszelkich trofeach, wizytówkach itp.

Płeć nie ma tu nic do rzeczy.

Nie jest prawdą, że kobiety z jakiegoś powodu mniej identyfikują się z tym, jak się nazywają. Dla wielu z nich pozbycie się dotychczasowego nazwiska jest naprawdę sporym poświęceniem. W końcu jest ono jednym z naszych dóbr osobistych, chronionym przez prawo cywilne. I choćby dlatego nikt nie powinien się go wyzbywać pod przymusem. Zmiana nazwiska to w pewnym stopniu akt zerwania z tym, kim byliśmy do tej pory, tak jakbyśmy po ślubie przyjmowali nową tożsamość.

Oczywiście, z zasady nie ma w tym niczego złego.

Niektórzy zmieniają nazwisko z radością (choć domyślam się, że już z mniejszą frajdą stoją w dziesiątkach kolejek, wymieniając dokumenty, karty płatnicze i lojalnościowe oraz zmieniając swoje dane w rozmaitych rejestrach…) i mają ku temu różne powody. Można przecież nie przepadać za swoim nazwiskiem choćby z powodu jego niefortunnego brzmienia, długości lub pospolitości, nie chcieć podkreślać swoich związków z nielubianą rodziną, pragnąć uciec od przeszłości i swoich dotychczasowych czynów. Wreszcie, dla wielu osób zmiana nazwiska po ślubie jest symbolem rozpoczęcia nowego życia i założenia własnej rodziny. Ale to ostatnie dziwnym trafem na ogół dotyczy tylko kobiet. Kiedy ludzie słyszą o tym, że mężczyzna przyjął nazwisko swojej żony, prześcigają się w domysłach: „Co, pewnie miał bardzo brzydkie albo wulgarne nazwisko? A może wstydzi się swojego ojca?”. W odwrotnym przypadku nikt nie uznaje, że świeżo upieczona mężatka wyrzekła się własnych rodziców.

Absolutnie nie przeszkadza mi to, że inne kobiety zmieniają nazwiska po zawarciu małżeństwa.

Wkurza mnie jednak to, że tak rzadko jest to emanacja ich wolności i swobody wyboru. Niestety, bardzo wiele z nich robi to pod naciskiem – narzeczonego, jego rodziny, innych osób z otoczenia lub niepisanej, społecznej zasady. Wiecie, jak reagowali moi bliscy i znajomi, kiedy dowiadywali się, że ja i mój mąż po ślubie będziemy nazywali się inaczej? Oczywiście, każdy komentował to w nieco inny sposób (a niektórzy wcale), ale wśród całego przekroju reakcji można było wyodrębnić dwie najbardziej typowe. Pierwsza to zdziwienie, niezrozumienie, a nawet oburzenie. Niektórzy z góry zakładali, że mój mąż jest nieszczęśliwy, że nie przyjęłam jego nazwiska, uznawali, że zrobiłam mu tym krzywdę, odebrałam coś, co mu się należało lub przyjmowali, że odbyła się między nami batalia, którą z kretesem przegrał. Z pewnością jeszcze bardziej zdziwiliby się, gdyby usłyszeli, że opcja przyjęcia przeze mnie jego nazwiska (lub odwrotnie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał) nigdy nie była przez nas rozważana. Bo (uwaga, uwaga)… w momencie zaręczyn byliśmy ze sobą już od kilku lat, w ciągu których zdarzało nam się ze sobą rozmawiać, w związku z czym znaliśmy swoje poglądy na różne tematy – również i na ten. Z całego serca polecam takie rozwiązanie.

Trudno mi sobie wyobrazić związek z kimś, kto narzucałby mi w nim podporządkowaną rolę (no bo gdzie jest miejsce na partnerstwo w sytuacji, w której dwie osoby obowiązują zupełnie różne zasady, tylko dlatego, że mają co innego między nogami?).

Nie wyobrażam sobie, żeby mój partner wymuszał na mnie cokolwiek argumentem „bo jesteś kobietą”. Po prostu nie dogadałabym się z taką osobą. I wydawało mi się, że czasy typowo patriarchalnych związków mamy już dawno za sobą. Myślałam też, że jestem otoczona osobami o postępowych, nowoczesnych poglądach. Niestety, jeśli chodzi o kwestię nazwiska po ślubie, społeczna mentalność najwyraźniej tkwi w zupełnie innej epoce. Wciąż przecieram sobie oczy ze zdumienia, przypominając sobie niektóre z tekstów, jakimi mnie raczono: „Ojej, to pewnie Michał jest nieszczęśliwy?”, „Myślałam, że chociaż weźmiesz podwójne, żeby sprawić mu przyjemność”, „A co on na to?”, „Teściowie się nie obrażą?”, „Michał nie miał nic przeciwko?”, „Musi cię kochać, że się na to zgodził”. Ludzie (również moi rówieśnicy) naprawdę są przekonani, że facet ma prawo po prostu zmusić do czegoś swoją życiową partnerkę. Żeby nie było wątpliwości, ta zasada nie działa w obie strony. Oczywiście, mnie nikt nigdy nie zapytał, jak czuję się z tym, że mój mąż nie przyjął mojego nazwiska. On nie musiał się z tego nikomu tłumaczyć. Fakt, że łaskawie wyraziłam zgodę, by zachował swoje dane osobowe po naszym ślubie, nie wzbudził niczyjego zdziwienia ani troski o moje samopoczucie.

Drugi rodzaj reakcji dotyczył przede wszystkim kobiet, które same zmieniły nazwisko po ślubie lub dołączyły nazwisko męża do swojego panieńskiego.

Nie wyobrażacie sobie, jak wiele z nich powiedziało mi, że… bardzo dobrze robię. Że gdyby one brały ślub w tych czasach, też nie pozbyłyby się tak ważnej cząstki własnej tożsamości. Albo że same chciały tak zrobić, ale facet urządził im awanturę lub tak długo marudził, że uległy jego naciskom. Jeszcze inne czuły się bardzo źle ze zmianą nazwiska, ale nawet nie miały świadomości, że nie muszą się go pozbywać – wydawało im się, że to ich „kobiecy” obowiązek. Jeśli do tej pory myślałam, że kwestia nazwiska po ślubie jest czymś, w czym mamy dowolność, a kobiety w moim otoczeniu zmieniają je, bo same tego chcą, w tamtym momencie zweryfikowałam swoje przekonanie.

Co ciekawe, choć ludzie traktują przyjmowanie nazwiska męża jako opcję automatyczną i oczywistą, polskie prawo podchodzi do tego znacznie bardziej równościowo.

Osoby, które planują zawrzeć związek małżeński, muszą wcześniej udać się do stanu cywilnego i wypełnić kilka świstków – w tym taki, w którym deklarują, jak będą się nazywały one oraz ich ewentualne potomstwo. Jeśli jednak jakimś cudem taka deklaracja nie zostałaby złożona, domyślnie każde z małżonków zostałoby przy swoim nazwisku, a ich przyszłe, wspólne dzieci nosiłyby podwójne. To o tyle zabawne, że zdarzyło mi się nawet spotkać ze zdziwieniem, że mąż i żona w ogóle mogą nie mieć wspólnego nazwiska! Oczywiście, że mogą. Mogą również zdecydować się na wiele innych opcji. Warto je znać i nie dawać sobie wmówić, że istnieje tylko jedna właściwa oraz niepodlegająca dyskusji. Tam, gdzie nie ma dyskusji, nie ma mowy o zdrowym, dojrzałym związku między dwojgiem ludzi.

Każdy wie o tym, że małżonkowie mogą wybrać nazwisko noszone do tej pory przez jedno z nich.

Zarówno mąż, jak i żona (a także oboje) mogą również przyjąć nazwisko dwuczłonowe i dowolnie zdecydować o kolejności członów. Warto przy tym pamiętać, że polskie prawo dopuszcza wyłącznie dwa człony, więc jeśli jeden z małżonków miał do tej pory podwójne nazwisko, należy wybrać tylko jeden z dotychczasowych członów (tak, jak to zrobiła m.in. Paulina Krupińska-Karpiel, żona Sebastiana Karpiela-Bułecki). Ponadto nie można zamienić się nazwiskami. Poza tym wszystkie kombinacje są dozwolone, co ilustruje poniższa tabela, w której prezentuję opcje dla pani, która przed ślubem nazywała się Kowalska i pana o nazwisku rodowym Nowak:

Podaję te możliwości, bo chciałabym, żeby to była powszechna wiedza. Wydaje mi się, że nie da się podjąć własnej, autonomicznej decyzji, kiedy nie zna się swoich praw. Z drugiej strony, świadomość to jedno, a asertywność to zupełnie odrębna kwestia. Mam wrażenie, że Polki mają z nią duży problem. Żeby była jasność: nie mówię teraz o kobietach, które przyjęły nazwisko męża z własnej, nieprzymuszonej woli i są z tego faktu zadowolone. Mam na myśli zadziwiająco dużą liczbę dziewczyn, które uległy szantażowi emocjonalnemu, bały się reakcji otoczenia lub dały sobie wmówić, że przyjęcie nazwiska męża jest ich obowiązkiem. Nie mówcie mi, że „tradycja” przyjmowania nazwiska męża przez kobiety nie jest seksistowska – pochodzi przecież z kultur patriarchalnych i nawiązuje do symbolicznego przejścia kobiety spod opieki oraz władzy ojca pod kuratelę małżonka.

Oprócz tego są jeszcze pary, które nawet nie rozważają przyjęcia podwójnego nazwiska zarówno przez męża, jak i żonę lub niebiorące pod uwagę przyjęcia nazwiska partnerki przez faceta, bo „to niemęskie”, „jego rodzina się obrazi”, „facetowi nie przystoi” itp.

Mamy XXI wiek, jeżeli ktoś się nie zorientował. Możemy robić, co nam się podoba i każdego dnia powinniśmy dziękować losowi za to, że żyjemy w takich, a nie innych czasach. Korzystajmy z tego, nawet jeśli otoczenie miałoby parę razy krzywo na nas spojrzeć. Kiedyś ludzie reagowali zdziwieniem na kobiety, które chodziły w spodniach lub pracowały zawodowo oraz na gotujących i zajmujących się dziećmi mężczyzn. Mentalność społeczeństwa zmieniła się właśnie dzięki temu, że takie widoki były coraz bardziej powszechne i po prostu trzeba było się do nich przyzwyczaić. Czekanie na zmiany z założonymi rękami nie ma najmniejszego sensu – jeśli ich chcemy, sami musimy je współtworzyć.

Więc jeśli spotkacie parę taką jak my albo taką, która zdecydowała się na jakiekolwiek inne, nawet bardzo niestandardowe rozwiązanie związane z nazwiskami po ślubie, przybijcie jej piątkę, życzcie wszystkiego najlepszego i nie kwestionujcie jej decyzji (chyba, że dojdzie do was sygnał, że któraś ze stron została do czegoś przymuszona). Skoro dwoje ludzi zdecydowało się na ślub, to najprawdopodobniej się kochają, akceptują i są z tego powodu szczęśliwi. Z pewnością znajdzie się mnóstwo osób, które wytkną im, że coś zrobili nie tak i pokażą im, że mają gdzieś ich wolność wyboru. Ale wy nie dołączajcie do tego niezbyt zacnego grona.

A wy, dziewczyny, nie dajcie sobie wmówić, że macie mniejsze prawo do zachowania własnej tożsamości niż wasi faceci.

Jeśli chcecie zmienić nazwisko po ślubie, to w porządku. Równie w porządku będzie, jeśli wasz małżonek przyjmie wasze lub każde z was zachowa własne. Każda z możliwych decyzji będzie w porządku, o ile zostanie podjęta wspólnie, z poszanowaniem wolności i potrzeb obu stron. Nie pozwólcie, by ktokolwiek mówił wam, że musicie coś zrobić tylko dlatego, że jesteście kobietami. Seksizm pozostaje seksizmem, niezależnie od tego, czy nazwiecie go po imieniu, czy nadacie mu jakiś bardziej akceptowalny pseudonim, taki jak „tradycja” czy „męska duma”. Rozmowa o nazwiskach po ślubie stanowi idealny sprawdzian dla partnerstwa i wzajemnego szacunku w związku. Niestety, mam wrażenie, że niewiele par go zdaje. A co jeszcze smutniejsze, wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego, nawet nie poddając tego stanu rzeczy głębszej refleksji.

 

Felieton

Mam dwie córki – jedną z wyzwaniami, drugą zdrową.

19 marca 2023 / Małgorzata Rzewuska

Moje macierzyństwa są zupełnie różnymi doświadczeniami, a ja czuję się czasem, jakbym przy każdej z moich córek była inną osobą.

Podobieństwa zakończyły się na okresie ciąży.

Pierwsze miesiące życia starszej córki były koszmarem, którego nie chcę pamiętać – i mój organizm mi to poniekąd ułatwia, bo pamiętam tylko fragmenty.  Od jej urodzenia każdy kolejny dzień przynosił złe i jeszcze gorsze wiadomości.  

Najwyraźniejsze wspomnienie to chyba smutne i szkliste oczy 6-miesięcznej córki, kiedy patrzyła na mnie na OIOM-ie, ale otumaniona lekami i podłączona do respiratora nie miała jak się rozpłakać. I telefon od męża, kiedy miała tydzień, że właśnie zdiagnozowali u niej sepsę. I kiedy u dziewczynki leżącej na tej samej sali wystąpiły jakieś komplikacje i nikt nie mógł wejść na OIOM w godzinie odwiedzin i na początku nie było wiadomo, o czyje dziecko chodzi. I kiedy przy porannym telefonie na oddział dowiedziałam się, że właśnie przed chwilą miała zatrzymanie akcji serca, ale ją uratowali. I jak przed rozmową z ordynatorem OIOM-u wypisywałam sobie pytania na temat tego, jak będzie wyglądało jej życie z nieuleczalną chorobą serca, którą wtedy zdiagnozowano (na szczęście później okazała się jednak uleczalna) i wizyty personelu hospicjum u nas w domu.  I to jak z cichej szpitalnej kuchni w nocy patrzyłam na śnieg na Marszałkowskiej. Pamiętam też wyjątkowo upalne lato spędzone w malutkiej dusznej sali, czasami z kilkoma innymi mamami i dziećmi. I samotne spacery po okolicy podczas jej zabiegów, bo w stresie nie byłam w stanie znieść niczyjego towarzystwa i potrzebowałam chodzić sama. I kilkuminutową radość, że już jest po zabiegu, po to, żeby kilka minut później przeżyć pogorszenie stanu i szybki transport na OIOM. I długie oczekiwanie na windę w szpitalu. Półgodzinne pobierania krwi, bo nie mogli się wkłuć. Pikanie monitorów i kończących się strzykawek z lekami.

Do dzisiaj mam ścisk żołądka w okolicy placu Zbawiciela i Coffee Karma. To tam często jadłam rogalika na śniadanie przed otwarciem OIOM-u dla odwiedzających o 11:00.  Tych siedem pierwszych miesięcy życia córki to był najtrudniejszy czas w moim życiu. Patrząc na to z perspektywy, to naprawdę nie wiem, jak to możliwe, że to przeżyłam i nie zwariowałam, a nawet jakoś dawałam sobie radę. 

Jednocześnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co ja właściwie robiłam, kiedy ona leżała na OIOM-ie. Wracałam ze szpitala do domu i co robiłam? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam, czy gotowałam. Nie pamiętam, co jadłam. Poza jednym spotkaniem ze znajomymi, z którego mam zdjęcie, to w ogóle nie pamiętam, czy z kimś się spotykałam. Nic. Czarna dziura.  Pamiętam tylko, że zaklinałam telefon, żeby nie zadzwonili. I pamiętam melodię z karuzelki nad łóżeczkiem i to wielkie wzruszenie, kiedy po raz pierwszy położyliśmy córkę w jej łóżku, po pierwszym powrocie ze szpitala.

Później problemy z jedzeniem, opóźnienie psychoruchowe, rehabilitacja, kolejna operacja (w piątek 13-tego) i zdrowe serce, co można chyba uznać za medyczny cud, bo nikt się tego nie spodziewał.  

Pół roku po operacji starsza zaczęła sama chodzić i pojechaliśmy na pierwsze „prawdziwe” wakacje. Skierowano nas też na kolejne badania genetyczne, gdzie okazało się, że jednak jest wada genetyczna. 

 

Delecja fragmentu chromosomu. 

 

Wada bez nazwy, żaden zespół. Nie znają drugiego identycznego przypadku.  Prawdopodobnie to wada jest źródłem wszystkich jej problemów, więc tego nie przeskoczymy. 

Po naprawieniu serca dalej ją rehabilitowaliśmy, a po jakimś czasie doszły oczywiście terapie logopedyczne, Wczesne Wspomaganie Rozwoju i inne.  Wokół tego kręciło się nasze życie przez kolejne lata. Co ciekawe, córka mimo trudnego startu była niesłychanie wesoła, kontaktowa i nie bała się lekarzy. Wyglądało na to, że jej traumatyczne przeżycia w ogóle nie zostawiły śladu na jej psychice, co wydawało mi się niemożliwe. 

Dalsza historia jest taka, że córka z radosnej i uśmiechniętej dziewczynki zaczęła zmieniać się w dziewczynkę rozedrganą i trudną do zadowolenia, zaczęło pojawiać się coraz więcej trudnych zachowań, a rozwój przestał iść do przodu tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli. I taki stan trwa do dziś. Z jednej strony wielkie szczęście z powodu cudem odzyskanego zdrowia, a z drugiej kop od życia w postaci niespodziewanej niepełnosprawności intelektualnej, w przypadku której na cud liczyć już nie możemy. I coraz trudniejsze zachowania coraz większej i silniejszej córki. 

Jakie było moje podejście do macierzyństwa, kiedy starsza była mała? Najpierw najważniejsze było, żeby moje dziecko przeżyło i jadło cokolwiek. Nie miałam czasu i głowy na zajmowanie się „duperelami” w stylu ograniczanie cukru czy szukanie wyłącznie eko jedzenia. Moim problemem było obudzenie dziecka na jedzenie, a nie położenie go spać. Hela spała od początku bez problemów, najchętniej wcale się nie budząc. Była przyzwyczajona do zasypiania w nieprzyjaznych warunkach (szpital, inkubator), więc nie domagała się ciągłej bliskości i była jednym z tych dzieci, które zostawia się w łóżku, mówi dobranoc, a one zasypiają i budzą się rano w wyśmienitym humorze. Nie płakała właściwie nigdy. I pasowało mi to, bo taki był mój plan przed urodzeniem dziecka: na pewno nie ma opcji, żebym spała z dzieckiem (bo będzie mi się po prostu źle spało) i żeby budyń nie zalał mi mózgu. 

I faktycznie nie zalał, bo najpierw zalała go trauma i walka o przetrwanie, więc nie było na niego przestrzeni, a potem chyba bardziej skupiliśmy się na działaniu.

Karmienie piersią niespecjalnie mi wyszło, ale i tak przez pół roku dręczyłam się bezsensownie laktatorem. Tak czy siak, każdy mógł w związku z tym nakarmić Helę. Każdy mógł z nią bez problemu zostać, bo od początku w szpitalu zajmowali się nią wszyscy. Mogłam wychodzić, spotykać się z ludźmi, chodzić na fitness, a z czasem wyjeżdżać bez dziecka, jeśli akurat miałam na to ochotę. A czasem miałam. Jak słyszałam od koleżanek, że nie mogą wyjść do kina, bo karmią piersią, to myślałam, że to jakaś fanaberia. Że co to za problem dać dziecku butelkę? Co za problem uśpić? Mówi się dobranoc i tyle. Krytykowałam w myślach matki przyspawane do swoich dzieci i uważałam, że to nie jest dobre ani dla matki, ani dla dziecka. Rodzicielstwo bliskości wydawało mi się dziwaczne, a Tracy Hogg wydawała mi się sensowną babką. Miałam też w ciągu dnia całkiem sporo czasu dla siebie, bo córka miała zwykle 2-3 godzinną drzemkę. Wydawało mi się, że to normalne, i że sporo dzieci tak ma.  

Little did I know…

Karmienie dzieci, które są starsze niż rok i potrafią same przyjść i grzebać mamie w staniku, albo werbalnie domagać się „cycka” również wydawało mi się lekką przesadą. Bo jak to tak? Samo dziecko przychodzi i mówi „Daj cycka!”? Ja sobie tego nie wyobrażam! Pół roku, maksymalnie rok i koniec! Karmienie przy ludziach i w miejscach publicznych też nie do końca do mnie przemawiało.  Nie przeszkadzało mi, że inni tak robią, ale nie wyobrażałam sobie, że ja bym mogła to robić. Teraz sobie myślę, że to wszystko była strategia obronna. To, co mi się nie udało (w dużej mierze przez okoliczności, ale też i wcześniejsze teoretyczne założenia na temat tego, jak ma wyglądać moje rodzicielstwo), wydawało mi się bez sensu. Dzisiaj odwołuję wszystko, co wtedy myślałam i mówiłam!

Jaką matką byłam na początku macierzyństwa ze starszą? Kochającą, ale przede wszystkim przerażoną, bojącą się o życie, zdrowie i przyszłość dziecka. Bez przestrzeni na spokojne i bezstresowe poznawanie się i bez luzu związanego z kwestiami jedzenia. Przez pierwsze lata również cierpliwą i cieszącą się z małych sukcesów i radosnego usposobienia córki. Martwiącą się coraz bardziej, że rozwój nie idzie tak, jak powinien. Matką zdruzgotaną każdą kolejną złą diagnozą. Matką zrezygnowaną. Matką pogodzoną. Matką niepogodzoną. Matką walczącą. Matką zdeterminowaną. Matką szukającą rozwiązań. Matką akceptującą i matką nieakceptującą. Matką pełną nadziei. Matką porzucającą wszelką nadzieję. 

Jaką matką jestem dla niej od jakiegoś czasu? Kochającą, ale przez większość czasu przemęczoną, sfrustrowaną, wściekłą, awanturującą się i niecierpliwą. Bez radości z macierzyństwa. Matką zniechęconą i smutną, że czego bym nie robiła, to starsza i tak za moment będzie niezadowolona, jęcząca i wyskoczy z jakąś awanturą. Matką zastanawiającą się, jaka starsza by była, gdyby była zdrowa – co by ją interesowało? O czym byśmy mogły pogadać? Co sprawiałoby jej radość? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką potrzebującą odpoczywać od dziecka. Matką na skraju szaleństwa. Matką przygotowaną do bycia obok „na zawsze”. Matką gotową do obrony, kiedy ktoś źle potraktuje jej dziecko. Matką odpuszczającą i pogodzoną z faktem, że nie jest i nie będzie nigdy terapeutką swojego dziecka, bo dziecko nie współpracuje z najbliższymi. Matką z ciągłymi wyrzutami sumienia, że jest złą matką, bo to przecież nie wina starszej, że jest, jaka jest. Matką złą na siebie, że znowu straciła cierpliwość. A czasem matką dumną z siebie, jeśli udało jej się zachować zimną krew. 

7 lat później dostałam od losu szansę na „normalne” macierzyństwo. Zostałam mamą zdrowej córki. Mogłyśmy normalnie się poznawać i nikt mi jej nie zabrał na pierwsze dni życia.  Zakochałam się w dziecku od razu, a karmienie po prostu samo nam wyszło, chociaż się na tym specjalnie nie znałam. Byłam w szoku. Byłam też w szoku, ile czasu taki niemowlak może spędzać wisząc na mnie, i w szoku, jak bardzo mi to nie przeszkadza. I jak bardzo to polubiłam. Byłam zachwycona każdym aspektem macierzyństwa i dziecko zabierałam ze sobą wszędzie. 

Stałam się jedną z „nich”.

Mimo swojej idealności młodsza od początku była na bakier ze snem. Nigdy nie zaszczyciła mnie długimi i przewidywalnymi drzemkami, nigdy nie dała się po prostu położyć spać i zostawić, nigdy nie przespała w nocy dłużej niż trzech godzin, a krótko po zaśnięciu potrafiła budzić się co pół godziny, co skutecznie utrudniało mi wieczorny odpoczynek i spędzanie czasu ze sobą samą albo z mężem. Skończyło się to oczywiście wspólnym spaniem – moim z młodszą, bo nie miałam ochoty biegać w nocy z innego pokoju. Czy jej (nie)spanie wydawało mi się wielkim problemem? Niespecjalnie. Po tym, co przeżyłam ze starszą, wydawało mi się to mało znaczącą pierdołą. I tak uważałam, że wszystko jest super. Czy gdyby była moim pierwszym dzieckiem załamałabym się jej spaniem i uważała to za koniec świata? Prawdopodobnie tak.  

Młodsza ma już prawie 3 lata. Niedawno skasowałam jej ostatnie wieczorne karmienie.  Czy karmiłam ją, kiedy potrafiła sama powiedzieć, że chce cycka? Oczywiście. Potrafi powiedzieć już prawie wszystko. Czy miałam z tym problem? Oczywiście, że nie, chociaż przyznaję, że inni mieli. Czy karmiłam ją przy ludziach, w IKEA, w kawiarni, w parku, w markecie, w tramwaju, WSZĘDZIE? Oczywiście.

Jaką matką jestem dla niej? Cierpliwą. Wspierającą. Nie złoszczę się. Nie krzyczę. Próbuję się dogadać. Akceptuję jej emocje. Nie uważam, że coś wymusza. Uwielbiam spędzać z nią czas. Tęsknię za nią, kiedy jej nie widzę. Zachwycam się wszystkim, co robi i tym, jaka jest bystra i spokojna. Zachwycam się tym, z jaką łatwością uczy się mówić i jakie skomplikowane i urocze konstrukcje wyrazowe potrafi tworzyć. Zachwycam się tym, jak potrafi bawić się ludzikami Lego w cukiernię i łyżkami w rodzinę łyżek. I tym, jak opowiada mi o bajkach i o tym, co działo się w żłobku. Tym, ile piosenek zna na pamięć. 

Mam wrażenie, że zachłysnęłam się całkowicie i odbieram sobie wszystko, czego za pierwszym razem nie mogłam dostać. Wiem też, że to moja jedyna szansa na rozkoszowanie się tym stanem, bo więcej dzieci nie planuję.

Jaką jeszcze jestem matką? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką zdeterminowaną, żeby nie obarczać młodszej siostry problemami starszej. Matką zastanawiającą się, jak za jakiś czas wytłumaczyć młodszej, o co chodzi z jej siostrą i jak sprawić, żeby dobrze im się razem żyło, a młodsza mogła mieć chociaż chwilę spokoju, bez ciągłego bycia nagabywaną przez starszą, która nie rozumie słowa „nie”. Matką martwiącą się, że nerwowa atmosfera w domu i tak wpłynie na przyszłe życie młodszej. Matką martwiącą się, co będzie ze starszą po naszej śmierci. Matką smutną, że starszej tak trudno znaleźć radość. 

Matką niesprawiedliwą – zachwycającą się młodszą i wściekającą się na starszą. Nie chcę taka być, ale tak to niestety teraz wygląda. 

Dwa zupełnie różne macierzyństwa. 

Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła być jedną, dobrą matką.  Póki co jest jak jest. A ja wierzę głęboko w to, że trzeba mówić jak jest, bo może gdzieś znajdzie się ktoś, kto czuje się podobnie. 

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo