W miłości i na wojnie podobno wszystkie chwyty są dozwolone. Czymże jest rodzicielstwo, jeśli nie jednym i drugim po trosze?
Przez cały miniony weekend siedzieliśmy z mężem w okopach. W końcu, po miesiącu asystowania siostrze w chorobie, czyli po polsku – po miesiącu beztroskiego nic nie robienia pod okiem dziadków, nasze dzieci musiały powrócić do rzeczywistości. Rodzice przedszkolaków – łączmy się!
Pora roku jaka jest, każdy widzi, a co za tym idzie, o katarki i kaszelki nie trudno. Ponoć warunki w przedszkolach i żłobkach dodatkowo znakomicie wspierają rozwój wszelkiej maści drobnoustrojów, aby panie przedszkolanki mogły nacieszyć się odrobiną ciszy, kiedy to grupa rozwrzeszczanej dzieciarni, w szczycie sezonu maleje do sztuk pięciu 😉
Aby wspierać odporność naszych pociech, nawet zasięgnęliśmy opinii prywatnego pediatry (wiadomo, jak człowiek zapłaci, to ma prawo przypuszczać, że otoczono go lepszą opieką). Pani doktor sprzedała nam prawdy objawione, którymi zamierzam się od razu podzielić.
Przede wszystkim nie należy przegrzewać dziecka.
W ciągu dnia maksymalna temperatura, jaką powinno osiągać pomieszczenie, w którym czas spędza nasza latorośl, to 21 stopni! W nocy natomiast 18 stopni Celsjusza! Od razu uprzedziła szturm starszych pokoleń, zapewniając, że dzieci przez cały dzień są w ruchu, cały czas biegają, skaczą, mówiąc wprost – łobuzują, więc jest im ciepło i trzeba nie lada choroby, żeby dały się położyć do łóżka. Właśnie dlatego dzieciaki w placówkach nagminne chorują – wystarczy wejść do żłobka na 5 min, żeby człowiek poczuł się jak w saunie. A ciepłe powietrze równa się suche powietrze, pełne ciepłolubnych bakterii i wirusów.
Dodatkowo, nawet jeśli w domu jest chore dziecko, należy wietrzyć pomieszczenia. Oczywiście nie otwieramy okna na oścież zaraz przy spoconym osesku w samym podkoszulku. Wszystko z głową 😉 Dziecko uprzejmie zapraszamy do innego pokoju/kuchni/ łazienki i w tym czasie przykręcamy grzejniki i otwieramy okna. Sprawdziłam – da się, ale trzeba mieć kogoś do pomocy, aby w czasie wietrzenia umilał czas oczekującemu dziecku.
O ile nie udało nam się przechytrzyć choroby, próbujemy zwalczyć ją naturalnie w zarodku przez przede wszystkim czyszczenie nosa delikwentowi, nawilżanie powietrza oraz samego dziecka 😉
Dodatkowo od pani doktor dowiedziałam się także, że gorączka u małych dzieci jest najlepszym znanym naturze środkiem przeciwwirusowym.
Kiedy dziecko gorączkuje, naturalnie należy je obserwować, a wysoką gorączkę skonsultować każdorazowo z lekarzem, natomiast jeśli brak jest innych niepokojących objawów, nie należy takiej gorączki od razu zbijać. Gorączkę u małych dzieci podobno zbijamy, jeśli przekracza 38,5 stopnia lub jeśli widać, że towarzyszy jej ból i dziecko po prostu źle się czuje.
Co do zasady, należy także wychodzić z dzieckiem na spacer, o ile czuje się dobrze, nie ma wysokiej gorączki i nie choruje akurat na chorobę zakaźną, a pogoda ogólnie nadaje się do spacerowania – mróz nie odmraża nosa, wiatr nie urywa głowy, a deszcz nie przelewa się górą do kaloszy. I pisząc o spacerze, nie mam naturalnie na myśli placu zabaw.
Mimo tej wiedzy tajemnej, którą posiadłam, naturalnie w sezonie jesienno-zimowym, nie udaje mi się zawsze uchronić dzieci przed chorobami. Co prawda odporność starszego syna jest w całkiem dobrej kondycji, natomiast młodszej córce nadal zdarzają się incydenty chorobowe.
I wracamy do sedna. Przez ostatni miesiąc moja Młoda walczyła z chorobą. Zaczęło się od przeziębienia, podejrzenia zapalenia krtani, następnie oskrzeli, a skończyło zapaleniem płuc. Córka była w stanie ogólnym rewelacyjnym – zero gorączki, niewielki kaszel, ale lekarze nie mieli wątpliwości. Przez ten czas na zmianę z dziadkami pełniliśmy wartę w domu, a towarzyszył nam starszy syn, gdyż logistycznie tak było wygodniej. W tym czasie dzieciaki też bliżej się zaprzyjaźniły i można powiedzieć, że zapałały do siebie ogromną sympatią (o ile akurat nie próbowały się wzajemnie pozabijać lub wysadzić domu w powietrze).
Jak już pisał Sapkowski – „Coś się kończy, coś się zaczyna”, przyszedł czas, kiedy córa w pełni sił mogła wrócić do żłobka.
Odetchnęliśmy trochę z ulgą na myśl o tym, że dziecko już jest zdrowe oraz że wrócimy do naszej codzienności, nieobarczonej ekwilibrystyką związaną ze zmianami warty. I weekend byłby przepełniony radosnymi ochami i achami na myśl o wszystkich emocjach, które czekają tuż za poniedziałkowym rogiem, gdyby nie… starszy syn!
Wydawało nam się, że kieruje nami rozsądek, kiedy w piątek informowaliśmy Młodego, że to koniec laby i w poniedziałek wraca do kumpli. Być może była to jednak głupota? Przez cały weekend Młody wymyślał najróżniejsze powody, dla których jednak nie chce wracać do przedszkola. Nie dał się nabrać na euforię, którą próbowaliśmy mu zareklamować wszystkie fantastyczne wydarzenia, z jakimi wiąże się powrót do społeczeństwa. W poniedziałkowy poranek wzbił się na wyżyny kreatywności trzyipółlatka i oznajmił nawet, że nie może iść do przedszkola, bo oto właśnie przed chwilą kichnął na głowę siostrze i chyba sami rozumiemy, że jest chory, a co więcej, zaraził także siostrę. Kiedy nie daliśmy się nabrać na tę ckliwą historyjkę, zaczął po prostu płakać. I tak zawodził przez cały poranek, a mąż skwitował to jedynie zdaniem: „Przy tym, co tu się dzieję, nasze (dorosłych) problemy są naprawdę nieistotne”.
Epilog tej historii jest chyba łatwy do przewidzenia.
Rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy z Młodym. Wyjaśnialiśmy tonem mentora, chwaliliśmy językiem korzyści, jak rasowi sprzedawcy, rozumieliśmy naturalnie jego zdenerwowanie i to przez całą poniedziałkową, poranną wieczność. Nie wiem, czy zrozumiał i do końca zaakceptował. Ważne, że dał się zaprowadzić i na miejscu był już bardziej przychylnie nastawiony. A w drodze powrotnej przyznał, że jednak było fajnie i warto było wrócić.
Nasza mała wojna i znów cudem udało się skończyć ją z tarczą, a nie na tarczy…
PS U mnie w domu można teraz kręcić remake ,,Epidemii’’, w roli Dustina Hoffmana mój mąż, ja- oczywiście Rene Russo, a w roli kapucynki zarażającej wszystkich śmiertelną chorobą – moja córka. Ja zaraz śmigam do lekarza, bo od kaszlu za chwilę wypluję płuca, a do grona chorych dołączył… PIES!! Pani weterynarz jednoznacznie orzekła, że pies zaraził się zapaleniem oskrzeli (jeszcze nie płuc) od dziecka i jest na antybiotyku. I dodam jeszcze, że chory pies to gorzej niż chory facet. Prawie się nie rusza, nie je, wygląda jakby był u kresu swych dni, nawet z fotela schodzi jak paralityk, a potrzebuje jedynie antybiotyku i czułości. 😉 I cenna rada dla posiadaczy chorych dzieci i psów – nam zalecono wzmacniać odporność psa przez podawanie rutinoscorbinu – takie tam gusła i zabobony?