Change font size Change site colors contrast
Felieton

Przepis na pączki z cukrem, tłuszczem i glutenem. Najlepszy!

7 lutego 2018 / Magda Żarnowska

Teoretycznie nie jestem jakąś wyjątkową tradycjonalistką.

Święta obchodzę  tyle o ile, natomiast okazuje się, że oprócz Dnia Świstaka w tym roku w lutym pojawi się także kilka innych, ważnych dla mnie dni. Jednym z nich jest, a jakże, Tłusty Czwartek.  Wiem, że Kościół Katolicki to nie jest super market, z którego mogę sobie wybrać to, co mi odpowiada, a całą resztę zbyć w najlepszym wypadku milczeniem oraz że wszystkie te fajne, pozytywne święta lub nasze tradycje i obyczaje mają jakiś związek z wyznawaną religią.

Tłusty Czwartek, mimo iż nie jest świętem ani dniem wolnym od pracy, obchodzony jest w Polsce z co najmniej należytą starannością i mimo że jego nadejście zwiastuje zbliżający się koniec karnawału, jakoś wyjątkowo mnie to nie martwi. Trąbię wszem i wobec, że jako matka karnawału nie uznaję i nie szanuję, bo nie mam okazji skorzystać, za to Tłusty Czwartek kocham.

A teraz do rzeczy. Mam dla Was przepis na to, aby w Tłusty Czwartek zjeść pycha pączki!

Wystarczy pójść do dyskontu i je kupić! Ha! Dobre? Tak poważnie, obrazoburczy wpis popełniam, bo żywię przekonanie, że cukiernie z okazji Tłustego Czwartku pieką/smażą jakieś zatrważające ilości pączków z dużym wyprzedzeniem i w tym jednym, wyjątkowym dniu pączki z cukierni smakują gorzej niż na co dzień. Czy ktoś potwierdzi moją teorię?

Co zrobić, żeby zjeść pyszne świeże pączki? Najlepiej zrobić je sobie samemu – w końcu umiesz liczyć, licz na siebie 😊

Poniżej podam przepis, z którego korzystam przy robieniu domowych pączków. Od razu uprzedzę pytania, są to pączki dla początkujących gospodyń i gospodarzy domowych, o stopniu skomplikowania tak niskim, że nawet mnie udało się je wykonać. Pierwszy raz tę pączusie pochłonęłam w liczbie miliona u mojej przyjaciółki, ale minęły lata zanim uwierzyłam, że sama dam radę je zrobić. Nie żebym była totalną kuchenną niedojdą, ale zawsze wolałam robić tak zwane konkrety – dania główne, niż babrać się ze słodyczami. Dotychczas żywiłam przekonanie, że przygotowywanie domowych słodkich wypieków wymagać będzie ode mnie aptekarskiej precyzji, a ciasto wyczuje mój brak kulinarnej ogłady i wątpliwości i po prostu nie wyjdzie. Tym razem się udało i wyjątkowo nie było rannych.

Jeszcze jedno ostrzeżenie- jest to przepis dla tych wszystkich łasuchów, którzy choć w ten jeden dzień nie pogardzą tłuszczem, cukrem i glutenem. Do boju!

Jak zrobić pączusie na serku homogenizowanym? Małe, zgrabne, bez nadzienia.

Składniki:

  • 300g serka homogenizowanego, najlepiej waniliowego, może być z dyskontu. Serki mają większą pojemność i dlatego można śmiało skubnąć łyżeczkę lub dwie.
  • 3 jajka
  • 1,5 szklanki mąki
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • olej do smażenia (nie dodawać do masy)
  • cukier puder do posypania

 

Cała procedura przygotowania ciasta jest niewiarygodnie skomplikowana. Należy bowiem… wymieszać w misce wszystkie składniki. I już! Żadnej filozofii 😊 można robić łyżką, widelcem, mikserem, trzepaczką – dowolnie.

Następnie do garnka wlewamy olej, tak, żeby jego głębokość sięgała jakichś 5cm.  Teraz zaczyna się niebezpieczna część akcji. Do rozgrzanego oleju łyżką wkładamy niewielkie porcje ciasta. Ciasto w oleju znacznie urośnie, najlepiej zrobić jakąś próbę, aby uzyskać interesującą nas wielkość pączków. Pączusie w oleju radośnie sobie podskakują, smażymy je na kolor złoty, w odpowiednim momencie odwracając na drugą stronę. Może zdarzyć się tak, że same się odwrócą – brawo Wy, połowa roboty z głowy. Po usmażeniu odkładamy do odsączenia na ręczniku papierowym (jakby to nie był Tłusty Czwartek). Posypujemy cukrem pudrem.

I zjadamy. Najlepsze są świeżutkie.

 

Takim sposobem Ciocia Dobra Rada pomogła Wam tym razem zaspokoić wybrednego łasucha i to przy tak niewielkim zaangażowaniu czasu i środków.

Smacznego!

Felieton

Co z tą wiosną?

12 marca 2023 / Magda Żarnowska

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo.

Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali. Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych...

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo. Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali.

Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych Wielki Post, i gdyby ktoś przegapił okazję noworoczną, mógł sobie przynajmniej odmówić czegoś na następne  czterdzieści dni. Jako przykładni katolicy, korzystając z okazji, odmówiliśmy sobie czerniny, której nie jesteśmy fanami, a mój mąż – znany przeciwnik pierogów, postanowił bez nich wytrzymać aż do samej Wielkanocy.

Gdybyście jednak zdążyli zjeść już czerninę, pierogi albo czekoladę (bo tej nieopatrznie większość jest skłonna sobie odmówić pod wpływem impulsu) i korzystać z wielkopostnej  fali wyrzeczeń, już się nie opłaca, przyroda daje nam kolejną szansę.

Nadchodzi bowiem wiosna, a wiadomo, na wiosnę opłaca się czynić postanowienia, odmieniać swoje wnętrza i zewnętrza, odchudzać, remontować i dekorować.

Według himalaistów i innych wspinaczy, wiosnę mamy już od początku marca, dlatego gdybyście próbowali zdobywać K2 zimą, to już niestety nie da rady i trzeba poczekać do grudnia, według kalendarza natomiast, astronomiczna wiosna zaczyna się 20 marca, więc została jeszcze chwila na poczynienie postanowień. I żeby marketingowcom nie ułatwiać jakoś wybitnie pracy, zebrałam trochę informacji, dlaczego w ogóle warto coś zmieniać w życiu w połowie marca. Moją inspiracją był wczorajszy rodzinny spacer. Korzystając z tego, że ustawodawca wspaniałomyślnie zapewnił nam wolną niedzielę, mogliśmy wyjątkowo spacerować w nieprzebranym tłumie innych spacerowiczów, którzy z braku otwartej galerii wybrali park. I właśnie ten spacer otworzył mi oczy i doprowadził do refleksji, że jednak muszę coś zmienić. Objuczona rowerkami i innymi pojazdami dzieci, dotleniona za wszystkie czasy, wróciłam do domu ledwo żywa, jakby ktoś wyjął mi baterie, a do dziś łupie mnie w krzyżu i łamie w kościach.

To starość – pewnie powiecie i pewnie macie racje, ale… naukowcy wyszli naprzeciw moim oczekiwaniom i tym konkretnym objawom mojej starości nadali nową, piękna nazwę, a mianowicie: SYNDROM ZMĘCZENIA WIOSENNEGO!  

Okazuje się bowiem, że to, co naprawdę warto zmienić na wiosnę, to dieta i styl życia.

I to nie tylko po to, aby za trzy miesiące móc na plaży zaprezentować nowy strój kąpielowy i wyglądać w nim zjawiskowo, nawet jeśli pada deszcz i jest zimno (co jest raczej polską wakacyjną klasyką pogodową).

Warto zmienić nawyki, aby było nam odrobinę łatwiej w ogóle dożyć do lata. Okazuje się, że w przyrodzie nic nie ginie (no może oprócz pojedynczych skarpetek w pralce) i tak samo wszystkie nasze zimowe zaniedbania właśnie teraz boleśnie dają nam w kość.

Naszemu organizmowi brak wielu istotnych substancji. Wykorzystaliśmy już wszystko, co udało się po lecie odłożyć (no może oprócz zapasów tłuszczu, ale to inna historia) i teraz boleśnie doskwierają nam niedobory magnezu (powodując rozdrażnienie i potęgując stres oraz skurcze mięśni), potasu (sprawiając, że mamy refleks szachisty, a targanie dziecięcego rowerka, to aż nadto), żelaza (wywołując nagłe ataki przejmującego zmęczenia), cynku (dziesiątkując nasze i tak wymaltretowane przez zimowe czapki, włosy), witamin i soli mineralnych (wywołując bóle głowy). Nie wiem, jak Wy, ale ja mam wrażenie, że kiedy jesienią i zimą mówiłam, że jestem zmęczona, to chyba śmiałam żartować, bo prawdziwe zmęczenie zaczęło się dopiero teraz. W dodatku dni są coraz dłuższe, na podwórku coraz cieplej i przyjemniej, więc serce rwie się jak za młodu do różnych aktywności, a organizm za nim nie nadąża.

Nie smućcie się jednak, gdyż istnieje sposób, aby ulżyć nam w tym wiosennym cierpieniu.

Niosę Wam gołąbka pokoju i kaganek oświaty w jednym! Tym razem odpowiedzią nie jest lampka wina (może nie w pierwszej kolejności). Odpowiedzią jest wyjście naprzeciw potrzebom naszego organizmu.

Po pierwsze powinniśmy zadbać o naszą dietę, wzbogacając ją o witaminy pochodzące wprost ze świeżych warzyw i owoców.

Po drugie, uzupełniajmy płyny – świeża woda plus soki owocowe na pewno nie zaszkodzą.

Po trzecie, możemy udać się do apteki po jakieś „suple” niczym kulturyści, czyli zwyczajnie po preparaty wielowitaminowe, które zapewnią nam to, z czym samą dietą w zabieganym świecie trudno sobie poradzić.

Po czwarte – to miód na serce mojego męża i innych sportowych zapaleńców – dbajmy o kondycję. To jest ich odpowiedź na wszystko, ale trzeba im przyznać rację – sprawny fizycznie organizm potrafi dźwigać rowerek i nawet dziecko jednocześnie i następnego dnia wstać dziarsko z łóżka po pierwszym budziku… względnie po trzech drzemkach.

Po piąte, skoro już poruszyłam temat snu – powinniśmy na wiosnę szczególnie zadbać o zdrowy i porządny odpoczynek naszego organizmu. Skoro nasze ciało samo wyłącza się tuż po „Na wspólnej”, może warto go tym razem posłuchać i pójść spać, a nie wypijać kolejną kawę i zmuszać się do pozostania na chodzie dwie godziny dłużej?

Podsumowując – nie taka wiosna zła i straszna, jak ją malują.

Trzeba tylko wsłuchać się w siebie, a kiedy już wszystkie poziomy niezbędnych składników zostaną wyrównane, a kondycja poprawiona, o wiele łatwiej będzie nam dźwigać rowerki, biegać za dziećmi,  przeprowadzić wiosenne metamorfozy mieszkania, a przynajmniej wyprać firanki i umyć okna, czyż nie? Na samą myśl o tym, że jestem gibka, wysportowana i w dodatku zbilansowana dietetycznie, robi mi się cieplej na sercu. I uważam, że za dobre chęci należy mi się czekolada. W końcu to dieta odpowiednia na niedobór magnezu, prawda?

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo