Siedzę sobie w pracy i w poszukiwaniu zapału usilnie wpatruję się w okno. Po głowie zaś kołaczą się echa informacji o nowelizacji ustawy o wychowaniu w trzeźwości. W projekcie zmian, przygotowanym przez Ministerstwo Zdrowia, przewidziano całkowity zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych, z wyjątkiem miejsc do tego przeznaczonych oraz ograniczenia w reklamowaniu piwa, a także w sprzedaży alkoholu z przeznaczeniem do spożycia w domu. Tyle teorii, a co na to praktyka?
Moje jeszcze bardzo młode i hipisowskie serce krwawi na tę myśl. Kto jak kto, ale ja doskonale pamiętam czasy studenckie i liczne piwka wypite pod chmurką w kampusie akademickim. Nikt z moich rejonów nie wyprze się uczestnictwa w choć jednej Kortowiadzie, a mając takie doświadczenia z czułością wspomina przede wszystkim swobodę obyczajów, która tam panowała, a która jednak nie stanowiła podstawy do naruszania prawa lub cudzej nietykalności cielesnej. Nietrudno też przypomnieć sobie, dlaczego piwko wypite na dziko było lepsze od piwka wypitego w knajpie. Jak wszyscy doskonale wiemy, jeśli nie wiadomo, o co chodzi – chodzi o pieniądze, czyli po prostu tak jest taniej. Jeśli już doszukiwać się innych przyczyn wyboru piwka na dziko, można bez wątpliwości przywołać bardziej urokliwe okoliczności przyrody, sytuacje kiedy spontanicznie w parku bardziej ma się ochotę na coś z dodatkiem chmielu niż wypicie zdrowej skądinąd wody (jak zwierzęta?). Wszyscy tęsknimy za życiem bliżej natury, a nasze polskie Hygge nie obejdzie się najwidoczniej bez napojów wyskokowych.
A potem przed oknem przechodzi przedstawiciel lokalnego folkloru.
Mam niewątpliwą przyjemność pracowania w centrum całkiem sporego miasta, a centra jak wiemy, wyjątkowo potrafią przyciągać mniejszych lub większych pijaczków oraz bezdomnych. Prawdopodobnie jak światło ćmy, ich wabią lokalne ośrodki kultury, teatry, kina, opery. Patrzę na tego człowieka, którego wnętrze być może jest głębokie jak Rów Mariański (natomiast zewnętrze nie skłania do poznawania bliżej), który zataczając się, gromko pokrzykuje do swego towarzysza, przemieszczającego się drugą stroną ulicy. Pierwsza refleksja, jaka przychodzi mi do głowy, to to, że oni zazwyczaj mają wyjątkowo donośne głosy! Może to jakiś niezbadany efekt uboczny nadużywania tanich nalewek i borygo.
Druga refleksja jest poważniejsza. Dociera do mnie i do mojego matczynego serducha powoli – gdyby tak zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych przyczynił się choć trochę do ograniczenia takich widoków…?
Nie wiem, czy tak jest wszędzie, ale tutaj pijaczki wystają niemalże na każdym rogu. Siadając na ławce w parku staram się nie myśleć, kto na niej przed chwilą spał, baczną uwagę zwracam jednak na to, czy pod spodem nikt nie pozostawił żadnych płynów ustrojowych lub innych wydzielin. Najgorsze jest lato, kiedy panowie sobie bezczelnie piwkują, a wypite browarki w trybie natychmiastowych uderzają im do głowy. Wówczas przemarsz do domu, nawet z wózkiem, to niekończące się pasmo zaczepek. Wiem, wiem, zawsze mogę starać się wmówić sobie, że po prostu fajna ze mnie laska i z takiej atencji należy się jedynie cieszyć… Nic z tych rzeczy – idąc z wózkiem, z małym dzieckiem przy wózku, non stop drżę o ich bezpieczeństwo. O to, czy nikt ich nie zaczepi, czy dzieciaki przypadkiem nie nadepną komuś na odcisk – istna katorga. Czy nie wdadzą się w niepotrzebną rozmowę z zaczepiającymi.
I co odpowiedzieć, kiedy młody pyta: a co tak śmierdzi? I tak dzień w dzień.
Niestety, mimo wrodzonego optymizmu i tematu muzycznego Monty Pythona „Always look on the bright side of life” dudniącego stale w mych uszach, muszę przyznać, że jestem w tej kwestii mocno sceptyczna. Wszakże spożywanie alkoholu w miejscach publicznych już dziś jest zakazane, a jednak wytrawni konsumenci, koneserzy napojów wysokoprocentowych, zawsze znajdą sposób, żeby ominąć literę prawa. Co więcej, mam przeczucie, graniczące z pewnością, że policja nadal będzie w tej sprawie bezsilna. W końcu z konsumentami znają się nie od dziś, a więzienia już teraz są przepełnione. Zresztą, jaki jest sens nakładania entego mandatu na Wieśka czy Zbyszka, którzy poprzednich czterdziestu także nie zapłacili… Do prac społecznych też pewnie się nie nadają. Przecież siły nie te. Wątłe to takie, że byle podmuch wiatru przewróci, no chyba, że stabilnie wesprą się na grabiach, którymi to mieli grabić liście i ustabilizują poziom alkoholu we krwi, a wtedy przecież wiadomo, że trzeba odpocząć. Myślę, że na nich ograniczenia w wyświetlaniu reklam czy sprzedaży czegoś „na wynos” w miejscowych monopolach, nie zrobią po prostu wrażenia. Oni przygotują się lepiej i będą pijani już wcześniej.
Boję się, że najbardziej oberwie się hipsterskim zwolennikom napojów niskoprocentowych, którzy przy Lechu Light lubią rozprawiać w miejskiej przestrzeni o premierach filmów w kinach studyjnych. Takim to zawsze wiatr w oczy. No i może jeszcze urban legend o tym, jak policja wezwana do sąsiadów założyła niebieską kartę rodzinie, w której po położeniu dzieci, rodzice uraczyli się lampką wina, będą krążyć trochę częściej… Życie.