Change font size Change site colors contrast
Felieton

Nie jestem ogólnie dostępna

21 stycznia 2019 / Agnieszka Jabłońska

Odkąd pamiętam, marzyłam o tym, by mieć dużą grupę przyjaciół.

 Ludzi, z którymi będę mogła wyjechać na wakacje, pójść na imprezę. Bliskich w moim wieku, którzy przygotują dla mnie wielkie przyjęcie-niespodziankę z okazji urodzin. Wiesz, być jak Kelly Taylor z „Beverly Hills 90210”. Do dzisiaj jednak nie udało mi się tego marzenia zrealizować. Miałam koleżanki, a nawet przyjaciółki na każdym etapie: w przedszkolu,...

Odkąd pamiętam, marzyłam o tym, by mieć dużą grupę przyjaciół.  Ludzi, z którymi będę mogła wyjechać na wakacje, pójść na imprezę. Bliskich w moim wieku, którzy przygotują dla mnie wielkie przyjęcie-niespodziankę z okazji urodzin. Wiesz, być jak Kelly Taylor z „Beverly Hills 90210”. Do dzisiaj jednak nie udało mi się tego marzenia zrealizować. Miałam koleżanki, a nawet przyjaciółki na każdym etapie: w przedszkolu, szkołach i na studiach, ale od bliskiej relacji z jedną osobą dość daleko jest do stworzenia zgranej paczki.

Przez jakiś czas myślałam, że to moja wina, bo zdecydowanie lepiej odnajdywałam się w towarzystwie chłopców.

Byłam złośliwa, wesoła i potrafiłam sięgać po to, na co miałam ochotę, a jak przyszło co do czego, to i tupnąć nogą. Później dotarło do mnie, że zawsze kierowałam się uczuciami, a szkolne pary i paczki przyjaciół średnio idą ze sobą w parze.

Dopiero w dorosłym życiu zrozumiałam, że materiał na członkinię paczki jest ze mnie żaden.

Doszłam do wniosku, że utrzymywanie bliskich stosunków z większą grupą ludzi jest bardzo czasochłonne i wymaga nie lada wysiłku i jeszcze więcej dobrej woli. Ja natomiast zdecydowanie lepiej sprawdzam się w głębokich relacjach jeden na jeden.

Wystarczy mi naprawdę mała garstka najbliższych osób,  o których nieustannie myślę. Jestem przy nich, a przynajmniej mocno się staram, w dobrych i złych chwilach. Czasami ktoś się śmieje do rozpuku, innym razem słyszę płacz po drugiej stronie kurczowo trzymanego przeze mnie telefonu.  Czasami biorę z każdego spotkania mnóstwo dobrej energii, czerpię ją garściami, innym razem oddaję wszystko, co mam w sobie, a i to okazuje się za mało. Pamiętam o ważnych datach, o tym, co się dzieje, o marzeniach. Słucham, odczuwam. Tak łatwo byłoby odhaczać kolejne telefony i spotkania z listy, mając do wszystkiego emocjonalny dystans.

Założę się, że znasz takie osoby, z którymi wystarczy spędzić kilka minut, by z twarzy nie znikał uśmiech. Wariatów, którzy w mig podchwytują rzucane od niechcenia pomysły i ad hoc organizują najpiękniejszy dzień twojego życia.

Z nimi drinki są bardziej kolorowe, żarty śmieszniejsze, a zagraniczne wojaże naprawdę są all i do tego inclusive – dokładnie tak jak opowiadała pani w biurze podróży. Wszyscy ich lubią, są określani duszami towarzystwa i każdy chętnie spędza z nimi wolny czas, bo są ogólnie dostępni. Ja też znałam takiego faceta, był naprawdę świetny. Organizował doskonałe przyjęcia, idealnie odnajdywał się w towarzystwie. Potrafił się śmiać i bawić na całego ze swoją dużą grupą przyjaciół, był dostępny dla każdego. Coś jednak w nim nie grało, był jak rozstrojone skrzypce włożone do futerału, na których nikt miał już nie zagrać. Totalnie pusty w środku, zepsuty, chociaż uśmiech doskonale pasował do jego twarzy.

Ile można z siebie dawać, mając szerokie grono bliskich osób?

Czy naprawdę każdy dostanie 100% twojego czasu i uwagi dokładnie wtedy, gdy będzie tego potrzebował? Czy zawsze będziesz dzielić się na kawałki, mniejsze i mniejsze i zamieniać się w jeden wielki wyrzut sumienia, że nie każdemu przypadł równie obfity kawałek z tortu twojego zaangażowania?

Myślę, że wiele naszych poglądów z wczesnego dzieciństwa i okresu nastoletniego weryfikuje życie.

Dzisiaj mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że stawiam na jakość, a nie na ilość.

Nie nudzę się wśród moich najbliższych, co więcej zawsze odczuwam niedosyt, każda rozmowa jest za krótka, a spotkanie mija niczym jedna chwila. Zawsze jest mi mało, jestem wiecznie nienasycona ich obecnością, ale bardzo cenię również moje własne życie. Idę obok nich i będę to robić tak długo, jak tylko będę w stanie dotrzymać im kroku, a jeśli okaże się, że to oni zaczynają zwalniać, to mam nadzieję, że znajdę w sobie siłę, by ich podźwignąć. Dlatego nie jestem ogólnie dostępna. Dlatego rok 2018 jest moim rokiem troski i okresem, w którym zrozumiałam, że: „tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: największa z nich [jednak] jest miłość.”

Wciąż dostaję ogromnie dużo miłości, więcej niż mogłam sobie zamarzyć i jestem za nią bardzo wdzięczna.

Czuję przez skórę, że 2019 będzie moim rokiem wdzięczności. Dlatego porzuciłam marzenie z dzieciństwa i zamiast przyjęcia–niespodzianki chciałabym co roku widzieć najbliższe te same twarze tak dobrze znane, dla których zawsze jestem dostępna.

 

Felieton

Samoobrona, czyli starcie Dawida z Goliatem

1 stycznia 2018 / Magda Żarnowska

Ta zima mnie wykończy.

Ledwo zaczął się nowy rok, a ja już nie ogarniam. Zupełnie jak w ciąży albo podczas napięcia przedmiesiączkowego. W jednej chwili widzę sens wszystkiego, mam siłę i wiarę w siebie, aby po kilku minutach czuć, jak zaczynam osuwać się w otchłań jakiejś totalnej rozpaczy. I to tylko dlatego, że żeby zjeść czekoladę, trzeba opuścić ciepłe pomieszczenie i iść, walczyć...

Ta zima mnie wykończy. Ledwo zaczął się nowy rok, a ja już nie ogarniam. Zupełnie jak w ciąży albo podczas napięcia przedmiesiączkowego.

W jednej chwili widzę sens wszystkiego, mam siłę i wiarę w siebie, aby po kilku minutach czuć, jak zaczynam osuwać się w otchłań jakiejś totalnej rozpaczy. I to tylko dlatego, że żeby zjeść czekoladę, trzeba opuścić ciepłe pomieszczenie i iść, walczyć o życie w jakiejś kolejce w spożywczaku. No kiedyś to był spożywczak, teraz otaczają mnie sieciówki z jedzeniem i promocjami na czekoladę – przynajmniej jakiś plus.

Analizując ostatnie wydarzenia skłaniać się można do refleksji, że mam dziwne zamiłowanie do opisywania półświatka z pogranicza bezdomności i alkoholizmu. Może w tym szaleństwie jest metoda.

Jeśli kogoś nie możesz pokonać, to go polub?

Otóż odkąd zaczęła się jesień, na dworze jest zimno, paskudnie i coraz szybciej ciemno, mój bastion, moje miejsce pracy, coraz częściej szturmują właśnie okoliczni bywalcy. Jeszcze nie pytają czy zastali cwaniaka, ale myślę, że to kwestia czasu.

Siedzę sobie grzecznie w pracy, wykonuję czynności służbowe, aż tu nagle otwierają się drzwi. Można by powiedzieć, że w zasadzie nie powinno mnie to dziwić, jestem wszakże doradcą klienta, więc powinnam być świadoma tego, że czasem klient może zawitać w me progi. Zatem prostuję się i już moja wewnętrzna sprężyna ma mnie wystrzelić z fotela w kierunku wejścia, kiedy następuje szybka analiza. Sprzężenie zwrotne na linii oko-mózg i widzę już, że jest coś nie halo.

Moje wątpliwości rozwiewają się, kiedy wielki facet, lat około 50-ciu, z głową ogoloną na łyso i blizną na czaszce, zaczyna coś bredzić o szewcu. Na pierwszy rzut oka widać, że do szewca nie trafił, jednak ton jego głosu trochę zbija mnie z pantałyku. On stoi, ja boję się wstać, on coś mówi, ja boję się powiedzieć więcej niż jedynie, że to pomyłka i szewca tu nie ma. Wtedy on zagłębia się w dyskusji z samym sobą i z osobą, która go tu pokierowała, a której tu nie ma, coś tam mamrocząc pod nosem, czasem w zdenerwowaniu pokrzykując.

Obie z koleżanką spoglądamy na siebie niepewnie, zupełnie nie mamy pomysłu, co zrobić.

Nagle nasz gość zaczyna rozpinać kurtkę. Matko! Na pewno wyciągnie nóż albo co najmniej brudną strzykawkę, aby nas sterroryzować.

W myślach przeklinamy pilot od antynapadu, który miał być przyklejony w jakiejś rozsądnej, łatwo dostępnej lokalizacji, a tymczasem poniewiera się gdzieś w odmętach szuflady, między milionem zupełnie nieprzydatnych do ratowania życia przedmiotów. Można by próbować strzelać do delikwenta zszywaczem biurowym, ale to tak, jakby rzucić w niego garstką śmiechu i pogardy – nawet nie zauważy. Zresztą co nam da wciśnięcie guzika? Priorytetem przy zatrudnianiu pracowników ochrony jest ich grupa inwalidzka – kocham ZUS! Panowie pracujący w tej firmie mogliby co najwyżej zagadać napastnika na śmierć albo zanudzić rzucanymi, jak z rękawa, sucharami a’la Strasburger.

Co robić w takiej sytuacji? Jestem zupełnie nieprzygotowana do reakcji. Gardzę przemocą i jej nie używam.

Pamiętam, jak jedna dziewczyna z podstawówki chciała mnie pobić, bo jej ukochany nie odwzajemnił afektu, którym go darzyła, a ja zupełnie niewinnie pojawiłam się na linii ognia. Przez dwa miesiące po lekcjach biegałam do mamy do pracy, aby z nią wrócić do domu, bo bałam się, że dostanę w papę. Jestem leszczem jakich mało. Nie wiem, na ile sprawdzają się zajęcia z samoobrony, choć przyznam, że w duchu przeklinałam samą siebie, że nie uważałam, kiedy tata, koledzy, a później mąż próbowali mi przekazać zasady, które mogą doprowadzić do mojego zwycięstwa w potyczce. Jedyne co pamiętam ze słów męża, to to, że można wygrać, kiedy zaskoczy się przeciwnika i uderzy jako pierwszy, ale ta zasada naturalnie w tym starciu nie miała racji bytu. To byłoby jak starcie Dawida z Goliatem, ale jakoś dziwnie przeczuwałam, że siła wyższa może być aktualnie zajęta gdzieś indziej i mimo niesamowitej podzielności uwagi, nie zdąży zainterweniować w tej sprawie. Wyniki potyczki były z góry przesądzone.

Sekundy trwały wieki, w myślach żegnałam się z życiem, a wielki drab sięgał za pazuchę.

I zza pazuchy wyciągnął małą karteczkę, taką z gatunku tych, co się ma na biurku, aby w razie potrzeby zanotować mega ważną rzecz i mieć nadzieję, że taki wspaniały nośnik informacji nie zaginie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nasz pan Goliat wyciągnął tę karteczkę, wytężył wzrok i przeczytał zanotowane wskazówki, jak dotrzeć do szewca. Okazało się, że pomylił ulice. Pod nosem jeszcze padło kilka gróźb pod adresem osoby wskazującej drogę, ale na szczęście odwrócił się do drzwi i skierował do wyjścia.

Uff. Przeżyłyśmy. Ugryzłam się w język, żeby nie rzucić za nim odruchowo „Do widzenia” – nie wywołuj wilka z lasu. I powiedzcie mi teraz, jak to jest z tą samoobroną? Czy któraś ma takie doświadczenia? Udało się zastosować jakieś wskazówki? Uratowało to życie? Czy jednak najlepszą samoobroną są dobre buty, w których szybko można uciekać?

Mam przecież córkę i zrobię wszystko, żeby ona czuła się bardziej bezpieczna, niż ja, w zaistniałej sytuacji…

 

 


Designed by Kues / Freepik

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo