Change font size Change site colors contrast
Felieton

Niezawodne sposoby na grudzień 

6 grudnia 2019 / Agnieszka Jabłońska

Listopad to trudny miesiąc, bo zimno, bo ciemno i czasami mokro.

O ile wrzesień przynosi podmuchy lata, a październik jest takim pomostem między babim latem a nadchodzącą złotą jesienią, o tyle listopad pozostawia nad obdarte ze wszystkich złudzeń. Koniec złotych liści, koniec ciepłych promieni słońca. W tym roku pogoda była łaskawa, a i tak wszystkie wyglądamy… jak po listopadzie. A grudzień? Dłonie i łokcie szorstkie, włosy lekko już matowe, każda z nas ma za sobą kilka infekcji – swoich, dzieci, partnera.

Rano powieki ciężkie, idealnie dopasowane do oczu, sen głęboki, ale męczący albo lekki, gdy budzi byle szmer. Wieczorem jesteśmy zmęczone, ale sztucznie pobudzone kofeiną robimy to, co do nas należy: rysujemy, wycinamy, gotujemy, prasujemy, sprzątamy. W listopadzie zużywamy się o wiele szybciej, nie sądzisz?

Czekamy na biały grudzień? 

A później przychodzi grudzień. I nie mówi mi, że nie – tak samo jak ja, co roku czekasz na białe święta. Cóż, myślę, że globalne ocieplenie skutecznie pozbawi nas tego luksusu i wkrótce trzy tygodnie grudnia będą tak samo trudne do zniesienia jak zadziwiająco ciepły listopad. 

Atmosfera świąt – christmas’s in the air 

Lubię świąteczną atmosferę i amerykańską muzykę świąteczną. Lubię kolory, które są zarezerwowane tylko dla grudnia: nasycone bordo, świerkową zieleń, ciężkie złoto i migotliwe srebro. Lubię ciekawe połączenia barw – granat i róż na choince, czemu nie? Relaksują mnie świąteczne zapachy – cynamon, kardamon, anyż, przyprawa  do piernika, pomarańcze z goździkami, prażone jabłko. Wszystko, co otula i rozgrzewa: ciepły koc, wełniane skarpetki, milusi golf. Grudzień to dobry czas, żeby pójść do kina na dobry świąteczny film albo odpalić domowy sprzęt i po raz kolejny zanurzyć się w starych filmach takich jak „Holiday Inn” („Gospoda Świąteczna” z 1942 roku)  albo „Miracle on 34th Street” („Cud na 34. ulicy” z 1947). Lubię patrzeć w oczy Jude’a Law i po raz kolejny śmiać się z Kevina. 

Profesjonalny kat domowy 

Zaręczam kochana, że nikt nie chce dzielić się opłatkiem z kobietą, która ma obłęd w oczach i toczy pianę z kącików ust. Jeśli na trzy tygodnie zamienisz się w kata, pobawisz w domowego stróża i nadzorcę, wprowadzisz iście wojskowy dryl i dyscyplinę to… na pewno będą najlepiej zorganizowane Święta na całym osiedlu, ale… Czy tego właśnie pragniesz moja droga? Dzieci przemykających chyłkiem, męża, który coraz częściej wzrusza ramionami, zamiast z radością pomagać? Codziennej gonitwy po sklepach, godzin spędzonych w Internecie w poszukiwaniu idealnego wieńca, kompletu najpiękniejszych widelczyków do ciasta i lampek choinkowych zewnętrznych, które przyćmią sąsiadów? 

Rozpieśćmy się trochę, co Ty na to? Grudzień po to jest. 

Chociaż jesteśmy już dawno dorosłe, zasługujemy, żeby sobie posypać ten grudzień brokatem, żeby go polukrować i osłodzić. Bądźmy dla siebie dobre w grudniu. To tylko kilkanaście dni, które mogą nas przygotować do pięknych Świąt, do czasu, który spędzimy z rodziną. Oto moje sposoby na udany grudzień, bo odkąd traktuję ten miesiąc świątecznego szaleństwa z przymrużeniem oka, to naprawdę kocham go całym sercem. 

Niezawodne sposoby na grudzień 

  • Gorące kakao. 

Mój ulubiony napój, gdy mam ochotę na coś słodkiego w grudniu. Podam Ci przepis, który wydaje się nieco pracochłonny, ale wcale taki nie jest. Wlej do garnuszka około 1/3 szklanki wody, nasyp 1,5 łyżki naturalnego kakao, podgrzewaj. Mieszaj trzepaczką i doprowadź do zagotowania, zmniejsz ogień i zadbaj, by Twoja kakaowa pasta pogotowała się jeszcze około 5 minut. Dodaj cynamon – możesz laskę, gałkę muszkatołową, szczyptę kardamonu roztrzep trzepaczką.  Jeśli lubisz wyjątkowy aromat anyżu, wrzuć jedną gwiazdkę. Dodaj mleka lub ulubionego napoju roślinnego (polecam ryżowy – naturalnie słodki) i mieszaj całość, aż napój nie będzie cieplutki. Możesz dosłodzić do smaku. 

  • Złote mleko.

To mój ulubiony jesienny napój, który piję codziennie wieczorem. Do garnuszka wlewam napój roślinny (polecam migdałowy jest mało słodki i najbardziej przypomina mleko od krowy), dodaję czubatą łyżeczkę masła klarowanego, łyżeczkę kurkumy i pół łyżeczki cynamonu. Nie dodaję pieprzu, ponieważ wieczorem pobudza, a ja szukam wyciszenia. Nie martw się – według Ajurwedy złote mleko bez pieprzu wcale nie traci swoich właściwości. Nie dosładzam również mojego złotego mleka, ale jeśli wolisz słodkie napoje – śmiało, odrobina słodzidła będzie w sam raz. 

  • Nacieranie ciała i skóry głowy ciepłym olejem sezamowym.

To nowość w moim domowym SPA, powiem Ci więcej, to w ogóle początek mojego domowego SPA. Piątek wieczorem – łazienka, ja i ciepły olej sezamowy od stóp do głów. Jest bajecznie, chyba że nie trawisz zapachu sezamu, ja uwielbiam. Moja sucha skóra ma wtedy luksusowe wakacje i pije olej jak szalona. Uwaga, polecam umyć później wannę, o ile nie chcesz mieć partnera na sumieniu… 

  • Świąteczne piosenki przez cały grudzień. 

Kolędy lubię sobie dawkować jak dobrą gorzką czekoladę, ale amerykańskie piosenki świąteczne wprowadzają mnie w naprawdę dobry nastrój. U mnie lecą przez cały grudzień od pierwszego, gdy nie mogę się doczekać, aż mieszkanie wypełni się wspaniałą melodią, aż do 31 do późnego popołudnia, gdy mam ich naprawdę dość. Odrobina przesytu na święta przyda się każdej z nas, prawda? Uwaga, jeśli masz za sobą trudny emocjonalnie czas, odpuść sobie „Have Yourself A Merry Little Christmas” – ja co roku mam ściśnięte gardło za każdym razem, gdy jej słucham. 

  • Kalendarz adwentowy z czymś miłym w środku. 

Zaczęliśmy z moim Mężem, zanim to było modne – nasz własny kalendarz adwentowy. Najpierw były papierowe torebeczki na sznurku ozdobione naklejkami, przypięte małymi klamerkami, które malowałam na intensywne bordo. Dzisiaj mamy piękne skarpetki, a w każdej coś słodkiego. Zawsze dzielimy 24 na pół i mamy 12 okazji, by zaskoczyć drugą osobę i wspólnie zjeść coś słodkiego. Co znajdzie się w skarpecie, zależy od Twojej inwencji, mogą być kupony na drobne przysługi lub większe pieszczoty albo małe prezenciki, jeśli wolicie trwałe drobiazgi zamiast słodyczy. 

  • Kupowanie prezentów: wcześniej. 

Znowu wracamy do kasy, nic nie poradzę to mój ulubiony temat. Odkładam kasę na prezenty świąteczne przez cały rok. To daje mi wolność wyboru i sprawia, że grudzień nie jest dla mnie miesiącem zaciskania pasa i szukania okazji. Wcześniej pytam albo wymyślam, co kupię bliskim osobom, szukam niespiesznie od października. Zakupy staram się zorganizować w listopadzie, żeby wszystko mieć pod ręką. Czasami czekam na wyprzedaże – jeśli mogę kupić prezent lepszej jakości za mniejsze pieniądze, to wchodzę w to. Wybieranie prezentów mnie nie męczy i nie irytuje. Nie budzę się w środku nocy w ataku paniki, że o kimś zapomniałam, nie obgryzam paznokci i nie biegam po centrum handlowym w Wigilię. Polecam – relaks i niespieszność. Pierwszy tydzień grudnia to doskonały czas, żeby wybrać i kupić prezenty. 

  • Gotowanie: z umiarem. 

Adwent to nie post, ale zadbaj przed świętami o swoją dietę. Jedz dużo gotowanego jedzenia, przyrządzaj posiłki w domu. Zastąp zimną kanapkę ciepłą zupą i colę dobrą herbatą. Zadbaj o swoje trawienie, a niestraszne Ci będą świąteczne smakołyki. Na Święta gotuj z umiarem. W TMM jesteśmy less waste i robimy w tym kierunku coraz więcej – gotujemy z resztek, zużywamy wszystkie produktu do końca, szacujemy i obliczamy, ile jedzenia zjemy. Jeśli coś nam zostanie, oddamy to świeże i smaczne do Jadłodzielni – podziel się posiłkiem. Nie wyrzucaj, nie marnuj – dla wielu ludzi Twoje pierogi lub bigos będą najsmaczniejszym świątecznym podarunkiem, pamiętaj. 

  • W grudniu: bądź. 

Z tym chciałabym Cię zostawić, z tą jedną myślą: bądź w grudniu ze sobą i z tymi, których kochasz. Przeżywaj święta, ciesz się wspólnym czasem lub świętym spokojem – jeśli tego właśnie potrzebujesz. Zaszyj się w górskiej chatce, jedź do schroniska, spaceruj nad morzem, odpoczywaj w kuchni. Zaangażuj męża do mieszania bigosu i wspólnie ubierzcie choinkę. Zrób sobie drzewko less waste i obwieś je plasterkami pomarańczy i szyszkami z pobliskiego lasu. Ubierz niemowlaka w słodki świąteczny strój i zorganizujcie rodzinną sesję zdjęciową – będzie pięknie. Rób z dziećmi łańcuchy, pojedź odwiedzić babcię w domu spokojnej starości. Pomaluj bombki z wnukami, zrób roladę makową z synową. Daj się czasami wyręczyć, usiądź spokojnie i napij się świątecznej kawy albo wina i zjedz kawałek ciasta – od tego świat się nie zawali, a Ty poczujesz się lepiej: bądź moja kochana! 

 

Felieton

Mam dwie córki – jedną z wyzwaniami, drugą zdrową.

19 marca 2023 / Małgorzata Rzewuska

Moje macierzyństwa są zupełnie różnymi doświadczeniami, a ja czuję się czasem, jakbym przy każdej z moich córek była inną osobą.

Podobieństwa zakończyły się na okresie ciąży.

Pierwsze miesiące życia starszej córki były koszmarem, którego nie chcę pamiętać – i mój organizm mi to poniekąd ułatwia, bo pamiętam tylko fragmenty.  Od jej urodzenia każdy kolejny dzień przynosił złe i jeszcze gorsze wiadomości.  

Najwyraźniejsze wspomnienie to chyba smutne i szkliste oczy 6-miesięcznej córki, kiedy patrzyła na mnie na OIOM-ie, ale otumaniona lekami i podłączona do respiratora nie miała jak się rozpłakać. I telefon od męża, kiedy miała tydzień, że właśnie zdiagnozowali u niej sepsę. I kiedy u dziewczynki leżącej na tej samej sali wystąpiły jakieś komplikacje i nikt nie mógł wejść na OIOM w godzinie odwiedzin i na początku nie było wiadomo, o czyje dziecko chodzi. I kiedy przy porannym telefonie na oddział dowiedziałam się, że właśnie przed chwilą miała zatrzymanie akcji serca, ale ją uratowali. I jak przed rozmową z ordynatorem OIOM-u wypisywałam sobie pytania na temat tego, jak będzie wyglądało jej życie z nieuleczalną chorobą serca, którą wtedy zdiagnozowano (na szczęście później okazała się jednak uleczalna) i wizyty personelu hospicjum u nas w domu.  I to jak z cichej szpitalnej kuchni w nocy patrzyłam na śnieg na Marszałkowskiej. Pamiętam też wyjątkowo upalne lato spędzone w malutkiej dusznej sali, czasami z kilkoma innymi mamami i dziećmi. I samotne spacery po okolicy podczas jej zabiegów, bo w stresie nie byłam w stanie znieść niczyjego towarzystwa i potrzebowałam chodzić sama. I kilkuminutową radość, że już jest po zabiegu, po to, żeby kilka minut później przeżyć pogorszenie stanu i szybki transport na OIOM. I długie oczekiwanie na windę w szpitalu. Półgodzinne pobierania krwi, bo nie mogli się wkłuć. Pikanie monitorów i kończących się strzykawek z lekami.

Do dzisiaj mam ścisk żołądka w okolicy placu Zbawiciela i Coffee Karma. To tam często jadłam rogalika na śniadanie przed otwarciem OIOM-u dla odwiedzających o 11:00.  Tych siedem pierwszych miesięcy życia córki to był najtrudniejszy czas w moim życiu. Patrząc na to z perspektywy, to naprawdę nie wiem, jak to możliwe, że to przeżyłam i nie zwariowałam, a nawet jakoś dawałam sobie radę. 

Jednocześnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co ja właściwie robiłam, kiedy ona leżała na OIOM-ie. Wracałam ze szpitala do domu i co robiłam? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam, czy gotowałam. Nie pamiętam, co jadłam. Poza jednym spotkaniem ze znajomymi, z którego mam zdjęcie, to w ogóle nie pamiętam, czy z kimś się spotykałam. Nic. Czarna dziura.  Pamiętam tylko, że zaklinałam telefon, żeby nie zadzwonili. I pamiętam melodię z karuzelki nad łóżeczkiem i to wielkie wzruszenie, kiedy po raz pierwszy położyliśmy córkę w jej łóżku, po pierwszym powrocie ze szpitala.

Później problemy z jedzeniem, opóźnienie psychoruchowe, rehabilitacja, kolejna operacja (w piątek 13-tego) i zdrowe serce, co można chyba uznać za medyczny cud, bo nikt się tego nie spodziewał.  

Pół roku po operacji starsza zaczęła sama chodzić i pojechaliśmy na pierwsze „prawdziwe” wakacje. Skierowano nas też na kolejne badania genetyczne, gdzie okazało się, że jednak jest wada genetyczna. 

 

Delecja fragmentu chromosomu. 

 

Wada bez nazwy, żaden zespół. Nie znają drugiego identycznego przypadku.  Prawdopodobnie to wada jest źródłem wszystkich jej problemów, więc tego nie przeskoczymy. 

Po naprawieniu serca dalej ją rehabilitowaliśmy, a po jakimś czasie doszły oczywiście terapie logopedyczne, Wczesne Wspomaganie Rozwoju i inne.  Wokół tego kręciło się nasze życie przez kolejne lata. Co ciekawe, córka mimo trudnego startu była niesłychanie wesoła, kontaktowa i nie bała się lekarzy. Wyglądało na to, że jej traumatyczne przeżycia w ogóle nie zostawiły śladu na jej psychice, co wydawało mi się niemożliwe. 

Dalsza historia jest taka, że córka z radosnej i uśmiechniętej dziewczynki zaczęła zmieniać się w dziewczynkę rozedrganą i trudną do zadowolenia, zaczęło pojawiać się coraz więcej trudnych zachowań, a rozwój przestał iść do przodu tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli. I taki stan trwa do dziś. Z jednej strony wielkie szczęście z powodu cudem odzyskanego zdrowia, a z drugiej kop od życia w postaci niespodziewanej niepełnosprawności intelektualnej, w przypadku której na cud liczyć już nie możemy. I coraz trudniejsze zachowania coraz większej i silniejszej córki. 

Jakie było moje podejście do macierzyństwa, kiedy starsza była mała? Najpierw najważniejsze było, żeby moje dziecko przeżyło i jadło cokolwiek. Nie miałam czasu i głowy na zajmowanie się „duperelami” w stylu ograniczanie cukru czy szukanie wyłącznie eko jedzenia. Moim problemem było obudzenie dziecka na jedzenie, a nie położenie go spać. Hela spała od początku bez problemów, najchętniej wcale się nie budząc. Była przyzwyczajona do zasypiania w nieprzyjaznych warunkach (szpital, inkubator), więc nie domagała się ciągłej bliskości i była jednym z tych dzieci, które zostawia się w łóżku, mówi dobranoc, a one zasypiają i budzą się rano w wyśmienitym humorze. Nie płakała właściwie nigdy. I pasowało mi to, bo taki był mój plan przed urodzeniem dziecka: na pewno nie ma opcji, żebym spała z dzieckiem (bo będzie mi się po prostu źle spało) i żeby budyń nie zalał mi mózgu. 

I faktycznie nie zalał, bo najpierw zalała go trauma i walka o przetrwanie, więc nie było na niego przestrzeni, a potem chyba bardziej skupiliśmy się na działaniu.

Karmienie piersią niespecjalnie mi wyszło, ale i tak przez pół roku dręczyłam się bezsensownie laktatorem. Tak czy siak, każdy mógł w związku z tym nakarmić Helę. Każdy mógł z nią bez problemu zostać, bo od początku w szpitalu zajmowali się nią wszyscy. Mogłam wychodzić, spotykać się z ludźmi, chodzić na fitness, a z czasem wyjeżdżać bez dziecka, jeśli akurat miałam na to ochotę. A czasem miałam. Jak słyszałam od koleżanek, że nie mogą wyjść do kina, bo karmią piersią, to myślałam, że to jakaś fanaberia. Że co to za problem dać dziecku butelkę? Co za problem uśpić? Mówi się dobranoc i tyle. Krytykowałam w myślach matki przyspawane do swoich dzieci i uważałam, że to nie jest dobre ani dla matki, ani dla dziecka. Rodzicielstwo bliskości wydawało mi się dziwaczne, a Tracy Hogg wydawała mi się sensowną babką. Miałam też w ciągu dnia całkiem sporo czasu dla siebie, bo córka miała zwykle 2-3 godzinną drzemkę. Wydawało mi się, że to normalne, i że sporo dzieci tak ma.  

Little did I know…

Karmienie dzieci, które są starsze niż rok i potrafią same przyjść i grzebać mamie w staniku, albo werbalnie domagać się „cycka” również wydawało mi się lekką przesadą. Bo jak to tak? Samo dziecko przychodzi i mówi „Daj cycka!”? Ja sobie tego nie wyobrażam! Pół roku, maksymalnie rok i koniec! Karmienie przy ludziach i w miejscach publicznych też nie do końca do mnie przemawiało.  Nie przeszkadzało mi, że inni tak robią, ale nie wyobrażałam sobie, że ja bym mogła to robić. Teraz sobie myślę, że to wszystko była strategia obronna. To, co mi się nie udało (w dużej mierze przez okoliczności, ale też i wcześniejsze teoretyczne założenia na temat tego, jak ma wyglądać moje rodzicielstwo), wydawało mi się bez sensu. Dzisiaj odwołuję wszystko, co wtedy myślałam i mówiłam!

Jaką matką byłam na początku macierzyństwa ze starszą? Kochającą, ale przede wszystkim przerażoną, bojącą się o życie, zdrowie i przyszłość dziecka. Bez przestrzeni na spokojne i bezstresowe poznawanie się i bez luzu związanego z kwestiami jedzenia. Przez pierwsze lata również cierpliwą i cieszącą się z małych sukcesów i radosnego usposobienia córki. Martwiącą się coraz bardziej, że rozwój nie idzie tak, jak powinien. Matką zdruzgotaną każdą kolejną złą diagnozą. Matką zrezygnowaną. Matką pogodzoną. Matką niepogodzoną. Matką walczącą. Matką zdeterminowaną. Matką szukającą rozwiązań. Matką akceptującą i matką nieakceptującą. Matką pełną nadziei. Matką porzucającą wszelką nadzieję. 

Jaką matką jestem dla niej od jakiegoś czasu? Kochającą, ale przez większość czasu przemęczoną, sfrustrowaną, wściekłą, awanturującą się i niecierpliwą. Bez radości z macierzyństwa. Matką zniechęconą i smutną, że czego bym nie robiła, to starsza i tak za moment będzie niezadowolona, jęcząca i wyskoczy z jakąś awanturą. Matką zastanawiającą się, jaka starsza by była, gdyby była zdrowa – co by ją interesowało? O czym byśmy mogły pogadać? Co sprawiałoby jej radość? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką potrzebującą odpoczywać od dziecka. Matką na skraju szaleństwa. Matką przygotowaną do bycia obok „na zawsze”. Matką gotową do obrony, kiedy ktoś źle potraktuje jej dziecko. Matką odpuszczającą i pogodzoną z faktem, że nie jest i nie będzie nigdy terapeutką swojego dziecka, bo dziecko nie współpracuje z najbliższymi. Matką z ciągłymi wyrzutami sumienia, że jest złą matką, bo to przecież nie wina starszej, że jest, jaka jest. Matką złą na siebie, że znowu straciła cierpliwość. A czasem matką dumną z siebie, jeśli udało jej się zachować zimną krew. 

7 lat później dostałam od losu szansę na „normalne” macierzyństwo. Zostałam mamą zdrowej córki. Mogłyśmy normalnie się poznawać i nikt mi jej nie zabrał na pierwsze dni życia.  Zakochałam się w dziecku od razu, a karmienie po prostu samo nam wyszło, chociaż się na tym specjalnie nie znałam. Byłam w szoku. Byłam też w szoku, ile czasu taki niemowlak może spędzać wisząc na mnie, i w szoku, jak bardzo mi to nie przeszkadza. I jak bardzo to polubiłam. Byłam zachwycona każdym aspektem macierzyństwa i dziecko zabierałam ze sobą wszędzie. 

Stałam się jedną z „nich”.

Mimo swojej idealności młodsza od początku była na bakier ze snem. Nigdy nie zaszczyciła mnie długimi i przewidywalnymi drzemkami, nigdy nie dała się po prostu położyć spać i zostawić, nigdy nie przespała w nocy dłużej niż trzech godzin, a krótko po zaśnięciu potrafiła budzić się co pół godziny, co skutecznie utrudniało mi wieczorny odpoczynek i spędzanie czasu ze sobą samą albo z mężem. Skończyło się to oczywiście wspólnym spaniem – moim z młodszą, bo nie miałam ochoty biegać w nocy z innego pokoju. Czy jej (nie)spanie wydawało mi się wielkim problemem? Niespecjalnie. Po tym, co przeżyłam ze starszą, wydawało mi się to mało znaczącą pierdołą. I tak uważałam, że wszystko jest super. Czy gdyby była moim pierwszym dzieckiem załamałabym się jej spaniem i uważała to za koniec świata? Prawdopodobnie tak.  

Młodsza ma już prawie 3 lata. Niedawno skasowałam jej ostatnie wieczorne karmienie.  Czy karmiłam ją, kiedy potrafiła sama powiedzieć, że chce cycka? Oczywiście. Potrafi powiedzieć już prawie wszystko. Czy miałam z tym problem? Oczywiście, że nie, chociaż przyznaję, że inni mieli. Czy karmiłam ją przy ludziach, w IKEA, w kawiarni, w parku, w markecie, w tramwaju, WSZĘDZIE? Oczywiście.

Jaką matką jestem dla niej? Cierpliwą. Wspierającą. Nie złoszczę się. Nie krzyczę. Próbuję się dogadać. Akceptuję jej emocje. Nie uważam, że coś wymusza. Uwielbiam spędzać z nią czas. Tęsknię za nią, kiedy jej nie widzę. Zachwycam się wszystkim, co robi i tym, jaka jest bystra i spokojna. Zachwycam się tym, z jaką łatwością uczy się mówić i jakie skomplikowane i urocze konstrukcje wyrazowe potrafi tworzyć. Zachwycam się tym, jak potrafi bawić się ludzikami Lego w cukiernię i łyżkami w rodzinę łyżek. I tym, jak opowiada mi o bajkach i o tym, co działo się w żłobku. Tym, ile piosenek zna na pamięć. 

Mam wrażenie, że zachłysnęłam się całkowicie i odbieram sobie wszystko, czego za pierwszym razem nie mogłam dostać. Wiem też, że to moja jedyna szansa na rozkoszowanie się tym stanem, bo więcej dzieci nie planuję.

Jaką jeszcze jestem matką? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką zdeterminowaną, żeby nie obarczać młodszej siostry problemami starszej. Matką zastanawiającą się, jak za jakiś czas wytłumaczyć młodszej, o co chodzi z jej siostrą i jak sprawić, żeby dobrze im się razem żyło, a młodsza mogła mieć chociaż chwilę spokoju, bez ciągłego bycia nagabywaną przez starszą, która nie rozumie słowa „nie”. Matką martwiącą się, że nerwowa atmosfera w domu i tak wpłynie na przyszłe życie młodszej. Matką martwiącą się, co będzie ze starszą po naszej śmierci. Matką smutną, że starszej tak trudno znaleźć radość. 

Matką niesprawiedliwą – zachwycającą się młodszą i wściekającą się na starszą. Nie chcę taka być, ale tak to niestety teraz wygląda. 

Dwa zupełnie różne macierzyństwa. 

Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła być jedną, dobrą matką.  Póki co jest jak jest. A ja wierzę głęboko w to, że trzeba mówić jak jest, bo może gdzieś znajdzie się ktoś, kto czuje się podobnie. 

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo