Change font size Change site colors contrast
Felieton

A Ty całuj mnie!

5 marca 2018 / Magda Żarnowska

Ostatnio całowałam się z mężem.

Szok, prawda? Później naszła mnie refleksja. Trzeba Wam wiedzieć, że refleksje nachodzą mnie dosyć często i zazwyczaj niepostrzeżenie, jak mandat za zbyt dużą prędkość doręczony osobiście przez Straż Miejską i tak było również tym razem. Refleksja była zaskakująca i w sumie do dziś dziwię się, że zastanowiłam się nad tym dopiero po wielu latach od ślubu. Tak czy...

Ostatnio całowałam się z mężem. Szok, prawda?

Później naszła mnie refleksja. Trzeba Wam wiedzieć, że refleksje nachodzą mnie dosyć często i zazwyczaj niepostrzeżenie, jak mandat za zbyt dużą prędkość doręczony osobiście przez Straż Miejską i tak było również tym razem. Refleksja była zaskakująca i w sumie do dziś dziwię się, że zastanowiłam się nad tym dopiero po wielu latach od ślubu. Tak czy inaczej, zadałam sobie w końcu to kluczowe pytanie DLACZEGO TAK RZADKO SIĘ CAŁUJEMY?? Przecież to takie fajne, takie przyjemne. Przecież tyle czasu człowiek poświęcał tej czynności w młodości, a także na początku związku i chwilę po ślubie. Dlaczego teraz tak nie jest?

I o dziwo, nie zamierzam całą winą obarczać, tak jak zwykle faktu, że nie jesteśmy już dziewczyną i chłopakiem, nie jesteśmy już nawet mężem i żoną, o zgrozo, jesteśmy już matką i ojcem i może nie powinniśmy namiętnie obcałowywać się na każdym zakręcie.

Postanowiłam poszukać odpowiedzi i ukojenia skołatanych nerwów naturalnie w Internecie.

Trochę obawiałam się, że ze mną jest coś nie tak, a to jest po prostu smutny finał tak wspaniałego związku. Że mityczny ogień przygasa i zaraz ktoś go przydusi butem, jak niedopałek fajki na ulicy. Co robić? Jak żyć? Jak zapobiegać?

Na szczęście znalazłam opisy wyników badań społecznych, które faktycznie trochę podniosły mnie na duchu, ale czy tak do końca?

Okazuje się bowiem, że całowanie jest wspaniałym narzędziem, mechanizmem, w który wyposażyła nas natura, a który w sumie nie do końca rozumiemy.

Z badań psycholog Susan Hughes przeprowadzonych na ponad tysiącu uczestników (głównie studentów) wynika, iż kwestia jakości pocałunku jest dla większości kobiet sprawą bardzo często kluczową przy podejmowaniu decyzji o dalszym angażowaniu się w związek. Kobiety pod wpływem „słabego” pocałunku gotowe są nawet zakończyć dobrze zapowiadającą się, rokującą znajomość. Prawdopodobnie facetom trudno zrozumieć cały mistycyzm zaklęty w tej czynności, biolodzy natomiast szukają tutaj informacji genetycznej, którą możemy zupełnie podświadomie oczytać po tak bliskim kontakcie. I zupełnie prozaicznie- kobieta w związek z biologicznego punktu widzenia angażuje się bardziej- ona jest w ciąży, ona rodzi, ona także i jej dziecko przez pewien czas są w dużym stopniu zależni od opieki z zewnątrz, dlatego jeśli jej własny instynkt po pocałunku mówił jej „o nie dziewczyno, z tego pieca chleba nie będzie”, to raczej powinna uwierzyć.

Tym, co w zasadzie zupełnie nie zaskoczyło badaczy, jest fakt, że mężczyźni nie słuchają tak wewnętrznego głosu i nawet po kiepskim pierwszym pocałunku gotowi są dać kobiecie szansę wykazać się w bardziej intymnych sytuacjach.

No niesamowite 😉 Wynika to także najpewniej z uwarunkowań biologicznych. Mężczyźni, jako nośniki nasienia i materiału genetycznego biologicznie dążą do jak najszerszych kontaktów seksualnych, dlatego nie będą przecież zwracać uwagi, jak całuje partnerka od przygodnego seksu, jasne?

Ponadto, co warto zaznaczyć, z badań tych wynika, że pocałunki na początku relacji mają niebagatelne znaczenie dla całego związku. Otóż podczas całowania w organizmie mężczyzny wydziela się oksytocyna, która w tym wypadku odpowiada za przywiązanie. Czyli im więcej chłopak całuje się z ukochaną u zarania znajomości, tym bardziej będzie przywiązany do niej pod kątem emocjonalnym.

U kobiet z kolei całowanie to sposób na, jak to określają badacze, monitorowanie aktualnego stanu i jakości związku, prawdopodobnie także sposób na „awaryjne” podgrzanie atmosfery i podreperowanie trochę nadwyrężonych relacji. Dodatkowo namiętne pocałunki mają także działanie pobudzające erotycznie. Niektórzy badacze przypisują tu zasługi testosteronowi, który poprzez męską ślinę przenika do ciała kobiety i działa jak afrodyzjak.

Całowanie jest też świetne, jeśli chodzi o sferę aktywności fizycznej.

Jeden pocałunek (zakładam, że taki solidny) pomaga spalić aż 20kcal! Przy pocałunku pracują też aż 34 mięśnie twarzy (nawet nie wiedziałam, że mam ich tam tyle). Może niepotrzebnie poniewieram się na dywanie w rytm uwag Ewy Ch. dobiegających z ekranu, kiedy wystarczy jedynie godzinami obcałowywać męża?

Po tej pochwale pocałunku, przyszło się zastanowić nad własnym postępowaniem. Tu na pomoc pospieszyły kolejne badania prof. Lucii O’Sullivan, która w wyniku bacznej obserwacji grupy 695 osób, w przedziale wiekowym 18-67 zaobserwowała także pewne prawidłowości. Połowa ankietowanych tak wysoce ceniła wartość płynącą z pocałunków, że nie zamieniłaby ich nawet na seks oralny. Taka sama grupa uznawała pocałunki z aktualnym partnerem za te najlepsze, a generalnie to, co było najwyżej cenione w pocałunkach, to emocje, zakochanie, pasja.

Najbardziej zatrważającym wynikiem omawianych badań był drastyczny spadek częstotliwości całowania.

Według badań na początku związku całujemy się około 55 razy tygodniowo, zaś w związkach długotrwałych średnio buziak następuje trzy razy dziennie. Uff, czyli to znowu biologia i zwyczajne życie, a nie jakieś moje braki i niedopatrzenia!

Pokrzepiona tym, że inni mają gorzej, a przynajmniej na pewno nie lepiej niż ja, uzbrojona w całą wiedzę zdobytą poprzez internetową lekturę, poczyniłam pewne postanowienia i wysnułam pewne wnioski.

  1. Będę całować się z mężem tak często, jak się da.
  2. Będę całować się z mężem, ilekroć on ma na to ochotę, bo okazuje się, że to faceci częściej chcą się całować. A skoro to dodatkowo pogłębia przywiązanie, to ja w to wchodzę.
  3. Częściej skupię się na swoim związku, bo pranie nie zając, nie ucieknie, a człowiek, to zawsze jednak człowiek.

Wniosek jest chyba prosty i oczywisty: kochajmy tych naszych facetów, budujmy z nimi to przywiązanie i przyswajajmy jak najwięcej tego testosteronu, bo przecież całowanie i seks z kimś, kogo się kocha jest tym, co może zakończyć zwykły  szary dzień prawdziwymi fajerwerkami. Podnośmy średnią, niech to nie będą trzy smutne, rutynowe buziaki, ale na przykład jeden na „dzień dobry” i chociaż dwa namiętne pocałunki podczas Milionerów. Być może nie doczekamy momentu, aż Hubert wyjawi, jaka jest właściwa odpowiedź, bo sprawy pod drugiej stronie srebrnego ekranu potoczą się już własnymi torami?

 

 


Designed by Freepik

Felieton

Wszystko za Everest

9 maja 2018 / Marta Osadkowska

Mijają 22 lat od wielkiej tragedii na Mount Everest.

10 maja 1996 roku trzy ekipy jednocześnie dokonywały ataku szczytowego na „dach świata’”. Piętnaście osób zapłaciło za spełnienia marzenia najwyższą cenę. Wydarzenie to pokazało jak niebezpieczne jest organizowanie wypraw komercyjnych na Mount Everest, jak natura weryfikuje ludzkie pomysły. Swoje grupy próbowało wprowadzić na szczyt dwóch doświadczonych, cenionych alpinistów: Rob Hall i Scott Fischer. Obaj...

Mijają 22 lat od wielkiej tragedii na Mount Everest. 10 maja 1996 roku trzy ekipy jednocześnie dokonywały ataku szczytowego na „dach świata’”. Piętnaście osób zapłaciło za spełnienia marzenia najwyższą cenę. Wydarzenie to pokazało jak niebezpieczne jest organizowanie wypraw komercyjnych na Mount Everest, jak natura weryfikuje ludzkie pomysły.

Swoje grupy próbowało wprowadzić na szczyt dwóch doświadczonych, cenionych alpinistów: Rob Hall i Scott Fischer. Obaj przepłacili życiem rolę przewodnika. Wejście na 8848 m.n.p.m. to nadludzki wysiłek. Zejście stamtąd jeszcze większy. Wprowadzenie tam kilku słabszych, choć obiektywnie mocnych wspinaczy, okazało się nierealne.

Jon Krakauer – amerykański dziennikarz i doświadczony alpinista – był jednym ze szczęśliwców, którzy zdobyli szczyt i bezpiecznie zeszli na dół. Swoje wspomnienia z wyprawy w komercyjnej ekspedycji prowadzonej przez Roba Halla opisał w książce „Wszystko za Everest”.

Gdy już zlokalizowano sześć ciał, gdy zaniechano poszukiwać dwóch kolejnych (…) – ludzie pytali często, dlaczego wspinacze znajdujący się wysoko w górze zlekceważyli pierwsze oznaki pogorszenia pogody. Dlaczego wytrawni himalajscy przewodnicy kontynuowali marsz w górę, prowadząc gromadę stosunkowo niedoświadczonych alpinistów amatorów – z których każdy zapłacił aż sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów za bezpieczne wejście na Everest – w ewidentnie śmiertelną pułapkę? Nikt nie ma prawa zabierać głosu w imieniu obu zespołów dotkniętych tragedią, ponieważ obydwaj nie żyją. Mogę jednak zaświadczyć, że owego wczesnego popołudnia 10 maja nic nie wskazywało na to, iż zbliża się mordercza burza.

Wspinanie dawało poczucie wspólnoty. Zostanie wspinaczem oznaczało dołączenie do zamkniętej, zaciekle idealistycznej społeczności, na ogół niedostrzegalnej i zaskakująco nieskorumpowanej przez świat. Kulturę wspinania charakteryzowała zacięta rywalizacja i wyraźny rys męskiego szowinizmu, ale w głównej mierze chodziło o to, żeby zrobić wrażenie na koledze. Osiągnięcie wierzchołka danej góry miało dużo mniejsze znaczenie niż sposób, w jaki się tego dokonało. Prestiż zdobywało się atakując najtrudniejsze, najbardziej ryzykowne drogi z minimalną ilością sprzętu, w najśmielszym stylu, jaki można było sobie wyobrazić. Największy podziw wzbudzali tak zwani soliści – wizjonerzy wspinający się na żywca, czyli samotnie, bez liny czy jakiegokolwiek sprzętu.

Ludzie, którzy nie wspinają się w górach, to znaczy zdecydowana większość rodzaju ludzkiego, skłaniają się ku wyobrażeniu, że sport ten jest beztroską, upojną pogonią za wciąż rosnącymi emocjami. Jednak pogląd, iż alpiniści są tylko narkomanami uganiającymi się za swoją dawką adrenaliny, tyle że w słusznej sprawie, jest z gruntu fałszywy, przynajmniej w przypadku Everestu. To, co tam na górze robiłem, nie miało niemal nic wspólnego ze skakaniem na bungee, skokami ze spadochronem czy też jazdą na motocyklu z szybkością 200km/h. Po opuszczeniu względnego komfortu bazy wyprawa faktycznie stawała się niemal masochistycznym przedsięwzięciem. Stosunek cierpienia do przyjemności wypadał zdecydowanie na korzyść tego pierwszego i był o rząd wielkości większy niż na jakiejkolwiek innej górze, na której się wspinałem. Szybko doszedłem do wniosku, że zdobywanie Everestu jest głównie czyść w rodzaju szkoły wytrzymywania bólu. Przyszło mi na myśl, że poddając się trwającym całe tygodnie doznaniom znoju, nudy i cierpienia, większość z nasz poszukuje przede wszystkim swoistego katharsis.

Egzystencję człowieka na wysokościach przekraczających poziom Przełęczy Południowej, w strefie śmierci wysokościowej, można określić jako wyścig z czasem.

Typ człowieka, który jest zaprogramowany na ignorowanie własnego cierpienia i uparte dążenie do celu, jest też często zaprogramowany na lekceważenie oznak zbliżającego się niebezpieczeństwa. Tu właśnie tkwi sedno dylematu, przed którym staje w końcu każdy wspinacz pragnący wejść na Everest: żeby odnieść sukces, trzeba być niezwykle zmotywowanym, lecz jeśli przesadzisz z motywacją, narażasz się na śmierć. Co więcej, powyżej poziomy 7900 metrów granica między słusznym zapałem a lekkomyślną „gorączką szczytową” staje się niebezpiecznie wąska. Dlatego też zbocza Everestu usiane są zwłokami alpinistów.

 

Najsłynniejsze zamarznięte ciało na górze, to Scott Fischer, jeden z przewodników tragicznej ekspedycji, o której tutaj mowa.

Obok Krakauera, udział w wyprawie brał Beck Weathers.

Nie udało mu się dotrzeć na szczyt, zatrzymała go ślepota śnieżna. Kiedy ratownicy dotarli do niego, uznali, że umiera i zostawili go bez pomocy. 12 godzin później ślepy, bez rękawic, okryty lodem, dotarł jednak do obozu. Przeżył mimo ciężkich odmrożeń i utraty nosa.

Na dużych wysokościach wciąż brakuje nam powietrza. Oddychanie staje się tak wyczerpującą czynnością, że pochłania czterdzieści procent wytwarzanej przez nas energii. Każdego dnia możemy wydmuchiwać przez nasze płuca aż siedem litrów wody, co sprawia, że jesteśmy nieustannie odwodnieni. Nie możemy też spać ani jeść. Gdy znajdziemy się w Strefie Śmierci, powyżej ośmiu tysięcy metrów nad poziomem morza, myśl o jedzeniu wywołuje w nas obrzydzenie. Nawet jeśli zmusimy się do przełknięcia jakiegoś pokarmu, nasz żołądek i tak go nie strawi. jednocześnie spalamy około dwunastu tysięcy kalorii dziennie, co oznacza, że aby utrzymać się przy życiu, organizm musi pożerać własną tkankę – ponad kilogram mięśni dziennie.

To nie ciało wiedzie nas na górę. Robi to umysł. Ciało jest wyczerpane wiele godzin przed tym, jak dotrzesz na szczyt: idziesz dalej jedynie dzięki sile woli, skupieniu i determinacji. Jeżeli zabraknie ci tego skupienia i determinacji, twoje ciało stanie się martwą, bezwartościową rzeczą.

Weathers wrócił do domu, bo jego żona i pilot śmigłowca dokonali cudu. Na wysokość, z której trzeba było ewakuować wspinacza, maszyny nie latają – powietrze jest tam zbyt rzadkie, żeby mogły się utrzymać. Pilot zaryzykował życie, żeby ocalić tego obcego sobie człowieka.

W 2015 roku na ekrany kin wszedł film „Everest”, (reż. Baltasar Kormakur), pokazujący losy wypraw Fischera i Halla.

Kręcony bez zielonych ekranów robi duże wrażenie. Już same zdjęcia są, moim zdaniem, wystarczającym powodem do obejrzenia filmu. Nie ma w nim upiększania, nie ma wynoszenia bohaterów, nie ma zbędnego sentymentalizmu. Jest potężna góra, bezlitosna natura i malutki wobec nich człowiek.

 


Cytaty pochodzą z książek „Wszystko za Everest” Jon Krakauer i „Everest. Na pewną śmierć” Beck Weathers, Stephen G. Michaud.
This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo