Change font size Change site colors contrast
Felieton

Mężczyzna wielokrotnie

8 maja 2018 / Marta Osadkowska

Kiedy na początku szkoły podstawowej zaczynałam zakochiwać się w książkach, było mi po drodze z bohaterami płci przeciwnej do mojej.

Huck Finn, Tomek Sawyer, łobuziaki z Bullerbyn. Może wynikało to z faktu, że byłam typową chłopaczarą, ciągle w portkach, na drzewach, na trzepakach, bez większego zainteresowania lalkami, za to chętnie bawiąca się w Indian z kuzynem. Potem w moim życiu pojawiła się Ania...

Kiedy na początku szkoły podstawowej zaczynałam zakochiwać się w książkach, było mi po drodze z bohaterami płci przeciwnej do mojej. Huck Finn, Tomek Sawyer, łobuziaki z Bullerbyn. Może wynikało to z faktu, że byłam typową chłopaczarą, ciągle w portkach, na drzewach, na trzepakach, bez większego zainteresowania lalkami, za to chętnie bawiąca się w Indian z kuzynem.

Potem w moim życiu pojawiła się Ania Shirley, a zaraz za nią cała galeria fantastycznych bohaterek „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz. Dzisiaj, już dorosła, lubię czytać historie o kobietach. Poluję na nie w księgarniach, internetach i recenzjach gazetowych. Może to szukanie wzorców, może zwykła ciekawość, a może głębsza fascynacja. Kobiety są fenomenalne, różne i szalenie interesujące – to przecież nie ulega wątpliwości.

Tymczasem, kiedy ostatnio wybrałam się na zakupy, na półce czekał na mnie autor-mężczyzna i jego gabarytowo wielkie dzieło o przygodach przedstawiciela reprezentowanej przez niego płci. A ponieważ ten mężczyzna nazywa się Paul Auster, byłam pewna, że książka ma wagę nie tylko w gramach. I nie pomyliłam się.

„4 3 2 1” to w moim mniemaniu prawdziwe arcydzieło, uczta dla czytelnika.

Każda z prawie tysiąca gęsto zapisanych stron daje czystą przyjemność w odbiorze. Auster to zachwycający swą wiedzą erudyta i wnikliwy obserwator świata. W swojej najnowszej powieści, nazywanej dziełem życia autora, kreśli on historię Archibalda Fergussona. Jego dziadek, rosyjski Żyd, o długim nazwisku, trudnym do wymówienia, przybył do Ameryki w 1900 roku, aby rozpocząć tu nowe, lepsze życie. Doświadczony kolega poradził, aby przedstawił się jako Rockefeller, co ułatwi mu start w nowym kraju. Dziadek uznał to za dobry pomysł, ale gdy stanął przed urzędnikiem imigracyjnym, zapytany o nazwisko, odpowiedział Ich hob fargessen, czyli zapomniałem. I w ten sposób rozpoczął amerykańską przygodę jako Ichabod Ferguson, dając tym samym początek linii Fergussonów, wśród których trzecie pokolenie reprezentuje główny bohater książki, Archibald.

Losy chłopca śledzimy w czterech odsłonach.

Od szóstych urodzin odchodzą cztery ścieżki, cztery życia. Archie jest zawsze taki sam, te same rzeczy lubi, tych samych nienawidzi. Ale los gotuje mu różne wydarzenia, innymi drogami kieruje jego stopy, przez co innych ludzi stawia na jego trasie. Paul Auster pokazuje, jak ogromny wpływ ma na nas nasze otoczenie, nasza rodzina i przyjaciele. Czasami jedno zdanie, jedna piosenka, film czy książka, zmieniają nasze życie. A gdybyśmy nie spotkali danego człowieka? A gdybyśmy wybrali inne miejsce na wakacje, studia, pracę? A gdybyśmy spóźnili się na samolot?

To nie są nowe pytania, próbę pokazania roli drobnych wydarzeń pokazał już w „Przypadku” Krzysztof Kieślowski, pokusiło się też o nią Hollywood dając światu „Przypadkową dziewczynę” z Gwyneth Paltrow w roli głównej. Ale na tak dogłębne studium roli różnych ewentualności w wersji książkowej, ja jeszcze nie trafiłam.  

Fergusson przeżyje cztery alternatywne życia, o różnej długości, poziomie szczęścia i spełnienia.

Spotka rozlicznych ludzi, którzy wpłyną na jego egzystencję na wiele sposobów. Czasem ludzie są ci sami, ale inne jest ich znaczenie dla bohatera. Różne będą losy jego rodziców, na które nie ma wpływu. A na co ma? Przecież niczym nie zarządza, on tylko podejmuje decyzje wobec zastanych sytuacji. Jest, jak każdy z nas, sternikiem, ale warunki na wodzie, po której płynie jego łódka, pozostają poza jego władaniem.

Mężczyzn czyni głównym tematem swych opowiadań także David Szalay.

Jego bohaterowie są w różnym wieku, na innych etapach życia. Łączy ich fakt, że każdy z nich odbywa podróż, podczas której musi zmierzyć się z losem i odpowiedzieć sobie na pytanie „jakim jestem facetem?”. Niektórych to wyzwanie zmusza do refleksji, inni podejmują decyzje nawet nie zauważając, że to jedna z tych chwil, które ich określają.

Szalay pyta w tytule swojej książki „Czym jest człowiek”.

Opisane przez niego sytuacje to takie małe wielkie historie. Bo zwykle wiadomo, jak się zachować, gdy wiwatuje tłum lub ojczyzna wzywa do przelewu za nią krwi. A co, gdy nikt nie patrzy? Albo, co gorsza, przyklaskuje mało chlubnej decyzji? Co, gdy nie będzie konsekwencji? A gdy już jest po wszystkim, gdy zakręt przekroczony, czy jest czas na refleksję? Szalay wrzuca swoich bohaterów w sytuacje, które zmuszają do refleksji nad rolą mężczyzny w dzisiejszym świecie. I nad tym, czy świat ma w ogóle coś do rzeczy, jeśli mowa jest o wartościach i godności człowieka.

Obie książki, poza płcią bohaterów, łączy dotarcie do finału Man Booker Prize. To najbardziej prestiżowa nagroda literacka w Wielkiej Brytanii, przyznawana za powieść anglojęzyczną. Od lat jest ona dla mnie drogowskazem w wyborze książek i jeszcze ani razu mnie nie zwiodła.  

Felieton

Co z tą wiosną?

12 marca 2023 / Magda Żarnowska

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo.

Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali. Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych...

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo. Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali.

Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych Wielki Post, i gdyby ktoś przegapił okazję noworoczną, mógł sobie przynajmniej odmówić czegoś na następne  czterdzieści dni. Jako przykładni katolicy, korzystając z okazji, odmówiliśmy sobie czerniny, której nie jesteśmy fanami, a mój mąż – znany przeciwnik pierogów, postanowił bez nich wytrzymać aż do samej Wielkanocy.

Gdybyście jednak zdążyli zjeść już czerninę, pierogi albo czekoladę (bo tej nieopatrznie większość jest skłonna sobie odmówić pod wpływem impulsu) i korzystać z wielkopostnej  fali wyrzeczeń, już się nie opłaca, przyroda daje nam kolejną szansę.

Nadchodzi bowiem wiosna, a wiadomo, na wiosnę opłaca się czynić postanowienia, odmieniać swoje wnętrza i zewnętrza, odchudzać, remontować i dekorować.

Według himalaistów i innych wspinaczy, wiosnę mamy już od początku marca, dlatego gdybyście próbowali zdobywać K2 zimą, to już niestety nie da rady i trzeba poczekać do grudnia, według kalendarza natomiast, astronomiczna wiosna zaczyna się 20 marca, więc została jeszcze chwila na poczynienie postanowień. I żeby marketingowcom nie ułatwiać jakoś wybitnie pracy, zebrałam trochę informacji, dlaczego w ogóle warto coś zmieniać w życiu w połowie marca. Moją inspiracją był wczorajszy rodzinny spacer. Korzystając z tego, że ustawodawca wspaniałomyślnie zapewnił nam wolną niedzielę, mogliśmy wyjątkowo spacerować w nieprzebranym tłumie innych spacerowiczów, którzy z braku otwartej galerii wybrali park. I właśnie ten spacer otworzył mi oczy i doprowadził do refleksji, że jednak muszę coś zmienić. Objuczona rowerkami i innymi pojazdami dzieci, dotleniona za wszystkie czasy, wróciłam do domu ledwo żywa, jakby ktoś wyjął mi baterie, a do dziś łupie mnie w krzyżu i łamie w kościach.

To starość – pewnie powiecie i pewnie macie racje, ale… naukowcy wyszli naprzeciw moim oczekiwaniom i tym konkretnym objawom mojej starości nadali nową, piękna nazwę, a mianowicie: SYNDROM ZMĘCZENIA WIOSENNEGO!  

Okazuje się bowiem, że to, co naprawdę warto zmienić na wiosnę, to dieta i styl życia.

I to nie tylko po to, aby za trzy miesiące móc na plaży zaprezentować nowy strój kąpielowy i wyglądać w nim zjawiskowo, nawet jeśli pada deszcz i jest zimno (co jest raczej polską wakacyjną klasyką pogodową).

Warto zmienić nawyki, aby było nam odrobinę łatwiej w ogóle dożyć do lata. Okazuje się, że w przyrodzie nic nie ginie (no może oprócz pojedynczych skarpetek w pralce) i tak samo wszystkie nasze zimowe zaniedbania właśnie teraz boleśnie dają nam w kość.

Naszemu organizmowi brak wielu istotnych substancji. Wykorzystaliśmy już wszystko, co udało się po lecie odłożyć (no może oprócz zapasów tłuszczu, ale to inna historia) i teraz boleśnie doskwierają nam niedobory magnezu (powodując rozdrażnienie i potęgując stres oraz skurcze mięśni), potasu (sprawiając, że mamy refleks szachisty, a targanie dziecięcego rowerka, to aż nadto), żelaza (wywołując nagłe ataki przejmującego zmęczenia), cynku (dziesiątkując nasze i tak wymaltretowane przez zimowe czapki, włosy), witamin i soli mineralnych (wywołując bóle głowy). Nie wiem, jak Wy, ale ja mam wrażenie, że kiedy jesienią i zimą mówiłam, że jestem zmęczona, to chyba śmiałam żartować, bo prawdziwe zmęczenie zaczęło się dopiero teraz. W dodatku dni są coraz dłuższe, na podwórku coraz cieplej i przyjemniej, więc serce rwie się jak za młodu do różnych aktywności, a organizm za nim nie nadąża.

Nie smućcie się jednak, gdyż istnieje sposób, aby ulżyć nam w tym wiosennym cierpieniu.

Niosę Wam gołąbka pokoju i kaganek oświaty w jednym! Tym razem odpowiedzią nie jest lampka wina (może nie w pierwszej kolejności). Odpowiedzią jest wyjście naprzeciw potrzebom naszego organizmu.

Po pierwsze powinniśmy zadbać o naszą dietę, wzbogacając ją o witaminy pochodzące wprost ze świeżych warzyw i owoców.

Po drugie, uzupełniajmy płyny – świeża woda plus soki owocowe na pewno nie zaszkodzą.

Po trzecie, możemy udać się do apteki po jakieś „suple” niczym kulturyści, czyli zwyczajnie po preparaty wielowitaminowe, które zapewnią nam to, z czym samą dietą w zabieganym świecie trudno sobie poradzić.

Po czwarte – to miód na serce mojego męża i innych sportowych zapaleńców – dbajmy o kondycję. To jest ich odpowiedź na wszystko, ale trzeba im przyznać rację – sprawny fizycznie organizm potrafi dźwigać rowerek i nawet dziecko jednocześnie i następnego dnia wstać dziarsko z łóżka po pierwszym budziku… względnie po trzech drzemkach.

Po piąte, skoro już poruszyłam temat snu – powinniśmy na wiosnę szczególnie zadbać o zdrowy i porządny odpoczynek naszego organizmu. Skoro nasze ciało samo wyłącza się tuż po „Na wspólnej”, może warto go tym razem posłuchać i pójść spać, a nie wypijać kolejną kawę i zmuszać się do pozostania na chodzie dwie godziny dłużej?

Podsumowując – nie taka wiosna zła i straszna, jak ją malują.

Trzeba tylko wsłuchać się w siebie, a kiedy już wszystkie poziomy niezbędnych składników zostaną wyrównane, a kondycja poprawiona, o wiele łatwiej będzie nam dźwigać rowerki, biegać za dziećmi,  przeprowadzić wiosenne metamorfozy mieszkania, a przynajmniej wyprać firanki i umyć okna, czyż nie? Na samą myśl o tym, że jestem gibka, wysportowana i w dodatku zbilansowana dietetycznie, robi mi się cieplej na sercu. I uważam, że za dobre chęci należy mi się czekolada. W końcu to dieta odpowiednia na niedobór magnezu, prawda?

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo