Chiny to kraj tajemnica. Oddzielone firewallem, odgrodzone Wielkim Murem (dosłownie i w przenośni) trwają niejako obok świata.
Kiedy w latach 60. XX wieku Zachód odkrywał seksualną swobodę i dzieci kwiaty, w Chinach trwał wielki głód, w wyniku którego zmarło ponad trzydzieści milionów ludzi. Głód był wynikiem szalonych decyzji przewodniczącego Mao, który tak mocno pragnął prześcignąć Stany Zjednoczone w produkcji stali, że poświęcił dla tego wyścigu wszystko. Bezmyślna walka o podniesienie wyniku produkcji tego surowca doprowadziła do zniszczenia wielu bezcennych zabytków. „Przy wejściu do świątyni Guangyan stały dwa królewskie żeliwne kotły, podarunki Cesarza Yongle z dynastii Ming. Nie przetrwały Wielkiego Skoku Naprzód” – wspomina opat świątyni czasy szalonego przetapiania skarbów w książce „Prowadzący umarłych”.
Po wielkim niepowodzeniu w produkcji stali Mao wytoczył walkę tak zwanym czterem starociom: starym obyczajom, ideom, zwyczajom i kulturze. Nadszedł czas wielkiego zniszczenia: na stosach płonęły książki, obracano w proch starożytne zabytki, młodych ludzi wysyłano do ciężkiej pracy na wsi, zamiast do szkoły. „Zniknęły instrumenty muzyczne, szachy, obrazy, bary, sport i herbaciarnie. Parki zmieniły się w opustoszałe, zdewastowane miejsca, w których powyrywano z korzeniami trawę i kwiaty, a oswojone ptaki i złote rybki pozabijano. Filmy, sztuki teatralne i koncerty były zakazane” – notuje Jung Chang, autorka „Dzikich Łabędzi”, historii trzech pokoleń kobiet żyjących w Chinach. Ta książka, podobnie jak inne opisujące prawdziwą historię kraju, jest w państwie środka zakazana. Mogła się ukazać tylko dzięki determinacji autorki, której udało się wyjechać na stypendium do Londynu i w tym mieście pozostać. Liao Yiwu miał mniej szczęścia: zanim udało mu się uciec z Chin, spędził cztery lata w więzieniu za napisanie poematu krytykującego masakrę studentów na placu Tian’anmen. Przeżycia autorów i ich bliskich wydają się niemożliwe. Albo przynajmniej bardzo odległe w czasie: przecież żyjemy w cywilizowanym świecie, który nie pozwoli, żeby w 2001 roku ktoś był torturowany za napisanie wiersza.
Ale Chiny są obok cywilizowanego świata, Chiny nie są zainteresowane zachodnim stylem życia.
A przynajmniej te Chiny, które mają władzę i podejmują decyzję. Bo przeciętnego obywatela nikt tu o nic nie pyta. Ten musi przeżyć i zadbać o swoją rodzinę, bo nikt inny się nimi nie przejmie. „W Chinach życie jest tanie” – wzrusza ramionami kierownik szaletu publicznego, gdy opowiada o martwych płodach, które regularnie znajduje w odpływach toalet. („Prowadzący umarłych”)
Nie jest łatwo do Chin wjechać. Na początek wielostronicowa wiza, do której musimy dołączyć zdjęcie, szczegółowo wyspowiadać się z członków rodziny i ich zawodów, celu podróży i noclegów. Później kontrole, także takie obejmujące mierzenie temperatury ciała przy wjeździe do dużych miast. Mundurowych jest tam całe mnóstwo. Co ciekawe, absolutnie nie wolno ich fotografować. Kiedy o tym usłyszałam, natychmiast odezwał się we mnie typowy Polak: jak to nie wolno? Ja zrobię! Kiedy kombinowałam na tajniaka próbując zrobić zdjęcie „spod pachy”, mój model w sekundę zasłonił twarz i machnął na mnie krótkofalówką. Udałam, że nie widzę i szybciutko się ulotniłam, ale serce zabiło mi trochę mocniej.
Dla mnie Chiny to kraj kontrastów. Zabiedzoną chudziutką staruszkę dźwigającą na koromysłach wiadra z wodą, mija na wiejskiej drodze najnowszy model luksusowej limuzyny. Rezydencje z drzwiami ociekającymi złotem sąsiadują z chatkami zlepionymi z gliny i znalezionych śmieci. Nawet pogoda popada w skrajności: mróz w Pekinie, upał w Hong Kongu.
Zanim wyjechaliśmy do Chin, czytaliśmy sporo o tym kraju i wszystkie przewodniki przestrzegają przed wizytą u dentystów. O ile poziom szpitali jest podobno wysoki, bo Partia dba o zdrowie obywateli, którzy mają ciężko pracować ku chwale ojczyzny, o tyle zębami nikt się tutaj nie przejmuję. Gdy mój pazerny na słodycze mąż złamał trzonowca na chińskim Snickersie, wpadliśmy w lekką panikę. Na szczęście mieszkająca w naszym hotelu Polka poratowała nas antybiotykiem, który miała ze sobą „na wszelki wypadek, o który w Chinach nie trudno”.
Swoją drogą, mąż wzbudzał na chińskich ulicach niezłe zamieszanie. Dzieci zbiegały się i krzycząc wskazywały palcami wielkoluda (mąż ma prawie dwa metry wzrostu) i prosiły go o wpisywanie się do szkolnych zeszytów. Jak się okazało, nie tylko przesadnie wysocy dostępują tego zaszczytu, dzieci zaczepiają większość turystów.
Co w Chinach zdecydowanie mi nie pasowało, to jedzenie i alkohol. Posiłki spożywane są przy wieloosobowych stołach, które się kręcą tak, aby każda potrawa dotarła do każdego biesiadnika. To jest akurat sympatyczne, gorzej z zawartością półmisków. Potrawy są bardzo tłuste, często w takiej formie, że ciężko określić, co to właściwie jest. Za główny alkohol służy anyżowa bardzo mocna wódka, po której ja osobiście wymiotowałam pół następnego dnia, a nie należę do osób o słabych żołądkach. Należę do tych ciekawskich, co wszystkiego lubią spróbować. Odważyłam się skonsumować pieczonego skorpiona i maleńkiego krabika, który jest tam serwowany zamiast chipsów. Na bardziej obślizgłe przekąski się nie zdecydowałam – czekają na wszystkich chętnych na straganach ulicznych, ale to raczej bajer dla turystów, nie widziałam zbyt wielu tubylców zajadających te smakołyki.
Zamiast anyżowej wódki lepiej napić się chińskiej herbaty. Na plantacjach można wziąć udział w ceremonii jej parzenia, która ma w sobie coś hipnotyzującego. Mistrz snuje opowieść o typach herbaty, ich zbiorach i wspólnym spożywaniu. Czarki na herbatę nie mają „uszek”, żeby kobiety obejmując ją palcami mogły zademonstrować zadbane paznokcie i białą skórę dłoni, bardzo pożądaną wśród Chińczyków. Uprzedzam, że po tych historiach można już nigdy nie wrócić do Liptona z torebki.
W zeszłym roku w podstawówce mojej córki gościła grupa wolontariuszy. To studenci z całego świata, którzy podróżując i opowiadając o swoich kulturach w szkołach i przedszkolach sami poznają inne kraje. W naszym domu gościł Lewis, chłopak z Chin. Był zdziwiony, że bulwersuje nas nadal panująca polityka nakazująca posiadanie tylko jednego dziecka i że nie uprawiamy co rano gimnastyki. Gdy zasiadaliśmy do posiłku, ten wątły chłopiec jadł za trzech, bo w Chinach nauczył się jeść, kiedy jest co. Nigdy nie wiadomo, czy na pewno będzie kolacja. A Lewis mieszkał w Pekinie, w dobrze sytuowanej rodzinie. Oczywiście wielopokoleniowej. Nie rozumiał, czemu w Polsce młodzi ludzie rezygnują z pomocy starszych i wydają mnóstwo pieniędzy na własne mieszkania, zamiast wygodnie żyć u rodziców. Ten wesoły, mądry chłopak wcale nie był zainteresowany wiadomościami z zachodu czy tym, jak postrzegane są u nas Chiny. On czuł się zaopiekowany przez Partię i nie ufał skorumpowanej, zepsutej, kapitalistycznej propagandzie.
Wszystkim zainteresowanym historią i klimatem Chin, polecam książki:
„Dzikie Łabędzie. Trzy córki Chin” ,Jung Chang,
„Za jeden wiersz. Cztery lata w chińskim więzieniu”, Liao Yiwu
„Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe, Chiny z perspektywy nizin społecznych”.