Chociaż o byciu królewną marzy chyba każda dziewczynka, nie wszystkich pragnienia spełniają się w dorosłym życiu. Urodzenie się w królewskiej rodzinie zdarza się wyjątkom, a poślubienie księcia to nie lada wyczyn. I chociaż ja też kilkanaście lat temu robiłam sobie pamiątkowe zdjęcie pod Pałacem Buckingham, dziś bynajmniej nie siedzę na tronie, lecz na poznańskich Jeżycach, zaręczona z mężczyzną, któremu bliżej do łysiejącego Williama niż do księcia Harrego. No ale zapomniałam… nazywam się Magdalena, a nie Meghan.
Cały ten medialny szum wokół #royalwedding skłonił mnie do głębszych przemyśleń odnośnie mojego związku. Bynajmniej nieformalnego związku. Od wielu lat bowiem żyję w konkubinacie. O tak. Uwielbiam to słowo, podobnie jak konkubent, absztyfikant, partner, ojciec mojego dziecka i wszystkie wariacje na ten temat. A najbardziej uwielbiam pytanie: dlaczego nie jesteście małżeństwem?!
No właśnie, czemu w kraju katolickim zdarzają się takie przypadki jak nasze? A może raczej, dlaczego w kraju, który chce uchodzić za postępowy, wciąż ktoś zadaje takie pytanie? Czemu go to razi, mierzi i nie daje spać po nocach? Skoro ludzie się kochają, to powinni być razem, czyż nie? Niezależnie od tego, czy jest to sformalizowane na papierze, czy nie (tak przynajmniej twierdzi moja babcia, która wspiera nas całym sercem <3) A jednak… wciąż komuś to przeszkadza.
Tradycyjny model rodziny
Zacznijmy od początku, a więc od tego, że pochodzę z tradycyjnej rodziny. Rodzice, dwójka dzieci. Rodzina, jak na ten kraj podobno przystało, katolicka, ale nie z tych, co to wierzy, a nie praktykuje. Wręcz przeciwnie. Religia zawsze odgrywała w naszym domu ważną rolę. Tak zostałam wychowana, tak wierzę i swojej wiary się nie wstydzę. Podchodzę do niej jednak chyba ciut inaczej niż moi rodzice. I stąd właśnie pierwszy problem na linii córka – rodzice. Czy mój sposób życia im nie odpowiada? Z wiadomych względów różni się on od tego, czego mnie uczyli i wzorca jaki sami sobą reprezentują. Nic więc dziwnego, że wszystko, co od niego odbiega, jest inne, nieznane. Czy gorsze? Nigdy nie powiedzą mi tego wprost, ale ja wiem, że lżej byłoby im na sercu i duszy, gdybyśmy w końcu zostali małżeństwem. Gdyby wszystko było „po bożemu”. Bo chociaż w innej kolejności niż oni oczekiwali, to byłby spokój.
Ludzkie gadanie
I tu pojawia się kolejne pytanie. Spokój dla nich? Ale taki wewnętrzny czy też zewnętrzny? Może to wszystko to tak naprawdę nacisk ze strony społeczeństwa, wspólnoty? Swego rodzaju napiętnowanie, że córka tych tam wyjechała do dużego miasta, zamieszkała z facetem, „spaskudziła się” i teraz ma dziecko bez ślubu. Tak… małomiasteczkowa mentalność ludzi. Ocenianie, obgadywanie i wtykanie nosa w nieswoje sprawy. Bo łatwiej jest żyć życiem innych. Od tego właśnie uciekłam. Nie to, że lubię być anonimowa. Chodzi raczej o komfort, który daje mi duże miasto. Tutaj wprost nikt mi nie powie, że „nie wypada”, że „powinnam inaczej”. Tutaj każdy ma swoje sprawy i innymi się nie przejmuje. A już na pewno w dowód nie zagląda i nie sprawdza czy jest się tym małżeństwem czy nie. No chyba, że załatwiam coś w urzędzie.
Kobieta (nie)spełniona?
Czy jednak aby na pewno uciekłam od małomiasteczkowej mentalności? Czasem wydaje mi się, że przytargałam ją ze sobą w postaci swojego sumienia… Tak, to jakaś część mojego wnętrza się odzywa i mówi mi, że ten ślub jest potrzebny. Wiadomo, łatwiej byłoby w urzędach, nie musiałabym się tłumaczyć na poczcie, itp. Ale czy papier i zmiana nazwiska to jest to, czego mi do szczęścia brakuje? I tak i nie. Bo przecież cieszę się z tego, że mamy siebie. Cieszę się, że nam się układa. Że tworzymy rodzinę i nasza córka wychowuje się w pełnym domu. Nie to, że niepełne są niefajne, bo czasem są lepsze niż te przepełnione czym innym niż miłością, ale mniejsza o to… Sęk w tym, że doceniam to wszystko co mam, a jednak wciąż mi mało. Wciąż otoczenie daje mi znaki, że powinniśmy. Kolejne śluby w gronie najbliższych nie pomagają mojemu wewnętrznemu ja. I chociaż nigdy nie marzyłam o wielkim weselu (wydawanie grubej forsy na jednodniową imprezę, a czasem nawet zaciąganie kredytów na ten cel jest dla mnie szczytem głupoty), białej limuzynie i princeskowej sukni pełnej tiulu i kryształków Swarovskiego, mając tę przysięgę, chyba czułabym się inaczej. Pewniej. A może tylko tak mi się wydaje? Bo w dzisiejszych czasach nie można być pewnym nawet samego siebie, a co dopiero drugiego człowieka, który, jeśli będzie chciał odejść, to żadna przysięga go nie powstrzyma. Więc może nic się nie zmieni i niepotrzebny szum o to wszystko? Właściwie to taką mam nadzieję, że niezależnie czy do ślubu kiedykolwiek dojdzie czy nie, nic się nie zmieni. Że wciąż będziemy się kochać, nawet jeśli nie zawsze potrafimy powiedzieć to słowami.