I niby, gdyby tak do końca o ten sakrament chodziło, to byłoby spoko, pobożnie i generalnie dostojnie. Niestety, jak wszyscy doskonale wiemy, jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o… doskonale! O pieniądze. I takie właśnie nasze rodzime uroczystości naszych rodzimych młodych chrześcijan, zamieniają się w targowiska próżności.
Pamiętam, jak sama byłam „komunistką”, a zasadniczo, jak przystępowałam do tego ważnego sakramentu.
Mogę nawet tutaj napisać, że najważniejsza była dla mnie wówczas sfera duchowa, ale obawiam się, że niewiele osób mi uwierzy. Już bowiem w latach 90tych ubiegłego wieku (tak, jestem tak stara, że swoją własną komunię miałam jakieś 25 lat temu) nasze komunie zaczynały ociekać blichtrem, złotem i zajebistością.
Miałam to niebywałe szczęście, że wzrastałam w raczej mniej zamożnej rodzinie i dlatego uchowałam się jakimś cudem bez zbytnio wygórowanych ambicji związanych z prezentami. Niestety nawet moja rodzina dała się wówczas odrobinę ponieść na fali szału odzieżowego. Wiecie jak to było, runęła żelazna kurtyna, wszystko stało się bardziej dostępne, ot na wyciągnięcie ręki, choć jeszcze ze straganu lub rynkowego pawilonu, a nie z galerii handlowej. Zresztą takie były czasy, w kościołach królowały śnieżnobiałe falbany i stylizacja a’la beza. Co odważniejsze panny młode… wróć, co odważniejsze uczennice szkół podstawowych na tę uroczystość swą wyjątkowo wybujałą stylizację wzbogacały jeszcze rękawiczkami i maleńkimi kapelusikami z woalką!
Jakże cieszyłam się widząc, że wraz z rozwojem polskiej demokracji, rozwija się także zdrowy rozsądek i krzykliwe komunijne stroje zastępowane są stonowanymi, skromnymi szatami.
„Serce roście!” chciało się krzyczeć! Tylko, że moje odczucia, jak zwykle wówczas, nie przystawały do rzeczywistości. Bo co może wiedzieć o Pierwszej Komunii Świętej licealistka, która już dawno nie ma w rodzinie dzieci komunijnych?
A teraz właśnie następuje moje komunijne drugie otwarcie. Już nie z perspektywy dziecka przystępującego do sakramentu, a już bardziej z perspektywy rodzica. Na szczęście do komunii moich dzieci zostało jeszcze kilka lat, teraz jestem tylko biernym obserwatorem. Obserwuję i obiecuję Wam, to co widzę zupełnie mi się nie podoba.
Nie podoba mi się przepych.
Cała wspominana uroczystość już z daleka kole w oczy bogactwem i przepychem. Teraz dzieci i rodzice próbują zadać szyku oprawą uroczystości w innych aspektach. Prześcigają się tym, kto podjedzie pod kościół lepszą limuzyną, a wyjedzie z niego na fajniejszym quadzie. Wyszukują spektakularne sale, restauracje, inwestują fortuny w menu i animatorów zabaw. Inwestują przeogromny kapitał w…obiad dla rodziny i oprawę wydarzenia, które jest ważne same w sobie.
Nie podoba mi się szaleństwo wokół prezentów.
Wśród moich znajomych, podzielających moje przekonania, krąży taka ironiczna anegdota, że jako chrzestna powinnam z okazji Pierwszej Komunii Świętej kupić swoim chrześniakom (bagatela), skrawek ziemi, taką zgrabną działkę budowlaną, a z okazji ślubu po prostu postawię im na niej dom. Mniej więcej do takich granic absurdu dochodzą czasem darczyńcy obdarowujący dzieci. Wierzę głęboko, że uda mi się zachować w tym umiar. Muszę jeszcze znaleźć sposób na to, jak wytłumaczyć dzieciom, że to nie pieniądze i nie prezenty są w tej sytuacji najważniejsze. I jak dać im siłę i narzędzia, aby nie dały się pognębić fanom licytacji pt. „kto dostał więcej i lepiej?”
Nie podoba mi się kościelny terror.
Nie wiem czy to jedynie moje odczucia, ale mam wrażenie że spora część księży przy okazji organizowania uroczystości, czerpie jakąś perwersyjną przyjemność z terroryzowania wiernych. Jestem skłonna zrozumieć, że czasem nawet najbardziej cierpliwemu duszpasterzowi mogą puścić nerwy, kiedy próbuje okiełznać niesforną dziatwę. Jestem matką i wiem, że nawet takiemu spokojnemu nenufarowi na tafli jeziora, jak mnie, może się to zdarzyć, a ksiądz przecież sam dzieci nie ma (!), to skąd ma brać tyle cierpliwości do obcych dzieci? Nie rozumiem za to, po co podczas prób krzyczeć na rodziców, grzmieć z ambony o gniewie bożym i podważać rodzicielski autorytet w oczach ich pociech?
Nie podoba mi się rewia mody.
Mimo, że w wielu kościołach dzieci przystępują do sakramentu w jednakowych szatach, nie udało się jednak uciec całkowicie od rewii mody. Można ją obserwować wśród cudacznie poprzebieranych krewnych urządzających sobie pogaduchy przed kościołem w czasie mszy świętej. Zastanawiam się wówczas czy to jeszcze ważne wydarzenie liturgiczne czy już odpust? Dodatkowo rewię mody możemy też dostrzec podczas przyjęć w domach, zwłaszcza dziewczynek, które często mają przygotowane kilka dodatkowych kreacji na czas „poza kościołem”.
Marzy mi się jednak większa prostota i większa skromność.
Wierzę głęboko w sens organizowania podobnych przyjęć na luzie, żeby faktycznie ciężar gatunkowy wydarzenia skupiał się na tym, co się dzieje w kościele, a nie na tym, ile średnich krajowych wpompowano w oprawę. Marzę, żeby dla wszystkich bez wyjątku najbardziej istotna była strona duchowa. Obawiam się jednak, że mój głos ma w tej kwestii niewielkie znaczenie.