Change font size Change site colors contrast
Felieton

Kiedy odchodzi człowiek

25 stycznia 2019 / Paulina Kondratowicz

Miało być optymistycznie, mam nadzieję, że będzie.

Chociaż pewnie niewielu jest do śmiechu. Ale postanowiłam, że postaram się, bo przecież „life goes on”, a Titanic wcale nie zatonął. Chciałabym, by nie wyszło pompatycznie, z nadmuchanym do granic ego, żeby było spokojnie, normalnie, jakbyśmy sobie usiadły na kanapie i mogły powiedzieć, co i gdzie boli lub wprawia w niedowierzanie. Może uda mi się złapać...

Miało być optymistycznie, mam nadzieję, że będzie. Chociaż pewnie niewielu jest do śmiechu. Ale postanowiłam, że postaram się, bo przecież „life goes on”, a Titanic wcale nie zatonął.

Chciałabym, by nie wyszło pompatycznie, z nadmuchanym do granic ego, żeby było spokojnie, normalnie, jakbyśmy sobie usiadły na kanapie i mogły powiedzieć, co i gdzie boli lub wprawia w niedowierzanie.

Może uda mi się złapać myśli tak wielu z nas, w te dni, pełne niedowierzania i okropnego poczucia przegrania z niesprawiedliwymi wyrokami, wydawanych przez osoby, które w mniemaniu wielu, nie powinny nigdy nie opuszczać pewnych zakładów. Ale nie zamierzam bawić się w komentatora politycznej sceny naszego pięknego nadwiślańskiego kraju. Zamierzam zmierzyć się z tematem odchodzenia, na wielu płaszczyznach.

Odchodzenie drogich nam ludzi jest nierozerwalną częścią życia.

Musimy się na to przygotować, zrozumieć, pogodzić się, że pewnego dnia, z przyczyn mniej lub bardziej naturalnych, zniknie nam z pola widzenia ktoś bliski. Śmierć to temat trudny, ale dziwnie nam znajomy. Stykamy się z nim w rodzinach, wśród przyjaciół, w pracy, w mieście, w którym mieszkamy. I zwykliśmy mówić: szkoda człowieka. Tak, szkoda, bo dopiero jak kogoś zabraknie, zaczynamy odczuwać jego nieobecność. I dzieją się dziwne rzeczy. Jeśli wcześniej się nie lubiliśmy lub nawet nie tolerowaliśmy, nagle zaczynamy mówić ludzkim głosem.

Nagle dostrzegamy, że w sumie… było dobrze.

I odczuwamy brak. Pustkę. Ta pustka to naturalna kolej rzeczy. Po kimś trzeba posprzątać, oddać jego rzeczy, coś zachować na pamiątkę. Czasami oddać klucze do mieszkania. Czasami pójść odwiedzić go na cmentarzu. Czasami pomyśleć, czasami zapłakać. W kontekście odejścia p. Adamowicza mam nadzieję, że tak będzie. Że czasem o nim pomyślimy, że przypomni nam o sobie w postaci różnych cudownych inicjatyw, które Gdańsk zamierza kontynuować. Może ta pustka pewnego dnia zapełniona zostanie dobrem…?

Bo to dobro rozkwitło w ostatnich dniach do olbrzymich rozmiarów.

Zebrane prawie tylu milionów na zbiórce p. Patrycji, powrót Jurka Owsiaka do prezesowania Fundacji. Słowa, ważne i potrzebne, p. Adamowicz podczas pogrzebu. I „Sound of Silence”, które miało przypomnieć nam, że nadal jesteśmy ludźmi, nadal jesteśmy narodem i jeśli nie przestaniemy robić tego, co robimy od lat (złego!), to przyjdzie nam się modlić do neonowego bożka nie słysząc niczego wokół. I może rzeczywiście – potrzebna była tragedia? Może potrzebujemy takich wstrząsów, by się ocknąć. Czy tym razem na dłużej? Bardzo sobie tego życzę. Pamiętam, że dzień po tym, jak dowiedzieliśmy się, że Paweł Adamowicz nie żyje, bardzo intensywnie przyglądałam się osobom w tramwaju i autobusie. Patrzyliśmy na siebie, jakby przebudzeni z koszmaru. Że oto w lunatycznym letargu narobiliśmy mnóstwo zła. Nie róbmy tego więcej.

Odchodzi człowiek, zostaje po nim miejsce, którego pewnie nigdy nie da się wypełnić.

Małe apokalipsy, które dotykają nas samych. Dostajemy naprawdę „w pysk” od rzeczywistości. I co robimy? Tulimy się do siebie, szukamy bliskości. Bo zło zbliża do siebie, bo już tak było, kiedy umierali wielcy i ważni. Kiedy umierali ludzie dla nas ważni. Chciałabym móc wierzyć, że od teraz będzie lepiej. Że się nie znajdzie już nikt, kto rozetnie czyjeś serce na oczach tysięcy ludzi. Że nie będziemy musieli oglądać festiwalu obrzucania się błotem jednych na drugich. Szukania winnych. Pogrążania się w chorej chęci zemsty. Chciałabym, by teraz to „Sound of Silence” było alternatywą do krzyku. Żebyśmy czasami po prostu zamknęli usta, a otworzyli głowy. Naród to ludzie, ludzie to my. Czy naprawdę straciliśmy wiarę w naszą super moc?

Chciałabym by było optymistycznie.

Zatem… Zbierajmy kasę na tych, co jeszcze z nami, a bardzo jej potrzebują. Dajmy od siebie więcej niż przeciętnie. Zostawmy bez komentarza czyjeś jadowite komentarze. Nie bójmy się zgłosić zachowań, które odbiegają daleko od tzw. „dekalogowych”. Bądźmy ludźmi, zwłaszcza teraz, kiedy odchodzi człowiek, który próbował być kimś lepszym.

 

Felieton

Mam dwie córki – jedną z wyzwaniami, drugą zdrową.

19 marca 2023 / Małgorzata Rzewuska

Moje macierzyństwa są zupełnie różnymi doświadczeniami, a ja czuję się czasem, jakbym przy każdej z moich córek była inną osobą.

Podobieństwa zakończyły się na okresie ciąży.

Pierwsze miesiące życia starszej córki były koszmarem, którego nie chcę pamiętać – i mój organizm mi to poniekąd ułatwia, bo pamiętam tylko fragmenty.  Od jej urodzenia każdy kolejny dzień przynosił złe i jeszcze gorsze wiadomości.  

Najwyraźniejsze wspomnienie to chyba smutne i szkliste oczy 6-miesięcznej córki, kiedy patrzyła na mnie na OIOM-ie, ale otumaniona lekami i podłączona do respiratora nie miała jak się rozpłakać. I telefon od męża, kiedy miała tydzień, że właśnie zdiagnozowali u niej sepsę. I kiedy u dziewczynki leżącej na tej samej sali wystąpiły jakieś komplikacje i nikt nie mógł wejść na OIOM w godzinie odwiedzin i na początku nie było wiadomo, o czyje dziecko chodzi. I kiedy przy porannym telefonie na oddział dowiedziałam się, że właśnie przed chwilą miała zatrzymanie akcji serca, ale ją uratowali. I jak przed rozmową z ordynatorem OIOM-u wypisywałam sobie pytania na temat tego, jak będzie wyglądało jej życie z nieuleczalną chorobą serca, którą wtedy zdiagnozowano (na szczęście później okazała się jednak uleczalna) i wizyty personelu hospicjum u nas w domu.  I to jak z cichej szpitalnej kuchni w nocy patrzyłam na śnieg na Marszałkowskiej. Pamiętam też wyjątkowo upalne lato spędzone w malutkiej dusznej sali, czasami z kilkoma innymi mamami i dziećmi. I samotne spacery po okolicy podczas jej zabiegów, bo w stresie nie byłam w stanie znieść niczyjego towarzystwa i potrzebowałam chodzić sama. I kilkuminutową radość, że już jest po zabiegu, po to, żeby kilka minut później przeżyć pogorszenie stanu i szybki transport na OIOM. I długie oczekiwanie na windę w szpitalu. Półgodzinne pobierania krwi, bo nie mogli się wkłuć. Pikanie monitorów i kończących się strzykawek z lekami.

Do dzisiaj mam ścisk żołądka w okolicy placu Zbawiciela i Coffee Karma. To tam często jadłam rogalika na śniadanie przed otwarciem OIOM-u dla odwiedzających o 11:00.  Tych siedem pierwszych miesięcy życia córki to był najtrudniejszy czas w moim życiu. Patrząc na to z perspektywy, to naprawdę nie wiem, jak to możliwe, że to przeżyłam i nie zwariowałam, a nawet jakoś dawałam sobie radę. 

Jednocześnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co ja właściwie robiłam, kiedy ona leżała na OIOM-ie. Wracałam ze szpitala do domu i co robiłam? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam, czy gotowałam. Nie pamiętam, co jadłam. Poza jednym spotkaniem ze znajomymi, z którego mam zdjęcie, to w ogóle nie pamiętam, czy z kimś się spotykałam. Nic. Czarna dziura.  Pamiętam tylko, że zaklinałam telefon, żeby nie zadzwonili. I pamiętam melodię z karuzelki nad łóżeczkiem i to wielkie wzruszenie, kiedy po raz pierwszy położyliśmy córkę w jej łóżku, po pierwszym powrocie ze szpitala.

Później problemy z jedzeniem, opóźnienie psychoruchowe, rehabilitacja, kolejna operacja (w piątek 13-tego) i zdrowe serce, co można chyba uznać za medyczny cud, bo nikt się tego nie spodziewał.  

Pół roku po operacji starsza zaczęła sama chodzić i pojechaliśmy na pierwsze „prawdziwe” wakacje. Skierowano nas też na kolejne badania genetyczne, gdzie okazało się, że jednak jest wada genetyczna. 

 

Delecja fragmentu chromosomu. 

 

Wada bez nazwy, żaden zespół. Nie znają drugiego identycznego przypadku.  Prawdopodobnie to wada jest źródłem wszystkich jej problemów, więc tego nie przeskoczymy. 

Po naprawieniu serca dalej ją rehabilitowaliśmy, a po jakimś czasie doszły oczywiście terapie logopedyczne, Wczesne Wspomaganie Rozwoju i inne.  Wokół tego kręciło się nasze życie przez kolejne lata. Co ciekawe, córka mimo trudnego startu była niesłychanie wesoła, kontaktowa i nie bała się lekarzy. Wyglądało na to, że jej traumatyczne przeżycia w ogóle nie zostawiły śladu na jej psychice, co wydawało mi się niemożliwe. 

Dalsza historia jest taka, że córka z radosnej i uśmiechniętej dziewczynki zaczęła zmieniać się w dziewczynkę rozedrganą i trudną do zadowolenia, zaczęło pojawiać się coraz więcej trudnych zachowań, a rozwój przestał iść do przodu tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli. I taki stan trwa do dziś. Z jednej strony wielkie szczęście z powodu cudem odzyskanego zdrowia, a z drugiej kop od życia w postaci niespodziewanej niepełnosprawności intelektualnej, w przypadku której na cud liczyć już nie możemy. I coraz trudniejsze zachowania coraz większej i silniejszej córki. 

Jakie było moje podejście do macierzyństwa, kiedy starsza była mała? Najpierw najważniejsze było, żeby moje dziecko przeżyło i jadło cokolwiek. Nie miałam czasu i głowy na zajmowanie się „duperelami” w stylu ograniczanie cukru czy szukanie wyłącznie eko jedzenia. Moim problemem było obudzenie dziecka na jedzenie, a nie położenie go spać. Hela spała od początku bez problemów, najchętniej wcale się nie budząc. Była przyzwyczajona do zasypiania w nieprzyjaznych warunkach (szpital, inkubator), więc nie domagała się ciągłej bliskości i była jednym z tych dzieci, które zostawia się w łóżku, mówi dobranoc, a one zasypiają i budzą się rano w wyśmienitym humorze. Nie płakała właściwie nigdy. I pasowało mi to, bo taki był mój plan przed urodzeniem dziecka: na pewno nie ma opcji, żebym spała z dzieckiem (bo będzie mi się po prostu źle spało) i żeby budyń nie zalał mi mózgu. 

I faktycznie nie zalał, bo najpierw zalała go trauma i walka o przetrwanie, więc nie było na niego przestrzeni, a potem chyba bardziej skupiliśmy się na działaniu.

Karmienie piersią niespecjalnie mi wyszło, ale i tak przez pół roku dręczyłam się bezsensownie laktatorem. Tak czy siak, każdy mógł w związku z tym nakarmić Helę. Każdy mógł z nią bez problemu zostać, bo od początku w szpitalu zajmowali się nią wszyscy. Mogłam wychodzić, spotykać się z ludźmi, chodzić na fitness, a z czasem wyjeżdżać bez dziecka, jeśli akurat miałam na to ochotę. A czasem miałam. Jak słyszałam od koleżanek, że nie mogą wyjść do kina, bo karmią piersią, to myślałam, że to jakaś fanaberia. Że co to za problem dać dziecku butelkę? Co za problem uśpić? Mówi się dobranoc i tyle. Krytykowałam w myślach matki przyspawane do swoich dzieci i uważałam, że to nie jest dobre ani dla matki, ani dla dziecka. Rodzicielstwo bliskości wydawało mi się dziwaczne, a Tracy Hogg wydawała mi się sensowną babką. Miałam też w ciągu dnia całkiem sporo czasu dla siebie, bo córka miała zwykle 2-3 godzinną drzemkę. Wydawało mi się, że to normalne, i że sporo dzieci tak ma.  

Little did I know…

Karmienie dzieci, które są starsze niż rok i potrafią same przyjść i grzebać mamie w staniku, albo werbalnie domagać się „cycka” również wydawało mi się lekką przesadą. Bo jak to tak? Samo dziecko przychodzi i mówi „Daj cycka!”? Ja sobie tego nie wyobrażam! Pół roku, maksymalnie rok i koniec! Karmienie przy ludziach i w miejscach publicznych też nie do końca do mnie przemawiało.  Nie przeszkadzało mi, że inni tak robią, ale nie wyobrażałam sobie, że ja bym mogła to robić. Teraz sobie myślę, że to wszystko była strategia obronna. To, co mi się nie udało (w dużej mierze przez okoliczności, ale też i wcześniejsze teoretyczne założenia na temat tego, jak ma wyglądać moje rodzicielstwo), wydawało mi się bez sensu. Dzisiaj odwołuję wszystko, co wtedy myślałam i mówiłam!

Jaką matką byłam na początku macierzyństwa ze starszą? Kochającą, ale przede wszystkim przerażoną, bojącą się o życie, zdrowie i przyszłość dziecka. Bez przestrzeni na spokojne i bezstresowe poznawanie się i bez luzu związanego z kwestiami jedzenia. Przez pierwsze lata również cierpliwą i cieszącą się z małych sukcesów i radosnego usposobienia córki. Martwiącą się coraz bardziej, że rozwój nie idzie tak, jak powinien. Matką zdruzgotaną każdą kolejną złą diagnozą. Matką zrezygnowaną. Matką pogodzoną. Matką niepogodzoną. Matką walczącą. Matką zdeterminowaną. Matką szukającą rozwiązań. Matką akceptującą i matką nieakceptującą. Matką pełną nadziei. Matką porzucającą wszelką nadzieję. 

Jaką matką jestem dla niej od jakiegoś czasu? Kochającą, ale przez większość czasu przemęczoną, sfrustrowaną, wściekłą, awanturującą się i niecierpliwą. Bez radości z macierzyństwa. Matką zniechęconą i smutną, że czego bym nie robiła, to starsza i tak za moment będzie niezadowolona, jęcząca i wyskoczy z jakąś awanturą. Matką zastanawiającą się, jaka starsza by była, gdyby była zdrowa – co by ją interesowało? O czym byśmy mogły pogadać? Co sprawiałoby jej radość? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką potrzebującą odpoczywać od dziecka. Matką na skraju szaleństwa. Matką przygotowaną do bycia obok „na zawsze”. Matką gotową do obrony, kiedy ktoś źle potraktuje jej dziecko. Matką odpuszczającą i pogodzoną z faktem, że nie jest i nie będzie nigdy terapeutką swojego dziecka, bo dziecko nie współpracuje z najbliższymi. Matką z ciągłymi wyrzutami sumienia, że jest złą matką, bo to przecież nie wina starszej, że jest, jaka jest. Matką złą na siebie, że znowu straciła cierpliwość. A czasem matką dumną z siebie, jeśli udało jej się zachować zimną krew. 

7 lat później dostałam od losu szansę na „normalne” macierzyństwo. Zostałam mamą zdrowej córki. Mogłyśmy normalnie się poznawać i nikt mi jej nie zabrał na pierwsze dni życia.  Zakochałam się w dziecku od razu, a karmienie po prostu samo nam wyszło, chociaż się na tym specjalnie nie znałam. Byłam w szoku. Byłam też w szoku, ile czasu taki niemowlak może spędzać wisząc na mnie, i w szoku, jak bardzo mi to nie przeszkadza. I jak bardzo to polubiłam. Byłam zachwycona każdym aspektem macierzyństwa i dziecko zabierałam ze sobą wszędzie. 

Stałam się jedną z „nich”.

Mimo swojej idealności młodsza od początku była na bakier ze snem. Nigdy nie zaszczyciła mnie długimi i przewidywalnymi drzemkami, nigdy nie dała się po prostu położyć spać i zostawić, nigdy nie przespała w nocy dłużej niż trzech godzin, a krótko po zaśnięciu potrafiła budzić się co pół godziny, co skutecznie utrudniało mi wieczorny odpoczynek i spędzanie czasu ze sobą samą albo z mężem. Skończyło się to oczywiście wspólnym spaniem – moim z młodszą, bo nie miałam ochoty biegać w nocy z innego pokoju. Czy jej (nie)spanie wydawało mi się wielkim problemem? Niespecjalnie. Po tym, co przeżyłam ze starszą, wydawało mi się to mało znaczącą pierdołą. I tak uważałam, że wszystko jest super. Czy gdyby była moim pierwszym dzieckiem załamałabym się jej spaniem i uważała to za koniec świata? Prawdopodobnie tak.  

Młodsza ma już prawie 3 lata. Niedawno skasowałam jej ostatnie wieczorne karmienie.  Czy karmiłam ją, kiedy potrafiła sama powiedzieć, że chce cycka? Oczywiście. Potrafi powiedzieć już prawie wszystko. Czy miałam z tym problem? Oczywiście, że nie, chociaż przyznaję, że inni mieli. Czy karmiłam ją przy ludziach, w IKEA, w kawiarni, w parku, w markecie, w tramwaju, WSZĘDZIE? Oczywiście.

Jaką matką jestem dla niej? Cierpliwą. Wspierającą. Nie złoszczę się. Nie krzyczę. Próbuję się dogadać. Akceptuję jej emocje. Nie uważam, że coś wymusza. Uwielbiam spędzać z nią czas. Tęsknię za nią, kiedy jej nie widzę. Zachwycam się wszystkim, co robi i tym, jaka jest bystra i spokojna. Zachwycam się tym, z jaką łatwością uczy się mówić i jakie skomplikowane i urocze konstrukcje wyrazowe potrafi tworzyć. Zachwycam się tym, jak potrafi bawić się ludzikami Lego w cukiernię i łyżkami w rodzinę łyżek. I tym, jak opowiada mi o bajkach i o tym, co działo się w żłobku. Tym, ile piosenek zna na pamięć. 

Mam wrażenie, że zachłysnęłam się całkowicie i odbieram sobie wszystko, czego za pierwszym razem nie mogłam dostać. Wiem też, że to moja jedyna szansa na rozkoszowanie się tym stanem, bo więcej dzieci nie planuję.

Jaką jeszcze jestem matką? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką zdeterminowaną, żeby nie obarczać młodszej siostry problemami starszej. Matką zastanawiającą się, jak za jakiś czas wytłumaczyć młodszej, o co chodzi z jej siostrą i jak sprawić, żeby dobrze im się razem żyło, a młodsza mogła mieć chociaż chwilę spokoju, bez ciągłego bycia nagabywaną przez starszą, która nie rozumie słowa „nie”. Matką martwiącą się, że nerwowa atmosfera w domu i tak wpłynie na przyszłe życie młodszej. Matką martwiącą się, co będzie ze starszą po naszej śmierci. Matką smutną, że starszej tak trudno znaleźć radość. 

Matką niesprawiedliwą – zachwycającą się młodszą i wściekającą się na starszą. Nie chcę taka być, ale tak to niestety teraz wygląda. 

Dwa zupełnie różne macierzyństwa. 

Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła być jedną, dobrą matką.  Póki co jest jak jest. A ja wierzę głęboko w to, że trzeba mówić jak jest, bo może gdzieś znajdzie się ktoś, kto czuje się podobnie. 

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo