Dlaczego wstydzimy się swoich potrzeb?
Ludzkie potrzeby towarzyszą człowiekowi od samego powstania naszego gatunku. Maslow, amerykański psycholog znany ze stworzenia „piramidy potrzeb”, postulował pewną hierarchię, zgodnie z którą potrzeby niższego rzędu muszą zostać zrealizowane, aby móc realizować te wyższego rzędu (umieszczone wyżej na planie piramidy). Na samym dole znajdują się potrzeby najbardziej podstawowe – fizjologiczne (takie jak głód, pragnienie czy seks). Wspinając się ku górze mijamy potrzeby bezpieczeństwa (ochrony), społeczne (poczucie przynależności), szacunku i uznania (statusu), a na samym czubku umieszczone zostały potrzeby samorealizacji.
Patrząc na ten Maslowski trójkąt, miłość trudno jest na nim sklasyfikować.
Niektórzy będą się upierać, że to potrzeba fizjologiczna, ale zgodnie z tym założeniem, mylimy pojęcie miłości z seksem, który bez miłości ma się przecież świetnie. Inni będą uważać, że miłość to poczucie bezpieczeństwa, a jeszcze ktoś powie, że wynika ona z potrzeby poczucia przynależności (zaspokajanej przez przynależność do grup społecznych, wyznaniowych, kulturowych, ale także przez monogamię). Prawda leży gdzieś pośrodku – miłość, jedno z najbardziej skomplikowanych uczuć, związane jest z realizacją każdego rodzaju potrzeb, w mniejszym lub w większym stopniu. Szukając miłości szukamy ciepła, bezpieczeństwa, stabilizacji, tego, żeby ktoś był „nasz” i żeby nas szanował i doceniał. Ale niezależnie od tego, czy jesteśmy w miłości czy nie – Freudowski popęd seksualny stale w naszym życiu wybrzmiewa i doprasza się o zauważenie. Freudowski, bo to Freud pierwszy twierdził, że libido (Eros) to energia nie tylko seksualna, ale także życiowa, za pośrednictwem której „popędy życia” (służące przetrwaniu jednostki) spełniają swoje funkcje.
Wracając więc do seksu – dlaczego tak bardzo wstydzimy się go potrzebować i mieć na niego ochotę?
Dlaczego tak jest, mimo świadomości, że seks jest czymś naturalnym i jest podstawową, fizjologiczną potrzebą każdego przeciętnego organizmu (w domyśle – osób nie aseksualnych)? Bez względu na płeć i wiek, libido nie jest przecież zależne od tych czynników. To nie tak, że wraz z wkroczeniem w jakiś konkretny wiek, czy wraz z pojawieniem się w naszej życiu nowej roli – macierzyństwa – nasze potrzeby stają się nieważne, nieistniejące. Libido nie jest przeznaczone tylko dla jednej płci i zarezerwowane jedynie dla dwudziestek. My, kobiety, niestety w 2019 roku dalej jesteśmy oceniane przez pryzmat liczby partnerów. Nie zmienia to faktu, że mamy mamy prawo chcieć się z pójść z kimś do łóżka. Po prostu. Mamy prawo używać aplikacji randkowych do szukania partnera i mamy prawo do tego, żeby mieć swoje potrzeby i fantazje i je realizować. Macierzyństwo to nowa rola, w której nie każda kobieta od razu się odnajduje. Bywa cholernie trudno i ciężko jest – mając noworodka, niemowlaka, przedszkolaka czy nawet starsze dziecko – pamiętać w tym całym życiowym bałaganie o sobie. Ale to nie znaczy, że my nie istniejemy. To nie znaczy, że rezygnujemy z bycia kobietą na rzecz bycia matką. Będąc matkami czasem szczęśliwymi, czasem samotnymi, czasem wzruszonymi, czasem wkurwionymi, dalej jesteśmy kobietami – z własnymi potrzebami i marzeniami.
Czy możemy zatem – my, córki, siostry, matki, kobiety – bezwstydnie korzystać z Tindera i umawiać się na seks? Droga wolna! Ale czy Tinder to naprawdę miejsce jedynie dla tych szukających przygód na jedną noc?
Tinder aktem desperacji?
Nie zliczę ile razy spotkałam się z myśleniem, że Tinder – czy jakakolwiek inna aplikacja randkowa – jest przysłowiową ostatnią deską ratunku. Jest wyjściem dla tych, którym w realnym świecie nigdy nie zaproponowano drinka i dla tych, którzy tego drinka nigdy nie zaproponowali. Dla takich społecznych ciamajd, którzy mają dysfunkcję płatów społecznych i nie są, jakby to powiedziała Janina Daily, labradorami interakcji społecznych. Czy to prawda?
W pewnym stopniu – tak. To dlatego, że internet pozwala nam na więcej swobody i introwertycy i introwertyczki odnajdą tam się na pewno dużo lepiej, niż w głośnym, tłumnym barze. Ale Tinder to nie tylko miejsce dla osób, którym nie wychodzi w rzeczywistym życiu. Tak jak nie tylko dla tych, którzy mają ochotę na szybki i jednorazowy seks. Aplikacje randkowe są przecież idealnym wyjściem dla osób, które żyją w biegu i nie mają ani czasu ani okazji pójść na miasto i tam kogoś poznać. Tinder, jak każda inna aplikacja randkowa, jest trochę jak nowo otwarta knajpka na rogu naszej ulicy. To od nas zależy, czy tam wejdziemy i zamówimy przystawkę, danie główne czy deser. Czy zamówimy kawę czy jednak drinka. No i czy będziemy chcieć do tego miejsca wracać, czy stanie się ono jednym z naszych ulubionych – takich, do którego regularnie zaglądamy i czujemy się jak w domu. Ja lubię traktować Tindera jako kolejną aplikację „społeczną”, następne medium, za pomocą którego można wyjść ze swojej „bańki” i poznać kogoś nowego – nie zawsze kochanka, czasem znajomego, przyszłego dobrego kumpla, a zdarza się, że i partnera na stały związek czy nawet na całe życie! Wszystko zależy od nas – naszego nastawienia, otwartości umysłu i chęci. Od odrzucenia zero-jedynkowości i pośród biało-czarnych barw dostrzegania różnych odcieni szarości. Od nauki wyzbycia się oceniania zachowania czy nawyków drugiej osoby i wartościowania ich. To naprawdę prostsze, niż może nam się wydawać.
Miłość z Tindera
To właśnie przez te wszystkie rzeczy, stereotypy i uprzedzenia, „Tinder” brzmi jak przekleństwo. Brzmi jak wstyd przykrywający jednorazowe szybkie numerki, pospieszne rozpinanie rozporka i uciekanie nad ranem z czyjegoś łóżka. I ja też, przyznaję, ten wszczepiony wstyd w sobie miałam. Zawsze jakoś głupio było mi przyznać, że „znamy się z Tindera” czy, że korzystam z tej aplikacji, bo nie chciałam zostać zaszufladkowana. Próbowałam się wymigać od odpowiedzi, kiedy prawda jest dużo lepsza i dużo „mojsza” niż wszystkie kłamstwa: ta aplikacja zrodziła kilka moich (naprawdę fajnych!) relacji i dwa związki (oba udane, a w jednym z nich jestem nadal!). Gdyby nie ona, nie poznałabym swojego obecnego chłopaka, tak jak wiele znanych mi osób nie poznałoby swoich partnerów czy partnerek. Każdy sposób na szukanie szczęścia jest dobry, tak myślę.
A ta na koniec, miła historia jako wisienka na torcie ku pokrzepieniu serc.
W zeszłą sobotę mój przyjaciel wziął ślub. Facet, do którego za niedługo zapuka magiczna i okrągła liczba 40, w końcu znalazł kogoś, z kim chce dzielić całe swoje życie. Do tej pory bywał w związkach, ale najwyraźniej to nie było „to”. Kiedy pierwszy raz spotkał swoją (już) żonę, od razu wiedział, że chce ją poślubić. Magia, prawda? Poznali się nie w barze, nie na weselu przyjaciela, nie na imprezie, nie w pociągu i nie w piekarni. Poznali się przez aplikację randkową i to tą z najbardziej szowinistyczną nazwą. Bo przecież w tej aplikacji, w internecie, dalej jesteśmy prawdziwymi ludźmi. Dalej jesteśmy sobą, ze swoimi uczuciami, wartościami, emocjami i potrzebami. Dalej czujemy, myślimy i mówimy to, co byśmy powiedzieli w rzeczywistości. Może czasem z większą odwagą i brawurą, ale to dalej my. Ci sami.