Gdy byłam w pierwszej ciąży, czytałam ciekawy wywiad z jednym z rodzimych muzyków. Opowiadał on, że gdy chciał nauczyć się grać na nowym instrumencie, wciągnął w to swoje dzieci. Razem spotykali się z nauczycielem, razem ćwiczyli w domu. Dawali sobie nawzajem wsparcie i zachęcali do prób. Dla synów nie był to przykry obowiązek, ale fajny czas spędzony z tatą. Dla niego, poza czasem z dziećmi, dodatkowa motywacja. Nauka była trudna i wymagająca, ale przy okazji przyjemna, bo podejmowana w najlepszym towarzystwie. Panowie spędzali razem czas, tworzyli sobie wspólny świat pasji.
Bardzo spodobał mi się ten pomysł i obiecałam sobie, że wykorzystam go w swoim życiu. Gdy ogarnęłam się po porodach i karmieniu, wracając do jazdy konnej, zabierałam córki ze sobą. Obie uczyły się chodzić w stajni, raczkowały po siodlarni i tarzały się w sianie, zanim jeszcze wsiadły na konia. Ja jeździłam, one zapoznawały się z terenem. Oswajały zwierzęta, postępowanie przy nich, ich potrzeby i reakcje. Zwykle dość głośne, w stajni niemal automatycznie przełączają się na cichy tryb. Wiedzą, że podejście do konia od tyłu jest absolutnie zakazane, bo może skończyć się kopniakiem. Nie dlatego, że koń jest zły, tylko, że nie widzi, co się za nim dzieje więc instynktownie się broni. Dziewczynki uczyły się czyścić zwierzęta, sprzątać ich boksy. Ja nie muszę wybierać czy poświęcić czas na hobby, czy spędzić go z dziećmi. One mają wielką frajdę z wchodzenia do świata mamy.
To jest nasz czas i niecierpliwie na niego czekamy.
Bardzo polecam wszystkim spróbowania jazdy konnej z dzieciakami. Stajni jest naprawdę dużo, a w nich cały potrzebny sprzęt na pierwsze jazdy. Nie trzeba niczego kupować, zanim się nie przekonamy, czym to pachnie. Jazdy są przyjemne, dają duże odprężenie, można się naprawdę zrelaksować po dniu spędzonym w pracy. Dodatkowo zwykle ludzie pracujący przy koniach, to tacy pozytywnie zakręceni pasjonaci, którzy żyją w trochę innym świecie i fajnie jest w ich towarzystwie. Po prostu. A dla kręgosłupa, tego dziecięcego i tego dorosłego, czas spędzony w siodle jest bezcenny.
Kiedy okazało się, że wprowadzenie dziewczynek do uprawianego już przeze mnie sportu świetnie zdało egzamin, postanowiliśmy podnieść poprzeczkę i zacząć coś od zera, całą rodziną.
Postawiliśmy na narty, żeby jakoś oswoić zimę, za którą nie przepadamy. My, rodzice, jeździliśmy wiele lat na snowboardzie, ale narty były dla nas nowością. Dla dziewczynek było to bardzo motywujące, że wszyscy będziemy uczyć się zupełnie od początku. Wyjechaliśmy w góry, one poszły do szkółki, my na lekcje z instruktorem. Spotykaliśmy się później i opowiadaliśmy o doświadczeniach. Czego się nauczyliśmy, co jest dla nas trudne, no i najważniejsze: kto i ile razy się przewrócił. Dzieci widziały, że rodzice nie są jakimś wszystkowiedzącym gatunkiem, który nie musi się wcale wysilać. Zwykle patrzą na nas i widzą kogoś, kto motywuje i zachęca, sam już umiejąc. A tutaj, na ich oczach, musieliśmy pokonywać lęki i siniaki. Zobaczyły, że popełniamy błędy, że wstajemy po dziesiątym upadku, otrzepujemy śnieg z tyłka i walczymy dalej. Bardzo im się to podobało i dodawało mocy do działania.
Jeszcze jedną zaletą uprawiania sportu z dzieckiem, jest absolutna niemożność wykręcenia się.
No bo jak odpuścić, gdy patrzą z podziwem te wielkie oczy? Nie da rady! Poza tym pojawia się taki element rywalizacji, który daje kopa do nauki.
Mamy teraz swój fajny, aktywny czas, swoje wspólne pasje. Dużo słyszę narzekania rodziców, że muszą wozić dzieci na zajęcia to tu, to tam. Może zamiast traktować zainteresowania dzieci, jak orkę na ugorze, warto poszukać kompromisu i uprzyjemnić ten czas zarówno sobie, jak i młodym? Nie twierdzę, że trzeba robić z nimi wszystko, co im wpadnie do głowy, oczywiście. Ale znalezienie takiego wspólnego hobby bardzo polecam. Bo to nie tylko robienie tej samej czynności, ale przede wszystkim, robienie jej razem.