Bardzo lubię oglądać filmy, które pozostawiają mnie z pozytywnymi emocjami. Staram się nie być bezmyślnym konsumentem pop kultury podanej na błyszczącym talerzu.
Myślę, że „Bohemian Rhapsody” to jeden z tych filmów, które warto obejrzeć. Dzieło dla tych, którzy mogli śledzić twórczość i rosnącą popularność zespołu Queen na bieżąco oraz dla młodszego pokolenia, które wychowało się na ich muzyce. Film skoncentrowany wokół życia wokalisty zespołu Freddiego Mercury. Wcześniej nie interesowałam się specjalnie biografią muzyka, chociaż znam na pamięć teksty wielu piosenek Queen. Wiedziałam, że Freddie był gejem i umarł na AIDS. Był chyba pierwszą postacią chorą na tę chorobę, z którą zetknęłam się jako nastolatka.
O czym jest „Bohemian Rhapsody”?
Moim zdaniem to film, który mówi o byciu sobą takim, jakim zawsze chciało się być, w miejscu, w którym zawsze chciało się znaleźć. To 134 minuty mierzenia się z sobą i sięgania po wszystko, co jest do wzięcia.
To film o tym, że w życiu można stworzyć siebie, można mieć „rodzinę” i Rodzinę. Można żyć tak, by być szczerym z samym sobą, co wcale nie oznacza, że nie znajdą się osoby, które będą chciały na nas żerować. Podejmujemy w życiu różne decyzje, lepsze lub gorsze, ale w Rodzinie zawsze jest miejsce na przebaczenie.
Myślę, że „Bohemian Rhapsody” to również film o tym, że to my ponosimy konsekwencje tego, jak żyjemy i jakie podejmujemy w naszym życiu decyzje.
Wbrew pozorom nie jest to film o homoseksualizmie, chociaż orientacja była ważną częścią życia Freddiego, a kontakty seksualne, jakie utrzymywał, doprowadziły do jego śmierci.
W tym miejscu pragnę dodać, jak niska była wtedy świadomość o chorobach przenoszonych drogą płciową oraz wiedza na temat wirusa HIV i AIDS. W latach, w których Mercury zachorował, dopiero prowadzono badania nad wirusem, obecnie miałby zdecydowanie większe szanse na dłuższe życie. Myślę, że niewiele się pomylę, jeśli stwierdzę, że obecnie w Polsce również wiedza na temat chorób wenerycznych jest niewielka, a świadomość odnośnie wirusa HIV minimalna.
Chciałabym, to takie moje mocno osobiste życzenie, żebyś po obejrzeniu tego filmu zastanowiła się nad swoim życiem.
W jakim jesteś miejscu? Czy czujesz, że to, gdzie jesteś, naprawdę odzwierciedla to, gdzie zawsze chciałaś być? Czy jesteś najlepszą wersją siebie, czy wciąż możesz dać z siebie więcej? Czy to, co Cię otacza, to maksimum tego, na co możesz liczyć, czy powinnaś mierzyć wyżej?
Chciałabym, żeby ten film i ukazana w nim postać Freddiego Mercury nauczyła Cię zdrowego zarozumialstwa. Masz prawo być świetna w tym, co robisz i możesz się tym chwalić. Masz prawo ciągle się rozwijać i koncentrować na tym, żeby być taką, jaką zawsze chciałaś siebie widzieć, ale nie zapominaj o tych, którzy zawsze są z Tobą – o Rodzinie.
A na zakończenie moich refleksji na temat „Bohemian Rhapsody” świetnego dzieła filmowego, które zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie (piszę to z punktu widzenia widza, który lubi filmy i chętnie ogląda je w kinie, a nie krytyka filmowego) 01.12 jest Światowy Dzień AIDS.
Chciałabym, żebyś poszła do punktu pobrań w Twoim mieście i wykonała bezpłatne badania na obecność wirusa HIV.
Chciałabym, żebyś zabrała na to badanie swoją siostrę i przyjaciółkę, żebyś nie wstydziła się rozmawiać ze znajomymi przy piwie i z rodziną przy obiedzie, z dziećmi przy odrabianiu lekcji na temat wirusa HIV.
Chciałabym, żebyś nigdy albo nigdy więcej nie poszła do łóżka z facetem, który nie pokaże Ci wcześniej wyniku badania na obecność wirusa HIV. Chciałabym, żebyś pamiętała, że masz tylko jedno życie. Nie wiem, jak długo ono potrwa, ale nie pozwól, proszę, żeby jeden numerek z facetem z Tindera skrócił je i drastycznie obniżył jego jakość.
Chciałabym, żebyś mogła schować w swoje największe skarby i najważniejsze dokumenty kartkę z napisem: „Wynik: negatywny” – dokładnie taką samą jak moja.