Bycie rodzicem to nie bułka z masłem – potwierdzą to zarówno mamy z krótszym, jak i dłuższym stażem. Zadanie to wymaga mnóstwa siły, wytrwałości, a także nakładów finansowych. O tym, jakim doświadczeniem będzie dla nas rola matki, decydują nie tylko nasze indywidualne cechy, ale również czynniki zewnętrzne, takie jak kraj, w którym żyjemy. Swoimi doświadczeniami podzieliły się z nami Polki mieszkające w Niemczech. Czy rodzenie i wychowywanie dzieci za granicą jest łatwiejsze?
Od lat nieustannie słyszymy, że w Polsce rodzi się zbyt mało dzieci, a wiek kobiet, które po raz pierwszy zostają matkami, systematycznie wzrasta. Oczywiście, przyczyny tego stanu rzeczy mogą być bardzo różne: część z nas w ogóle nie marzy o potomstwie, inne świadomie odkładają tę decyzję, chcąc poświęcić młodość na własny rozwój, edukację i karierę lub czekając na odpowiedniego partnera, a jeszcze inne nie mogą mieć dzieci z przyczyn zdrowotnych. Nie da się jednak ukryć, że jednym z głównych czynników, które nie pozwalają młodym ludziom na powiększenie rodziny, są zbyt niskie dochody. Koszty utrzymania dziecka są naprawdę spore, a przeciętne zarobki trudno nazwać imponującymi.
Chęć poprawienia swojej sytuacji finansowej to jeden z najczęściej wymienianych argumentów przemawiających za emigracją. Wielu Polaków wyprowadza się do innego kraju, ponieważ nie widzi dla siebie perspektyw na dostatnie życie w ojczyźnie. Kwestia ta staje się szczególnie istotna, kiedy decydujemy się na posiadanie potomstwa. Życie w wynajmowanej kawalerce z ukochaną osobą może mieć swój urok, jednak z pewnością nie są to wymarzone warunki do wychowywania dzieci.
Agata
Agata ma 29 lat, mieszka w Hamm i za podstawową zaletę życia w Niemczech uważa właśnie wyższe dochody: Rodzina, w której mąż zarabia niewiele ponad średnią krajową, a kobieta głównie zajmuje się domem i pracuje dorywczo, raz w roku może pozwolić sobie na zagraniczne wczasy, a raz w miesiącu lub nawet częściej – na obiad w knajpie. Podkreśla, że nie musi się martwić o zaspokajanie podstawowych potrzeb dzieci, ponieważ otrzymuje na nie dodatkowe pieniądze: 182 euro tak zwanego Kindergeld na każde dziecko w rodzinie. Agata ma dwójkę, co oznacza comiesięczny zastrzyk gotówki w wysokości 384 euro – taka kwota bez problemu wystarcza na zakup ubrań, opłaty za edukację czy szkolne wycieczki.
Dostępność nauki i możliwości rozwoju są zresztą kolejnym argumentem, który przytacza: Szkoła muzyczna czy inne dodatkowe zajęcia nie kosztują tutaj majątku, więc większość może sobie na to pozwolić. A przy tym nie ma presji bycia najlepszym. Jeśli jakieś dziecko powtarza klasę, nikt nie wytyka go palcami i nie wyśmiewa.
Co jeszcze spędza młodym rodzicom sen z powiek? Z pewnością jednym z największych „postrachów” są choroby dzieci i związany z nimi kontakt ze służbą zdrowia, która nie zawsze staje na wysokości zadania. Agata wspomina, że w Polsce co miesiąc musiała odkładać ok. 200 zł na lekarstwa – w przypadku dwójki przedszkolaków różnego rodzaju infekcje były na porządku dziennym. W Niemczech leki dla dzieci są darmowe, co w znacznym stopniu odciążyło jej domowy budżet. Ponadto bardzo pochlebnie wyraża się o niemieckich sposobach na dbanie o zdrowie, które znacznie odbiegają od tego, z czym spotykała się w Polsce: Niektóre polskie mamy uznają to za minus, ale ja jestem zwolenniczką medycyny naturalnej i cieszę się, że niemieccy lekarze na byle kaszel nie przepisują od razu całej tablicy Mendelejewa. Ponadto tutaj niezależnie od pogody przedszkolaki bawią się na dworze. Nieważne, czy leje, wieje, czy jest -10. Każdy rodzic obowiązkowo musi wyposażyć dziecko w tzw. matchhose, czyli po prostu ortalionowe spodnie na szelkach, a do tego kalosze. W szkole jest podobnie: każdą przerwę dzieci spędzają na boisku szkolnym, nikt nie podpiera ścian w środku. Taki sposób wzmacniania odporności chyba przynosi rezultaty, ponieważ dzieci Agaty właśnie po przeprowadzce przestały tak często chorować.
Martyna
W podobnie entuzjastycznym tonie wypowiada się Martyna, 22-latka od 3 lat mieszkająca w Duisburgu: Według mnie do największych plusów rodzicielstwa w Niemczech należą darmowa opieka położnej i lekarza przed rozwiązaniem.
Położna przychodziła zawsze, gdy potrzebowałam pomocy, a po porodzie opiekowała się nami aż przez 8 tygodni.
Bezpłatne są również szkoła rodzenia, a także kursy, np. jogi lub pływania dla ciężarnych.
Ponieważ Martyna jest bezrobotna, od agencji pracy oraz Caritasu dostała pieniądze przeznaczone na wyprawkę dla noworodka – w sumie było to aż 840 euro. Ponadto na każde dziecko (niezależnie od dochodów rodziny) otrzymuje się Kindergeld, a w przypadku szczególnie niekorzystnej sytuacji finansowej można ubiegać się o dodatki. Jednocześnie leki są refundowane, a wysokość opłat za żłobek i przedszkole zależy od zarobków rodziców dziecka. Dzięki temu Martyna może korzystać z bezpłatnej, 35-tygodniowej opieki w żłobku dla swojego malucha.
Marta
Marta ma 40 lat i mieszka w Wuppertalu. Otwarcie mówi, że decyzja o przeprowadzce do Niemiec była trafiona: Dzięki wyjazdowi było mnie stać na powiększenie rodziny. Tutaj nie boję się, że nagle świat zawali mi się na głowę, jeśli stracę pracę. W takiej sytuacji miałabym rok na znalezienie innej, a w tym czasie przysługiwałby mi określony procent mojej obecnej pensji. Ponadto już sam Kindergeld, czyli zasiłek na dziecko, jest wystarczający, by kupić jedzenie, ubrania i zabawki. To prawie 200 euro! Marta zwraca również uwagę na to, że jedzenie w Niemczech jest stosunkowo niedrogie (zwłaszcza w porównaniu z przeciętnymi zarobkami), a sklepy prowadzą specjalne programy zniżkowe na produkty dla dzieci.
Bezpieczeństwo finansowe sprawia, że można w pełni skoncentrować się na życiu rodzinnym. Marta wspomina, że w Polsce oboje z mężem byli etatowymi pracownikami, dorabiającymi sobie po godzinach, a mimo to nie było ich stać na tak komfortowe życie, jakie prowadzą obecnie. W Niemczech wracają z pracy i mogą bez przeszkód skupić się na dzieciach i odpoczywać, a także odważnie planować przyszłość.
Wiele Polek narzeka na warunki, w jakich przyszło im rodzić. Zarówno wyposażenie szpitali, jak i podejście do pacjentek często pozostawia wiele do życzenia… Marta zachwyca się opieką okołoporodową w swoim miejscu zamieszkania: Kiedy rodziłam, mogłam wykupić pokój rodzinny, w którym mogłabym zatrzymać się z mężem i synkiem – gdybyśmy tylko tego chcieli, moglibyśmy wspólnie czekać w nim na narodziny córki i być razem od pierwszych chwil jej życia. Cena takiego pokoju jest przystępna, a panuje w nim stuprocentowa prywatność. Podczas pobytu na porodówce nie spotkałam się z niefachowością, obrażaniem czy wyzwiskami. Było tam wszystko, co mogłam sobie wymarzyć: zaangażowane położne, plan porodu, kontakt skóra do skóry, pomoc przy karmieniu piersią, wybrana osoba lub osoby na sali porodowej. Dodatkowo jako dojrzała przyszła mama miałam dostęp do bezpłatnych badań prenatalnych.
Jako niewątpliwą zaletę wychowywania dzieci w Niemczech Marta wymienia również wielokulturowość tego kraju: Dzieci wzrastają w akceptacji dla różnic w zakresie koloru skóry i religii. Maluchy szybko się aklimatyzują i nawiązują kontakt z innymi – te różnice, których zauważania my uczyliśmy się przez lata, dla nich po prostu nie mają znaczenia.
Monika
27-letnia Monika, która ma na swoim koncie doświadczenie mieszkania w Niemczech, również dostrzega korzyści oswajania pociech z innymi kulturami: Wielkim plusem życia w Monachium był fakt, że jest to wielonarodowościowe i wielowyznaniowe miasto. Jako mama nieustannie spotykałam kobiety pochodzące z całego świata, mówiące różnymi językami i prezentujące odmienne podejścia do macierzyństwa. Po pewnym czasie byłam już w stanie dostrzec różnice w zakresie sposobów wychowania dzieci, tego, jak poszczególne mamy się nimi zajmowały i w jaki sposób się do nich zwracały. Dla dzieci codzienne obcowanie z różnorodnością na pewno stanowi nieocenioną korzyść.
Monika wspomina, że pierwszym, co rzuciło się jej w oczy po przyjeździe do Monachium, była wszechobecność dzieci w przestrzeni publicznej oraz partnerskie podejście do rodzicielstwa.
Zarówno matki, jak i ojcowie zabierają dzieci nie tylko w miejsca specjalnie dla nich przeznaczone (takie jak place zabaw), ale również do luksusowych butików, kawiarni, a nawet do Biergarten, czyli typowych niemieckich ogródków piwnych. Ponadto mnóstwo dzieci podróżuje komunikacją miejską, choć niemieccy rodzice dbają o to, by w ich życiu nie zabrakło ruchu oraz czasu spędzanego na świeżym powietrzu. Z tego powodu niezależnie od pogody zaprowadzają je do szkoły na piechotę lub zawożą rowerem. Jest to możliwe m.in. dzięki rozwiniętej infrastrukturze: Szlaki komunikacyjne dla pieszych są znakomicie przygotowane – dostanie się z osiedla na osiedle nie stanowi żadnej trudności. Nie pojawia się również częsty w Polsce problem nagle kończącego się chodnika i konieczności poruszania się po ulicy przeznaczonej dla aut.
Lekkim szokiem była dla Moniki obserwacja, że w Niemczech panuje społeczne przyzwolenie na zabieranie dziecka do modnych i zatłoczonych lokali, nawet po zmroku. A ponieważ spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest tam dozwolone, bardzo często można natknąć się na dorosłych pijących piwo przy swoich pociechach. Monika podkreśla jednak, że wszystko odbywa się z kulturą: Co ciekawe, pomimo takich zwyczajów, w gazetach co drugi dzień nie pojawiają się tam nagłówki na temat nieodpowiedzialnych, pijanych rodziców, którzy pod wpływem alkoholu zrobili dziecku krzywdę lub narazili jego zdrowie lub życie na niebezpieczeństwo.
Choć w Niemczech dzieci mogą oswoić się z różnorodnością w wielu aspektach, nie kładzie się nacisku na podkreślanie różnic majątkowych. Według Moniki polscy rodzice mają tendencję do strojenia swoich latorośli, ubierania ich w przemyślane stylizacje, zwracania uwagi na marki oraz trendy. Oczywiście, mieszkańcy Monachium również kupują swoim pociechom drogie produkty, jednak na placu zabaw wszyscy są równi, a jedno spojrzenie na ubiór dziecka nie pozwala na określenie możliwości finansowych jego rodziców. Podczas zabawy maluchy noszą stare, podarte ubrania lub specjalne kombinezony.
Monika zwraca również uwagę na fakt, że Polacy mają skłonność do komentowania strojów przypadkowo spotkanych dzieci. Jako że są one traktowane jak „dobro narodowe”, na porządku dziennym jest zwracanie uwagi na wybory ich rodziców. W Niemczech panuje znacznie większa tolerancja w tym zakresie: Nie spotkałam się z sytuacją, w której obca osoba zaczepiłaby mnie na ulicy i skomentowała krytycznie ubiór mojego dziecka w kontekście pogody – nikogo nigdy nie zbulwersował brak czapki lub skarpetek, co w Polsce zdarzało się nagminnie.
Z kolei krzyki dziecka słyszane zza ściany nie spotykają się z obojętnością: Jeśli chodzi o nieprzyjemne sytuacje – trafiliśmy na okolicę, w której nie mieszkały żadne małe dzieci, za to było sporo starszych, zrzędliwych ludzi (niestety, nie głuchych). Mój syn przechodził w tym czasie słynny „bunt dwulatka” i, niestety, codziennie toczyliśmy wojny o praktycznie każdy drobiazg. Dla sąsiadów było nie do pomyślenia, że jakieś dziecko ma czelność zakłócać Mittagessenruhe (czyli ciszę obiadową, która zwyczajowo trwa od 12:00 do 15:00). Na początku sąsiedzi ograniczali się do nieprzyjemnych komentarzy, ale w pewnym momencie zaczęło się walenie w drzwi i ściany (np. gdy syn przebudził się w nocy i zaczął płakać) oraz niespodziewane odwiedziny policji. Wbrew pozorom, takie sytuacje najprawdopodobniej były dowodem na troskę sąsiadów: Mieliśmy również wizytę pracowników ze słynnego, owianego grozą Jugendamt. Na szczęście ta instytucja nie okazała się tak okrutna, jak przedstawiają ją polskie brukowce nagłaśniające sprawy polskich dzieci odebranych polskim rodzicom „za nic”. Otrzymaliśmy duże wsparcie w zakresie wyjaśnienia całej sytuacji, możliwość skorzystania z darmowych wizyt lekarza, pielęgniarki środowiskowej oraz polskiego psychologa. Całe zajście nie jest, oczywiście, standardem. To nie tak, ze każda polska rodzina przeprowadzająca się do Niemiec jest na celowniku sąsiadów – po prostu pechowo trafiliśmy na takich, a nie innych ludzi.
Jednak wniosek z tej historii jest taki, że w Niemczech nie ma znieczulicy na ewentualną krzywdę dzieci – w pewnym momencie kogoś z sąsiadów naprawdę zaniepokoiły płacze i krzyki syna.
Pracownik Jugendamt, który zajmował się naszą sprawą, co prawda nie mógł zdradzić nazwiska osoby, która była odpowiedzialna za całe zamieszanie, ale zdradził, że wydawała się ona naprawdę przestraszona i zatroskana, ponieważ myślała, że dziecku dzieje się coś złego.
Justyna
Justyna, 33-letnia mama trójki adoptowanych dzieci: 4-letnich bliźniaków i ich rocznego brata, również jest zadowolona z podjętej rok temu decyzji o emigracji: Na początek bardzo dobry „socjal’’ od rządu niemieckiego. Tutaj naprawdę kraj wspiera rodziny z dziećmi, na każde dziecko dostaje się 200 euro miesięczne, aż do ukończenia przez nie 18. roku życia. Czy wiecie, że tutaj nawet za siedzenie z dzieckiem w domu, tzw. elternzeit, dostaje się pieniądze? W dodatku niemałe, bo około 400 euro miesięcznie, i to przez stosunkowo długi czas. Co więcej, leki dla dzieci do 15-tego roku życia są za darmo, co już w ogóle było dla mnie totalnym kosmosem – ręka do góry, kto by tego nie umiał docenić? Ogólnie rzecz biorąc, zarobki są na bardzo dobrym poziomie, a w dodatku żywność jest w miarę tania i nie trzeba chodzić między sklepowymi półkami z kalkulatorem.
Kolejnym plusem mieszkania w Niemczech jest bogata oferta atrakcji dla dzieci. Ponadto niemal w każdym mieście organizowane są weekendowe festyny, które są fantastycznym sposobem na spędzanie czasu z całą rodziną. Niestety, nie wszystko w tym kraju budzi podobny entuzjazm Justyny:
System przedszkolny to istna katastrofa.
Przez 4 tygodnie musisz aktywnie uczęszczać z dzieckiem do przedszkola – nie możesz po prostu wyjść i zostawić go na 8 godzin. Nikogo nie interesuje, że masz pracę, kurs językowy czy inne ważne sprawy. Przez pierwsze 4 tygodnie pobytu dziecka w przedszkolu każdego dnia siedzisz z nim tam przez 2 godziny. Niestety, większość przedszkoli nie ma swojego cateringu i dziecko musi przynosić własne posiłki. Mało tego – wiele niemieckich mam nie pracuje, więc dzieci są zabierane na obiad do domu, a potem odprowadzane na drugą część dnia. Pamiętam, jak na mnie dziwnie patrzono, gdy powiedziałam, że moje dzieci będą jadły w przedszkolu.
Justyna nie jest również zachwycona swobodą, jaką otrzymują dzieci – uważa, że opiekunowie w przedszkolu nie uczą ich żadnych zasad i w pewnym sensie zaniedbują swoje obowiązki. W dodatku zarówno 3-latki, jak i 5-6-latki należą do tych samych grup. W założeniu takie rozwiązanie ma służyć nauce pomagania młodszym i opiekowania się nimi, jednak chyba nie zawsze jest tak kolorowo: W praktyce wygląda to jak dżungla i te biedne maluchy nie umieją się odnaleźć w kontakcie ze starszakami. Co więcej, panie w przedszkolu udają, że niczego nie widzą i bardzo rzadko reagują na brzydkie zachowania dzieci. Przykład? Mój syn poparzył sobie dłonie, kładąc je na kuchence. Tak, na niezabezpieczonych, włączonych palnikach.
Czy wobec tego Justyna żałuje decyzji o emigracji? Na szczęście, plusy zdecydowanie przewyższają minusy, a chwilowe problemy da się rozwiązać: Jedynym mankamentem są przedszkola, ale od września dzieciaki idą do nowego. Mam nadzieję, że tam będzie znacznie lepiej. A poza tym w Niemczech żyje mi się fenomenalnie!
Jak widać, nasze bohaterki znalazły szczęście za granicą i uważają swój wybór o wyjeździe za słuszny. A jak Wy sądzicie? Czy emigracja jest dobrym sposobem na zapewnienie dzieciom optymalnych warunków do rozwoju? A może uważacie, że nic nie może się równać z dorastaniem w ojczyźnie?