Nie da się ukryć, że XXI wiek to nowe zjawiska na każdej płaszczyźnie życia. Przede wszystkim każdego dnia zalewa nas wartki strumień informacji, zasadniczo nawet potężna rzeka, a naszym głównym zadaniem jest po prostu ich umiejętne filtrowanie i utrzymanie się na powierzchni. Generalnie radzimy sobie z tymi informacjami raz lepiej, raz gorzej. Czasem dajemy się ponieść jakiejś histerii czy teorii spiskowej, czasem płyniemy z prądem, ale najważniejsze, że głowę trzymamy ponad taflą wody.
I wtedy… zauważamy niepokojące objawy chorobowe u siebie lub jeszcze gorzej – u dziecka!
Chciałabym żyć w świecie odrobinę bardziej idealnym niż ten, w którym obecnie funkcjonuję. I mój idealny świat to taki, w którym potrafię obdarzyć zaufaniem KAŻDEGO lekarza, którego spotkam na swojej drodze. To świat, gdzie służba zdrowia nie jest bezdusznym systemem, w którym muszą się jedynie zgadzać dane w kolumnach. Gdzie lekarze mają czas, chęci, siłę i pieniądze, żeby swoich pacjentów traktować z należytą im godnością i poświęcać im wystarczająco dużo czasu i uwagi. To nie jest żaden manifest programowy ani przyczynek do organizowania strajków. Niestety, są to jedynie pobożne życzenia.
Rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. Możemy to prześledzić na przykładzie prosto z podwórka statystycznej matki, która odwiedza lekarzy ze swoimi dziećmi. Niech stracę, tą matką mogę być nawet ja, żeby sytuację dało się w jakiś sposób zakorzenić w rzeczywistości.
Ufaj lekarzom.
Przy pierwszym dziecku wyszłam z założenia, że to nie ja kończyłam medycynę, tylko ci bardziej lub mniej sympatyczni ludzie w białych fartuchach. Fakt, ciążowe przeboje nieco podkopały moje zaufanie, ale nie byłabym sobą, nie dając kolejnej szansy. Dziecko rozwijało się książkowo. Tak przypuszczam, bo nie czytywałam podręczników dotyczących rozwoju dziecka, żeby nie wpędzać się w niepotrzebną paranoję. Trochę w myśl zasady „im mniej wiesz, tym lepiej śpisz”. Żaden z lekarzy nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń, wątpliwości. Ja także nie podsycałam w sobie żadnych wątpliwości, żyjąc w przekonaniu, że ludzie się różnią i nie ma co dzielić włosa na czworo.
Zasada ograniczonego zaufania.
Nic mi tu nie pasuje tak bardzo, jak parafraza znanego cytatu „Wybaczcie jej, bo nie wie, co czyni”. Prawdopodobnie, gdybym moją matczyną karierę zakończyła na potomku pierwszym, uznałabym, że absolutnie wszyscy lekarze są godni zaufania, godni polecenia i w ogóle super, a matkom, które diagnozują swoje dzieci przy pomocy doktora Google, należy odciąć Internet. Tak myślałam, dopóki na świat nie przyszła moja córka, która pozostając generalnie w granicach normy, budziła jednak moje wątpliwości na każdym kroku. Chodziłam nadal do tych samych lekarzy i czekałam. Czekałam, aż któryś z własnej woli spojrzy szerzej na moje dziecko. Nie tylko jako na obiekt do zaszczepienia lub wyleczenia z gorączki. Szanowałam ich wiedzę i doświadczenie. Gryzłam się język, kiedy do głowy przychodziły mi niemądre, według mnie, pytania. I nie stało się nic.
To nie jest kraj dr. House’a
Kiedy odważyłam się w końcu pytać, moje obawy były bagatelizowane lub stosowano znaną nam doskonale spychologię. Żaden z lekarzy nie był w stanie, nie miał chęci lub nie umiał wydać globalnej, spójnej diagnozy. Odbijałam się od jednej poradni do drugiej i dostawałam jedynie przypuszczenia, informacje szczątkowe. Wiecie, te z gatunku: „Badania wskazują to, ale przyczyną może być to, to i to. A może jeszcze coś innego. Raczej nic się nie zmieni. Może to pani jeszcze skonsultować z lekarzem kolejnej, kolejnej i kolejnej specjalizacji”. Nikt nic nie wie. Wszyscy wykonują tylko swoją pracę, w swojej wąskiej działce.
Jednak sprawdzać?
Cóż, trzeba się przyznać. Zaczęłam czytywać internetowe strony poświęcone medycynie. Także blogi, gdzie rodzice dzielą się swoimi doświadczeniami z innymi rodzicami. I wtedy oczom moim ukazał się ogrom klęski, jaki bywa udziałem niektórych z nas. Bezskutecznie szukających pomocy albo przynajmniej rzetelnej opinii na temat swego dziecka. Co prawda, nadal uważam, że z nagłymi atakami objawów chorobowych należy w pierwszej kolejności udać się do lekarza, a nie logować na parentingowym forum, niemniej jednak zrozumiałam, dlaczego jest w nas tyle wątpliwości.
Komu ufać?
Według mnie, nie możemy na stałe odwrócić się od lekarzy i służby zdrowia. To jest bardzo niebezpieczny kierunek. Lekarze naprawdę są po to, by nam pomagać i nas leczyć. Oni są w tym kierunku wykształceni, mają doświadczenie, czasem po prostu gubi ich rutyna i przeciążenie obowiązkami. Przede wszystkim jednak to my znamy nasze dzieci najlepiej i to nam najłatwiej wyłapać niepokojące objawy. Dlatego moim zdaniem w pierwszej kolejności powinniśmy zaufać naszej intuicji. Nikt oprócz mnie i męża w ogóle nie zauważył niepokojących nas objawów. Ani lekarz, ani zaangażowana opiekunka w żłobku, ani nawet kochająca babcia czy ciocia. Dopóki dziecko nie stwarza problemów wychowawczych i mieści się w siatkach centylowych, nikt oprócz rodziców nie jest w stanie obserwować go na tyle bacznie i tak trzeźwym okiem, żeby zauważyć wszystko, co może niepokoić. I dopiero te nasze niepokoje muszą rozwiewać lekarze. Tutaj nie ma miejsca na strach przed zadawaniem pytań. Nie ma złych pytań, jeśli na sercu leży nam dobro naszych dzieci.
U mojej córki po dwóch latach życia i niezliczonych wizytach u lekarzy z różnymi dolegliwościami, udało się w końcu zdiagnozować globalną przyczynę tego stanu rzeczy.
Stwierdzono u niej obniżone napięcie mięśniowe oraz syndrom dziecka wiotkiego. Plus płynący z tej historii jest taki, że wreszcie trafiliśmy na lekarza, który połączył prawidłowo wszystkie nieswoiste objawy, wydał diagnozę i wskazał drogę postępowania. Nawet jeśli dokładna diagnostyka potrwa jeszcze trochę, wiemy przede wszystkim, w jakim kierunku iść oraz że… nie zwariowaliśmy, kiedy czuliśmy, że coś jest nie tak. A to już stwarza pewien komfort i daje nadzieję na przyszłość, prawda?