Kiedyś miałam okazję brać udział w badaniu statystycznym. Ankietę przygotował student prawa i wiadomo, miała ona pomóc udowodnić tezę postawioną w pracy. Nawet nie pamiętam, czego dotyczyła, obawiam się, że świadomości prawnej społeczeństwa. Byłam wtedy chwilę po ślubie, skończyłam studia, dostałam w końcu pracę inną niż w podłej korporacji, rozwijałam skrzydła. Czułam, że unoszę się na różowej chmurce w stronę tęczy. Lukier, brokat i te sprawy. Zgodnie z ogólnym nastrojem, na pytania opowiadałam hurraoptymistycznie. W skali szczęścia 1:10 miałam chyba milion. Na końcu ankiety znajdowały się standardowe pytania statystyczne, żeby jakoś pogrupować respondentów. Kiedy doszłam do pytania o zarobki, także odpowiadałam zgodnie z prawdą. Jak oceniasz swoją sytuację finansową?- ZNAKOMICIE!! I pytanie klucz, w jakim przedziale mieszczą się dochody Twojego gospodarstwa domowego? I tu zaznaczyłam, zgodnie z prawdą, odpowiedź drugą od końca, z pięciu, zaraz powyżej najniższej krajowej na głowę, pomyśleć by można, że na skraju ubóstwa. I wtedy pierwszy raz naszła mnie refleksja, że w szczęściu zupełnie nie musi chodzić o pieniądze. Że obiektywnie, moje ówczesne dochody nikomu by nie zaimponowały. Nie dawały mi + 10 do zajebistości, nie pozwalały wychodzić z pełnymi siatami z Sephory, raczej może z Biedronki. O sushi raz w tygodniu w jakieś fancy susharni też mogłam wtedy zapomnieć. A jednak byłam szczęśliwa.
W tym momencie samo nasuwa się kolejne pytanie. Czym jest szczęście? Czy szczęście to wymarzona kariera i zgadzająca się liczba zer na koncie? Czy szczęście to zawsze pieniądze?
Myślę, że można zwalać winę na czasy, w których żyjemy, choć wydaje mi się, że za czasów naszych rodziców było podobnie. Ten, kto miał pieniądze, uchodził za szczęśliwego. Dopiero przy bardziej wnikliwym poznaniu oczom ludzkim ukazywały się rysy na idealnym wizerunku. Teraz w grę wchodzi jeszcze uzależniający i budzący najpodlejsze instynkty wyścig szczurów. Wszak kilka dni temu internet obiegł filmik o korpostriptizie w naszym polskim Mordorze. O tym, że dorośli ludzie, pracownicy hm… biurowi, zupełnie tacy jak my, dla pieniędzy są gotowi paradować nago po ołpenspejsie (jakby nie można tego było nazwać salą sprzedaży czy czymkolwiek brzmiący bardziej znajomo). O tym, że matka dzieciom zgodzi się ogolić sobie głowę za parę złotych/tysięcy, ku uciesze znudzonego życiem menedżera i gawiedzi. Taki czelendż? A gdzie inne wartości?
Bardzo dużo rozmawiam z ludźmi. Niewielu z nich wita dzień z uśmiechem na twarzy. Jeszcze mniej, zapytanych wprost, odpowie, że są szczęśliwi. Z czego to wynika?
Mam wrażenie, że ludzie swojego szczęścia nie szukają w głębi siebie. Nikt tak na serio nie zastanawia się, czego pragnie, ale tak w samych bebechach, tak podświadomie. To żmudna robota, trzeba głęboko kopać, a odpowiedź, jaką się uzyska, może być przecież daleka od utartych schematów. Marzenia zamykają się więc głównie w budowie domu, zakupie mieszkania czy remoncie kuchni. Dobrze, jeżeli pieniądze są drogą do celu, gorzej, jeżeli są celem samym w sobie. Według mnie, za bardzo skupiamy się na sprawach powierzchownych. W pewnym momencie okazuje się, że wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi, bo wymarzyliśmy sobie coś, na co nas zupełnie nie stać. Irytuje mnie, że ludzie spłycają swoje życie i swoje relacje. Że żyją nieszczęśliwi w związkach, tylko dla złudnego komfortu finansowego. Albo narzekają na swoje drugie połówki, bo nie są w stanie zapewnić im takiego poziomu, o jakim marzą. Złoszczę się, bo wiem, że problem zazwyczaj nie leży w pieniądzach, a tym strapionym duszyczkom nie chce się po prostu szukać głębiej. Czy naprawdę wierzą, że partner wkurzający, nieszanujący, zdradzający czy obojętny, w nowym, większym mieszkaniu zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Czy nowe buty trwale poprawią nam nastrój? Szczerze wątpię.
Wyprzedzając falę hejtu – wiem, że jak człowiek nie ma gdzie mieszkać ani co jeść, to mimo największej miłości do partnera czy do dzieci, także nie jest szczęśliwy.
Z tragediami życiowymi nie zamierzam dyskutować. Chodzi mi bardziej o ten apetyt rosnący w miarę jedzenia. O to, że ciągle nam mało i zawsze chcemy więcej. Że dodatkowe pieniądze, premie, podwyżki, zwyczajnie przelatują przez palce.
Głęboko wierzę w to, że szczęście nie ma aż tak wiele wspólnego z kasą. Że nie warto się poniżać dla pieniędzy, poświęcać dla nich swoich ideałów. Podziwiam ludzi, którzy potrafią odnaleźć równowagę w życiu(bo przecież nie „work-life balance”). Którzy znajdują pasję i prowadzą ciekawe życie także po pracy. Takich, którzy umieją zwolnić, kiedy życie tego wymaga. Którzy po pracy naprawdę kończą pracę i nie siedzą w niej myślami do następnego poranka. Którzy na co dzień odnajdują szczęście w drobnostkach i nimi się napawają. Ja swojej równowagi nadal szukam.