Change font size Change site colors contrast
Reportaż

Dramat wcześniaków i ich mam. ,,Urodziłam 6 tygodni temu i do tej pory nie widziałam synka’’. 

7 października 2020 / Monika Pryśko

Lockdown mocno nas doświadczył.

Do tej pory odczuwamy skutki zamknięcia, część z nas dopiero staje emocjonalnie na nogi, część nadal szuka pracy, a część na hasło ,,edukacja domowa’’ dostaje tików nerwowych. Ale przez ostatni tydzień mój punkt widzenia się diametralnie zmienił. Bo żadna nasza niewygoda związana z pandemią, nie może równać się z dramatem mam wcześniaków, mam dzieci, które musiały zostać w szpitalu - same. 

Mamy wcześniaków protestują przeciwko separacji ze swoimi dziećmi. Mamy wcześniaków, z powodu Covid-19, w części szpitali w Polsce mają utrudniony bądź ograniczony kontakt ze swoimi walczącymi o życie dziećmi. 

 

Jak to dobrze, że nie o moje dziecko chodzi. Ufff, jak dobrze, że mnie to nie dotyczy. Jak dobrze, że moje dziecko jest całe i zdrowie. Jak dobrze, że to nie ja…

 

Przyznaj, że tak właśnie pomyślałaś. Bo ja tak. I pewnie moja reakcja ograniczyłaby się tylko do szerowania postów na Instagramie dotyczących walczących matek wcześniaków, ale nie tym razem. Bo tym razem bliska mi kobieta – nasza redakcyjna Gosia, nasza pani excel, matka założycielka The Mother MAG – jest tą kobietą z opowieści, jest tą mamą czekającą, cierpiącą, odchodzącą od zmysłów. To nie dzieje się ,,gdzieś tam’’, to dzieje się tu, obok mnie. 

 

Kilka dni temu opublikowałyśmy wpis Gosi. Były to słowa wsparcia dla mam protestujących w Łodzi, ale też publiczne i intymne wyznanie. Nie spodziewałyśmy się takiego wsparcia od naszych Czytelniczek. Nie spodziewałyśmy się aż takich emocji. 

 

Dzisiaj mija 6 tygodni, gdy ostatni raz widziałam swojego synka. Jest wcześniakiem, leży na oddziale neonatologii w Gdańsku.⠀⠀⠀

Mam na imię Małgosia. Na co dzień zajmuje się technicznymi aspektami The Mother MAG, mało mnie w social mediach. Dzisiaj jednak chcę Wam opowiedzieć moją historię.⠀⠀

Jestem mamą czwórki dzieci. W sierpniu, w 28. tygodniu ciąży urodziłam synka. Nie widziałam go od tamtego momentu.⠀⠀

Dostaję raz w tygodniu zdjęcie od pielęgniarek i za każdym razem zastanawiam się, czy to na pewno mój syn. Bardzo chcę poczuć falę miłości, a czuję tylko żal, złość, rozczarowanie. Mam w sobie tyle sprzecznych emocji, często się ich boję, takie są mocne. A to wszystko z tęsknoty. I z bezsilności.

Pomyśl, że przez wiele tygodni nie możesz przytulić swojego dziecka, nie możesz go nakarmić, zaśpiewać, pogłaskać. Dotknąć. Choć zerknąć, czy spokojnie śpi.

Nie mogę być dzisiaj w Łodzi z innymi protestującymi mamami wcześniaków, ale mogę być tutaj i powiedzieć, wykrzyczeć, wypłakać, że oddzielenie mamy od dziecka i dziecka od mamy to niewyobrażalna trauma dla walczących małych wojowników i ich mam, które zaraz po często nagłych porodach wypisywane są ze szpitala do domu. Bez dziecka. Z burzą hormonów. I pustym brzuchem.

Dlaczego nie mogę zobaczyć mojego synka? Lekarze i pielęgniarki codziennie wychodzą z pracy do domu, chodzą do Biedronki, tankują samochody, przytulają swoje dzieci, które odebrali ze szkoły, gdzie jest setka innych dzieci i setka innych rodzinnych historii. I to jest ok, to jest bezpieczne.

A ja, mama mojego synka? Dlaczego nie mogę choćby zerknąć?

Wiecie… za każdym razem, gdy widzę zdjęcie mojego synka, boję się, że nie poczuję z nim takiej więzi, jak z pozostałą trójką. Nie było kontaktu skóra do skóry, nie było szeptania do małego, czerwonego uszka, nie było masowania po brzuszku, ani karmienia po kilkanaście razy na dobę. Boję się, bo nie wiem, jak pachnie mój synek. Boję się, że straciliśmy na zawsze coś bardzo cennego..

Dziś przytulam wszystkie mamy wcześniaków, które tak jak tęsknią, bezgłośnie z bezsilności płaczą pod prysznicem. Jestem z Wami, jestem jak Wy.

 

_

 

Na reakcje Czytelniczek nie musiałyśmy długo czekać. Bardzo dziękujemy Wam – w imieniu Gosi – za takie wsparcie, za tysiące miłych słów. 

 

Poniżej kilka komentarzy. To drobny ułamek wszystkich, które przyszły do nas na Instagramie oraz Facebooku. Dziękujemy za Waszą szczerość i za chęć dodania Gosi otuchy swoimi historiami. 

 

,,Pracuje w jednej ze śląskich klinik na oddziale noworodkowym i powiem szczerze – samej jest mi ciężko. Jestem świadkiem ostatnich rozmów, jakie mamy odbywają z maluszkami zanim wyjdą do domu. Noworodki potrzebują ciepła inkubatora, pokarmu, leków i nierzadko tlenu, ale nie istnieje jeszcze maszyna, która zastąpi im mamę. Boli mnie sytuacja, jaka panuje na tym oddziale. Jedyne co mogę zrobić to wysyłać mamom zdjęcia, chociaż sama wiem, że będąc na ich miejscu byłoby to kropla w morzu matczynych potrzeb. Czekam aż „to” się skończy i oddział noworodkowy kojarzony będzie jako miejsce, gdzie dzieci wraz z mamami mają szansę dojrzeć do życia poza murami szpitala. Aktualnie jest to smutne miejsce, gdzie jedynie położne i pielęgniarki, które jeszcze nie wypaliły się zawodowo, mogą okazać minimum ciepła i miłości noworodkom. Pozdrawiam wszystkie mamy, bądźcie silne! Ja robię co mogę, żeby waszym pociechom było dobrze.’’

 

,,To jest niewyobrażalny ból. Przeżyłam to na początku pandemii, udało mi się pożegnać synka i ostatnie 14 minut jego życia byłam z nim. Wcześniej 6 tygodni widywałam go tylko na zdjęciach. Przesyłam dużo sił.’’

 

,,Też jestem mamą wcześniaka i wprawdzie nie tak długo, ale też byłam rozdzielona z córeczką przez 3 tygodnie, z czego tydzień będąc jeszcze w szpitalu, mogłam do niej zaglądać raz dziennie na 5-10 min. Dla pocieszenia napiszę, że ta więź jest do odbudowania. Początki beda ciężkie, ale na pewno wszystko się ułoży. Przytulam mocno!’’

 

,,Serce mi pęka, jak to czytam. Ponad dwa lata temu urodziłam wcześniaka, przez trzy doby nie mogłam go wziąć w ramiona i poczuć, wyłam z bólu. Przykro mi, bardzo mi przykro, że takie piekło przeżywasz. ❤️ Życzę Wam siły z całego serca ❤️’’

 

,,Mam znajomą, która urodziła wcześniaka. 2 miesiące była z dzieckiem w szpitalu (maj tego roku) . Opowiadała, że jak jedna mama wyszła na chwilę z oddziału, pielęgniarki już ją spakowały i nie pozwoliły wrócić na oddział, a jej maleństwo urodziło się w 29 tygodniu. Także bardzo wam współczuję i mam nadzieję że w końcu rodzice będą mogli być ze swoimi dziećmi.’’

 

,,Straszne. U nas było to jedynie 14 dni i mogliśmy być z małym 12h na dobę. A i tak po wyjściu o 20:00 był płacz i tęsknota. Niewyobrażalne cierpienie.’’

 

,,Serce mi pęka. Ja miałam „tylko” doświadczenie miesięcznego, codziennego samotnego powrotu do domu bez synka, który był w inkubatorze… Nie wiem, jak przetrwałam tę straszną pustkę, jaka mi towarzyszyła. Żyłam każdym dniem, że jak dojdzie do 2 kg, to go zabiorę ze sobą… ale widziałam go codziennie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić tego, co czujesz. :(‘’

 

,,Więź będzie jeszcze silniejsza. Trzymaj się! Ściskam Cię mocno. Jestem mamą wcześniaka z 35 tygodnia. Rozdzielili nas tylko na 8 dni, ale wyobrażam sobie, co czujesz. To niewyobrażalna tęsknota i troska. Dziecko, które przeżywa tak totalny szok, jakim jest poród, zostaje samo. Na zawsze to już pozostawia skutki, odseparowanie. To naprawdę paranoja, by tak postępować. Matka i dziecko toż to NAJWIĘKSZA miłość na świecie. Nie ma większej miłości i potrzeby bliskości. To musi się zmienić!!! Tak nie da się żyć, gdy serce rozpada się nieustannie na nowo! Już coraz bliżej i będziecie nadrabiać te stracone chwilę.’’

 

,,Leżałam kilka dni przed porodem na patologii ciąży, poznawałam takie historie, które były już przesądzone, że będzie ciąża rozwiązana przez cc nawet już w 32 tc. I te dziewczyny będą do wyjścia, a dzieci zostaną. Biedne już siedzą tam same, bez możliwości odwiedzin, a jeszcze wyjdą bez dzieci. Cały czas zadaję sobie te same pytania, że zespół medyczny wychodzi i później normalnie żyje i on może wchodzić do tych maleństw, a najważniejsza dla niego matka – nie. Chore! Nie mogłam się uwolnić od takich myśli leżąc tydzień w szpitalu i nawet jak miałam już swoją przy sobie, to cały czas myślałam o tych maleństwach i rodzicach. ’’

 

,,Ja urodziłam synka w 28 tc w czerwcu 2020 roku. Pierwszy raz widziałam go dzień po porodzie przez 10 minut, drugi raz widziałam go miesiąc po urodzeniu. Nie mogłam go dotknąć, przytulić, pocałować… W szpitalu spędził 89 dni, widywałam go raz w tygodniu przez 2h.’’

 

Z tych właśnie emocji powstał ten artykuł. 

A także, by pokazać dramat tych rodzinnych historii, by Was uwrażliwić, podkreślić, co jest w życiu najważniejsze.

 

I jednocześnie poprosić Tych-Którzy-Decydują, by spojrzeli na sytuację rodziców wcześniaków z empatią. Po ludzku.  

 

Oczywiście jako redakcja zdajemy sobie sprawę, że procedury mają nas chronić. Wiemy też, że personel medyczny przestrzega zasad ustalonych przez swoich przełożonych i nie on jest odpowiedzialny za separację mam i dzieci. Natomiast apelujemy, by znaleźć złoty środek. Fakt, państwo chroni nasze zdrowie fizyczne, stara się zminimalizować liczbę zachorowań na Covid-19, natomiast zdrowie psychiczne jest równie ważne. A tu stawka jest naprawdę wysoka. I wciąż brak zrozumienia, empatii i wsparcia.  

 

__

 

Musisz wiedzieć, że nasza Gosia to twardzielka. Nigdy się nie skarży, jest konkretna, twarda, nie rozczula się nad sobą. Poprosiłam ją, by napisała mi kilka zdań o dniu narodzin jej najmłodszego synka. Czytałam i z każdym zdaniem byłam mocniej poruszona. Nie zdawałam sobie sprawy…

 

To jest historia narodzin małego Leosia. To wydarzyło się 7 tygodni temu. I teraz widzę dokładniej, że to nie tylko trauma Gosi i jej najmłodszego synka, to tragedia taty, męża Gosi, a także wszystkich dzieci. 21 sierpnia już zawsze będą wspominać z przestrachem. 

 

_

 

21 sierpnia był ostatni piątek wakacji. Było strasznie gorąco. Dzieci biegały po ogrodzie, a ja modliłam się o chłodny wieczór. Pamiętam, jak pisałam SMS-a do męża, że jak wróci, skoczę pod zimny prysznic. Nie czułam się tego dnia najlepiej, ale sądziłam, że to przez upał.

 

W końcu przyszedł upragniony wieczór. Przygotowywaliśmy pokoik dla naszej 2-letniej córeczki, zdejmowaliśmy jej szczebelki w łóżku, montowaliśmy nową lampkę. To był też dzień jej urodzin, następnego dnia miało się odbyć przyjęcie urodzinowe. Balony nadmuchane helem czekały ukryte w sypialni, tort zamówiony, prezenty spakowane. 

W trakcie kolacji, zamówionej pizzy, wydarłam się na dzieci za to, że kręcą się przy jedzeniu. Bardzo rzadko zdarza mi się krzyczeć, więc mąż spojrzał na mnie zdziwiony, ja sama byłam zaskoczona swoją reakcją. A to były już początki wstrząsu. 

 

Poszłam położyć córeczkę, nie chciała zasnąć, a ja byłam mocno zdenerwowana. Śpiewając jej kołysanki poczułam, jak coś nagle cieknie mi po nogach. Zanim doszłam do włącznika światła, zostawiałam już za sobą krople krwi na podłodze. Nie zastanawiałam się ani sekundy, zaczęłam krzyczeć do męża, żeby wzywał karetkę, bo dzieje się coś złego. 

 

Córka zaczęła płakać, nasi starsi chłopcy również. Starałam się zachować spokój. W myślach jedno zdanie: oby tylko dzieci nie zobaczyły krwi. Ale zanim przyjechała karetka, krew płynęła nieprzerwanie. 

 

Pamiętam, jak sanitariusz zapytał męża, czy jedzie ze mną. Nie mógł. Musiał zostać z dziećmi. Jechałam więc sama, przerażona. Najpierw do jednego szpitala, w którym nas nie przyjęto, gdyż w mieście obok był szpital z wyższą referencyjnością i oddziałem neonatologicznym. Wtedy jeszcze nie brałam pod uwagę porodu. Było dużo za wcześnie, miałam termin dopiero na 8 listopada. W drugim szpitalu przyjęto nas od razu. Kilka dokumentów i podpisanie zgód. 

 

Zanim położyłam się do badania USG, zostawiałam za sobą już spore plamy krwi na podłodze i krześle. Badanie trwało może 30 sekund. Lekarz przyłożył głowicę USG do brzucha, sekundę wpatrywał się w obraz, chyba zaskoczony tym, co widzi, po czym krzyknął: Bradykardia, pełno krwi! I wybiegł z gabinetu, aby zwołać zespół.

 

Sytuacja potoczyła się bardzo szybko – stół operacyjny, wkucie, cewnikowanie, usypianie. Nie było czasu na sentymenty, a ja trzęsłam się ze strachu. Lekarze nie mieli nawet czasu, aby powiedzieć mi, co się dzieje. Otrzymałam tylko informację, że musimy ciąć.  

 

4 minuty. Tyle trwał zabieg ratujący życie Leona i moje. 4 minuty, które zaważyły na całym moim obecnym życiu. 

 

,,Proszę się obudzić!’’ To pierwsze, co usłyszałam. Pierwsza myśl? Żyję. Pierwsze pytanie? Co z moim dzieckiem?

 

Obudziłam się, nie wiedząc, gdzie jestem i zupełnie nie wiedziałam, co się stało. Obok mnie w sali leżała jeszcze jedna kobieta. 

 

Musiałam jak najszybciej skontaktować się z mężem, który od wyjazdu karetki nie miał ode mnie żadnych informacji. Podobno dzwonił na SOR, ale trwała operacja. Nikt wtedy nie myślał o tym, żeby powiadomić męża. Nie było czasu. Mąż powiedział mi, co z naszym dzieckiem, na jakim oddziale jestem. Dzwonił jeszcze wielokrotnie do szpitala, aby dowiadywać się na bieżąco co z synkiem. Leon urodził się w 28. tygodniu, z wagą 1080 g, mierząc 37cm. Za mały, żeby samodzielnie przebywać poza moim bezpiecznym brzuchem. Za mały, żeby sam oddychać. Przed operacją nie było czasu na podanie sterydów przyspieszających dojrzałość płuc. 

 

Od samego początku był sam. Beze mnie, a ja bez niego. 

 

Leżałam obolała, w szoku. Resztki znieczulenia mnie usypiały. Nie wiem, o której nad ranem do pokoju wszedł lekarz. Powiedział kobiecie obok, że jej dziecko zmarło. Do mnie zajrzał przez kotarę i rzucił bez emocji: ,,Pani dziecko jest w stanie krytycznym”. I wyszedł…

 

Szok. Kobieta obok mnie płacze. Ja nie wiem, co zrobić. Boję się rozmawiać przez telefon, chcąc uszanować prywatność sąsiadki. Piszę SMS-y do Pawła, żeby koniecznie dzwonił na oddział neonatologiczny. 

 

Było źle. Pierwsze dni wcześniaków to ciągły stan krytyczny. Nasz stan krytyczny, a później ciężki stabilny trwał 35 dni. Dopiero w 35 dniu Leon mógł opuścić inkubator, dalej jednak pozostając na dziecięcym OIOM-ie. 

 

Ja zostałam wypisana do domu w 7. dobie po operacji. Mówię ,,po operacji’’, gdyż moja głowa nie zarejestrowała porodu. Nie pamiętam tej sytuacji jako rodzenia dziecka. Nie było kontaktu skóra do skóry, nie było pierwszego płaczu. Nie było bólu porodowego i późniejszego szczęścia. Był tylko plastik inkubatora. 

 

Pielęgniarka mówi mi, że to mój synek. Ten malutki człowieczek podłączony do miliona kabelków. Przyjechałam do szpitala z brzuchem i wyszłam do domu bez brzucha. Bez dziecka. Jednak on tam był. Walczył o życie. I był sam. 

 

Podczas pobytu w szpitalu mogłam do niego chodzić w każdym momencie, zanosić odciągnięte mleko. Po wypisie ze szpitala – raz dziennie telefon i jedno zdjęcie na tydzień. Tylko tyle i aż tyle. W szpitalu nikt mnie nie poinformował, że mogę zostać przy dziecku. Nie wiem, czy była taka możliwość. Byłam w szoku. Wszyscy byliśmy. Do dzisiaj mam zespół stresu pourazowego, chodzę do psychologa. W szpitalu proponowali mi rozmowę z psychologiem, ale był tylko jeden. Jeden na cały szpital i w dodatku na urlopie.

 

Dopiero po kilku dniach dowiedziałam się, że miałam krwotok wewnętrzny wywołany oddzielaniem się łożyska. Sama byłam w dość nieciekawym stanie. Szybkie cięcie zostawiło trwały ślad na brzuchu, kilkukrotne transfuzje krwi, litrowe kroplówki z antybiotykami i przeciwzakrzepowe zastrzyki w brzuch. Nie było łatwo. 

 

Strach o własne życie, strach o pozostawione dzieci, strach o nowo narodzone dziecko. Natężenie strachu ścięło mnie z nóg. 

 

Pamiętam, jak podczas mojego pobytu w szpitalu przychodziły pielęgniarki i lekarze zdziwieni, że przeżyłam. Z medycznego punktu widzenia powinno mnie już nie być. Ani mnie, ani Leona. Wtedy, jakkolwiek to zabrzmi, byłam wdzięczna przede wszystkim za to, że jestem, bo w domu zostawiłam trójkę dzieci. Bałam się, że już nie wrócę.

 

Ciężko jest mi opisać, co czuję teraz. Co czułam przez te długie 7 tygodni, kiedy on był tam, a ja tutaj. Z jednej strony martwisz się o życie dziecka, które ciągle jest w stanie krytycznym stabilnym. Słuchasz lekarzy, którzy mówią, że dzisiaj jest źle, a jutro będzie może dobrze, a często na odwrót. Z drugiej przytulasz dzieci, do których myślałaś, że już nie wrócisz. To tak wielki koktajl emocjonalny, że sama przestajesz wiedzieć, co czujesz. Przeżywasz połóg, hormony wariują. Nikt nie jest w stanie Cię zrozumieć. Nikt nie może zapełnić pustki w brzuchu. Gdzie mój brzuch? 

 

Nigdy jeszcze nie dotknęłam mojego synka. Jest dla mnie zdjęciem w telefonie. To bardzo trudne do zaakceptowania, zrozumienia. Jak mam wytworzyć więź z synkiem, którego nigdy nie trzymałam na rękach. Uwierzcie mi, że to trudniejsze niż się wydaje. 

 

Nie stałam pod szpitalem, nie pisałam pism i petycji, nie kontaktowałam się z prawnikiem. Bałam się, że moje działania wpłyną negatywnie na opiekę nad Leonem. Zabiorą mi w miarę miły kontakt telefoniczny z lekarzami i pielęgniarkami. 

 

Ja rozumiem, że moje wizyty mogłyby zagrażać zdrowiu synka, jak i innych dzieci. Rozumiem. Tylko, że gdy jesteśmy w ciąży, mówią nam, że mamy mówić do brzucha, śpiewać piosenki, bo dziecko nas słyszy. Jednocześnie medycznie jest udowodnione, że bliskość mamy pomaga dzieciom zdrowieć, lepiej przybierać na wadze. A z jeszcze innej strony, czy panie pielęgniarki nie chodzą po pracy do sklepu? Nie mają dzieci, które wracają ze szkoły? Jestem taka sama jak one. 

 

Nie da się przeżyć raz jeszcze utraconych chwil. Wierzę, że można zbudować więź, jednak to, co przeszliśmy, na zawsze zostawi traumatyczną historię. Przez te 7 tygodni, uwierzcie mi, nie dało się nie myśleć, że moje dziecko jest tam samo. Ta myśl po prostu rozdziera serce, odchodzi się od zmysłów.  

 

Zbudowałam sobie obronny mur, za którym schowałam wszystkie emocje. Czuję się jak wydmuszka. Zostałam obdarta z najpiękniejszych chwil z maleństwem. Nic i nikt mi ich nie zwróci. A to nie tak, że nie mogłam tego przeżyć, bo moje dziecko odeszło. Ono tam jest. To system i regulaminy zawiodły. 

___

 

Historia Gosi obudziła inne mamy. Poniżej opowieść jednej z naszych Czytelniczek, która pragnie pozostać anonimowa. 

 

Miało być jak filmie. Odejdą wody, pojedziemy do szpitala i urodzi się nasza wymarzona córeczka. A jak było rzeczywiście? Minął 40 tc, a mała na uparciucha nie chciała wyjść z brzuszka. Według ustalonego wcześniej z lekarką prowadzącą planu, stawiłam się na szpitalną izbę przyjęć w celu wywołania porodu. Psychicznie byłam dobrze przygotowana na to, co mnie czeka.

Mąż zainstalował mi Skype w telefonie, od rana była ciągła relacja z nim przez wiadomości sms. Optymizm pełną gębą! Przecież mam zadanie do wykonania i jestem zdeterminowana. Idę rodzić, wracamy ze szpitala do domu i jesteśmy najszczęśliwsi na świecie. I na początku faktycznie tak to wyglądało.

Komplikacje rozpoczęły się chwilę po tym, jak zostałam podpięta pod kroplówkę z oksytocyną. Tętno dziecka zaczęło spadać. Lekarka pełniąca dyżur tego dnia w moment podjęła decyzję o cesarskim cięciu. Szybka zgoda, papiery podpisywane drżącymi rękami już na szpitalnym wózku. W całym tym chaosie ekspresowy telefon do męża – ,,będzie cesarka”. Tylko tyle udało mi się z siebie wydusić. Anestezjolog zadecydował o tym, żeby nie tracić czasu i zamiast znieczulenia od razu mnie uśpić. Kilka sekund minęło, a ja już odpłynęłam.

Obudziłam się na sali pooperacyjnej. Na początku nic nie pamiętałam i nie mogłam z siebie wydobyć ani słowa. Obok pojawiła się pielęgniarka z informacją, że wszystko jest dobrze, ale córeczka od razu po urodzeniu trafiła na oddział patologii noworodka i nie mogę jej w tej chwili zobaczyć. Mam teraz leżeć i odpoczywać po operacji. Jedynie dzięki uprzejmości jednej z rezydentek pokazano mi zdjęcie córeczki z telefonu.

Moje małe, bezbronne dzieciątko z rureczkami w nosie i buzi i czapeczką na głowie. A więc to ta istota żyła sobie przez ostatnie 9 miesięcy w moim brzuchu Ciężko było mi się skupić. W głowie kłębiło się setki myśli…

W tamtej chwili jedyną prośbę, jaką miałam, to żeby szpital skontaktował się z moim mężem, bo ja nie jestem w stanie wykonać do niego telefonu z tymi informacjami. Suchość w gardle i rozchwianie emocjonalne wzięły nade mną górę.

Po kilku godzinach od przebudzenia przewieźli mnie na salę poporodową. Dowiedziałam się, kiedy będzie pionizacja, że guzikiem przy łóżku mogę wezwać położną w razie potrzeby, no i że aktualnie nie mogę jeść ani pić. Ani słowa na temat dziecka…

Mąż otrzymał przez telefon zlepek podstawowych informacji i zapewnienie, że jak tylko coś się zmieni, to dadzą znać. Na większość pytań otrzymał odpowiedź: ,,niestety, nie wiemy”. My nic nie wiemy i oni nic nie wiedzą…

Po jakimś czasie w sali, na której leżałam, pojawiły się dwie kobiety również po porodzie. Z dziećmi przy boku. Ciężkie przeżycie widzieć szczęście na twarzy innej kobiety, kiedy samemu przeżywa się wewnętrzną histerię. Wtedy obiecałam sobie, że się nie rozkleję i będę silna.

Lekarz przy wieczornym obchodzie zakomunikował, że teraz i tak nic nowego się nie dowiem na temat dziecka, bo jest noc, i rano na pewno dostanę jakieś informacje, bo on nic nie wie i to nie jego oddział. Noc minęła bezsennie. Rano dostałam w twarz informacją, że nie będę mogła zobaczyć dziecka, bo wszystkie oddziały są zamknięte i pracują według ściśle określonych wytycznych.

Dzięki uprzejmości położnej otrzymałam numer na oddział patologii noworodka, gdzie miałam zadzwonić i zapytać, co dalej. Na moją prośbę telefony w sprawie córki wykonywał już tylko mąż. Ja nie byłam w stanie. Wściekłość wymieszana z żalem i pustką była ogromna.

Według przekazanych wieści dziecko urodziło się z zapaleniem płuc i problemami z oddychaniem. Został włączony antybiotyk i córeczka była wspomagana tlenem. To tak w skrócie. Po dwóch dniach wśród matek z dziećmi wreszcie otrzymałam wypis do domu, a moja córeczka nadal pozostawała na patologii noworodka.

Problemy z dodzwonieniem się na oddział były ogromne. Co chwila ktoś nas zbywał i odkładał słuchawkę. Przekaz informacji przez telefon był totalnie chaotyczny.

O odwiedzeniu dziecka nie było żadnej mowy. Pisaliśmy pismo do dyrekcji szpitala, chcieliśmy zakupić specjalne ubrania ochronne, zrobić test na Covid. Zgody nie otrzymaliśmy. Obiecanych zdjęć nie było z powodu braku czasu. Nieprzyjemny lekarz grzmiał do słuchawki, że przecież na oddziale jest ponad 50 dzieci i co my sobie wyobrażamy.  

Codziennie, łącznie przez 10 dni w naszym domu atmosferę można było kroić nożem. Płacz z bezsilności był normą zarówno u mnie, jak i u męża. Zadzwonić na oddział można było tylko raz w ciągu dnia i graniczyło z cudem wstrzelić się w wolny czas lekarza na obchodzie. Codziennie słyszeliśmy, że malutka dostanie wypis ,,no może nawet jutro”.

Codziennie przed południem czekaliśmy na te magiczne słowa i codziennie z jakiegoś powodu ich nie było. Jedna Pani mówiła inaczej, a druga inaczej. Każdy miał swój plan leczenia, przez co informacje kompletnie się nie pokrywały.

Bardzo ciężko opisać, co tak naprawdę czułam w tamtych chwilach. Było to ogromne zagubienie pomieszane z żalem. Bałam się, że kiedy przyjdzie mi poznać moje dziecko, nie poczuję się tak, jak powinnam. Pierwszy dotyk, pierwsze karmienie i przewijanie, pierwszy płacz. Wszystko to zostało nam odebrane. Czy nie będzie między nami jakiegoś

dystansu? Jaka ona będzie? Czy będzie wiedziała, że to my jesteśmy jej rodzicami? Jak bardzo w ciągu tych dni się zmieniała, jak się zachowywała. Tego nie wiem i nigdy się nie dowiem.

Po tym czasie nie udało mi się zacząć karmić piersią, co też było kolejnym ciosem. Tylko dzięki wspaniałej położnej środowiskowej udało mi się to przepracować w głowie. Szpital owszem uratował mi i dziecku życie, ale swoimi procedurami odebrał też jedną z najbardziej magicznych chwil w życiu. Zniszczył piękny obraz świeżego macierzyństwa.

Minęło już pół roku, a nadal boli. 

 

_

 

 

Dopiero teraz Gosia opowiedziała, dlaczego nie koczowała przed szpitalem, dlaczego nie poruszyła nieba i ziemi, by być przy swoim synku. Uważam, że osoba, która nie przeżyła tego, co Gosia, nie może tego oceniać. Uważam też, że każdy sam musi wybrać sposób reagowania. Każdemu ulgę przyniesie co innego. 

 

Gosia nie walczyła tak, jak wielu uważa, że powinna, bo nie chciała pogarszać sprawy. Nie chciała, by personel medyczny – nawet podświadomie – z mniejszą uwagą i ostrożnością opiekował się jej synkiem. Wydaje mi się, że miała podstawy do tych obaw. Choć też rozumiem, że te słowa dla wielu oddanych specjalistów mogą być krzywdzące. Gdy w grę wchodzą emocje, trudno być obiektywnym. 

 

Położne w szpitalu, w którym leży synek Gosi, dostały zakaz wypowiadania się w tej sprawie, dlatego nie mogę przedstawić stanowiska drugiej strony.

 

 

_

 

 

Dzięki wpisowi Gosi poznałam prawnika Katarzynę Włodarczyk. Rozmawiałyśmy o prawach mam i ich dzieci. Kasia podpowiedziała, że na stronie Fundacji Rodzić po Ludzku widnieje cała rozpiska na temat praw pacjenta: https://www.rodzicpoludzku.pl/prawa-pacjenta.html

 

Niestety teraz, w dobie pandemii, żadne zasady nie obowiązują, bo wszystko można tłumaczyć Covid-19.  Jest specustawa  z dnia 2 marca 2020 r. o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem Covid-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych.

http://g.ekspert.infor.pl/p/_dane/akty_pdf/DZU/2020/47/374.pdf#zoom=90

 

 

,,Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie ma jednomyślności. Uważam, że sprawa byłaby znacznie prostsza, gdyby te zasady były jednolite i stałe albo zmieniane nie aż tak dynamicznie. Bo ani odwołanie porodów rodzinnych, ani brak odwiedzin, nie jest nigdzie nakazany wprost. To jest wyłącznie kwestia dowolnej interpretacji. ‘’

 

Katarzyna dodaje jeszcze, że ,,z punktu widzenia zarządzających szpitalami trudno się dziwić. Na pewno to bezpieczniejsze, kiedy nie ma odwiedzin. Niemniej straty długofalowe poznamy za wiele lat. Uważam, że te kwestie powinny być uregulowane odgórnie i odpowiedzialność, mimo wszystko powinni za to przejąć rządzący. Jednolitość w tej dziedzinie to podstawa! W przeciwnym razie, to szukanie kozła ofiarnego, czyli lekarzy i pielęgniarek. ‘’

 

 

Jeśli jesteś mamą, która nie może zobaczyć swojego dziecka, które leży w szpitalu, skorzystaj proszę z formuły przygotowanej przez Katarzynę Włodarczyk. Wystarczy, że skopiujesz tekst i uzupełnisz dane. 

 

 

 

Pismo do Dyrektora Szpitala, w którym leży maluch o mniej więcej takiej treści:

 

Szanowny Panie!

W dniu ….. urodziłam w Państwa Szpitalu.

Od x tygodni nie mam kontaktu ze swoim dzieckiem.

Stanowczo wnoszę o umożliwienie mi sprawowania osobistej opieki nad dzieckiem, w trakcie jego hospitalizacji.

Zgodnie z wytycznymi obowiązującymi w okresie pandemii, skierowanymi do wszystkich szpitali w Polsce, zgodnie z przysługującymi nam prawami pacjenta i prawami dziecka, stanowczo wnoszę, jak na wstępie.

 

 

z poważaniem

……………….

 

 

W wiadomości e-mail skierowanej do szpitala, dołącz jako adresatów również:

– Rzecznika Praw Pacjenta

– Rzecznika Praw Dziecka

– Helsińską Fundację Praw Człowieka 

– Fundację Rodzić Po Ludzku

 

 

___________

 

Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę uruchomiła petycję: https://www.petycjeonline.com/wobronienoworodkow

 

Podpisz i wesprzyj inne mamy! 

 

____________

 

Ten artykuł jest bardzo lapidarny. Ale nie dziw się, proszę, pisany jest w emocjach. Trudno być obiektywnym, przyjmującym rzeczywistość na zimno dziennikarzem, gdy u przyjaciół świat stanął w miejscu. 

 

Ten artykuł powstał ze wspomnień. Ale też daje nadzieję. Bo dziś Gosia pojechała zabrać swojego małego synka do domu. Po 7 tygodniach od porodu, w końcu będzie mogła sprawdzić, jak pachnie jej dziecko. Czekałyśmy na to!

 

 

Reportaż

Pierwsza lekcja życia. Czy szkoła jest ważna?

1 lutego 2021 / Jan Król

Czy szkoła jest ważna?

To nie tylko lekcje fizyki, chemii, języka polskiego czy matematyki. Szkoła to przyjaźnie, pierwsze miłości, autorytety i nauka życia z ludźmi. Zapytałem trzy mamy o ich doświadczenia ze szkoły, przez pryzmat których wychowują teraz swoje dzieci.

Tam masz zupę, podgrzej sobie – Kaja

Jedyna nietypowość mojej podstawówki polegała na tym, że była pięć minut od obozu Majdanek. Mam takie wspomnienie, jak po lekcjach dla odrobiny swobody lecieliśmy na te pola. One były takie wielki. Po alejkach między barakami jeździliśmy na rowerach. I naprawdę, takie mam wspomnienie, że jedyne wyrwanie się ze szkoły i wspólne spędzanie czasu, to ten ogromny, ogrodzony teren i długa asfaltowa droga prowadząca do mauzoleum.

Pewnie każdy ma jakiegoś nauczyciela, którego pamięta. Dla mnie tamten okres był trochę, jak za żelazną kurtyną. Nudno, ciemno, ograniczona się czułam. W pamięci z podstawówki została mi tylko wuefistka, która się na nas wydzierała. 

Moja szkoła to była typowa wielka 1000-latka. Duża sala gimnastyczna, stołówka na dole, długie korytarze. Pamiętam, że robiłam gazetkę i chciałam być w samorządzie. W mojej klasie było około 30 dzieci. Jeden z kolegów został później chrzestnym mojej córki. Byłam trochę outsiderką, bo moi rodzice byli nietypowi. Nie zachowywali się jak wszyscy. Kiedy koledzy do mnie przychodzili, sami mówili, że nie są jak typowi rodzice, którzy robią dziecku kanapki do szkoły, chodzą na zebrania, znają imiona twoich kolegów i koleżanek, czy z tobą lekcje. W tamtych czasów była pewna moda wśród rodziców, a po moich było widać, że inaczej się ubierają.

Często nie było ich w domu. W wieku pięciu lat sama umiałam włączyć kuchenkę i zrobić owsiankę. Babci mówiła, że taka mała, a moi rodzice, ale zobacz, jaka jest samodzielna.

W pewnym momencie rodzice razem z moim rodzeństwem przeprowadzili się do drugiego domu. W wieku kilkunastu lat zostałam sama, znaczy, był dorosły, ale nie mogłam z nim rozmawiać. Była to moja ciocia. Moja mama się z nią pokłóciła o spadek. Mieliśmy zakaz rozmawiania z nią i jej rodziną. Przyjeżdżali do mnie tylko na noc, kiedy ja spałam. Porozumiewałam się z nimi za pomocą karteczek – „Tam masz zupę, odgrzej sobie” albo „Będziemy po 20”. Było mi ciężko, musiałam się przystosować. Teraz, mając swoje dzieci, widzę, że to była masakra. Nie można dorastającego człowieka tak zostawiać, to czyni spustoszenie. Kiedy ten rodzic jest i nakrzyczy na Ciebie „Nie robisz lekcji!” albo „Gdzie byłaś?” to jest potrzebne. Z jednej strony nad wyraz stałam się dojrzała, a z drugiej wiecznie dziecinna pragnąc jakiejś uwagi.

Każdy chce, aby go chwalić od czasu do czasu. Ale kiedy jesteś dorosły i pragniesz, aby Cię chwalono lub doceniano cały czas, to jest problem. Nie mówię, że tak mam. Na pewno mam pewność siebie, wiem, ile jestem warta. Zaczęłam rysować w wieku 40 lat, a zawsze chciałam to robić, myślałam o pójściu do szkoły plastycznej. Ciągle nie mogę uwierzyć, że moje rysunki są coś warte, a dzisiaj jest premiera książki, do której stworzyłam ilustracje. Myślę sobie – wzięli te rysunki, bo nie mieli nikogo do rysowania. Bo czy one im się spodobały? Są takie infantylne. Rozumowo to ogarniam, ale myślę, że ta niepewność jednak z czegoś wynika.

Żeby przetrwać tamten okres zrobiłam atut z tego, że jestem sama. Sama, ale samodzielna. Pomogło mi to w życiu. W sytuacjach, kiedy jest trudno i wydaje mi się, że jestem pozostawiona tylko sobie, potrafię podjąć jakąś decyzję. Ona może nie być dla mnie korzystna, bo zostanę na przykład bez pracy, ale wiem, że muszę to zrobić. Nie boję się, wiem, że ten krok może być dobry. Każdy sobie myśli –  Z czego żyć? Trzeba szukać pracy, wygodniej jest pozostać na stanowisku. Masz kredyt, czwórkę dzieci, jak możesz to robić? A ja mówię „Mogę, bo robię to dla siebie, jest jedno życie, jestem z tym sama, ale sobie poradzę”.

Swoje dzieci staram się nauczyć samodzielności, ale robię to świadomie. Powoli oddaję im różne obszary odpowiedzialności. Nie chodzi o wyrzucanie śmieci, czy robienie zakupów. Od najmłodszych lat pozwalam na decydowanie, zauważenie, że to są ludzie, a nie moja własność i że ja daję im życie, pomagam dojść do pewnego etapu, a potem uwalniam od spełniania moich oczekiwań. Chciałam stworzyć ludzi i cieszyć się tym, że mogę z nimi żyć. Przekazać nie tylko geny, ale i wiedzę oraz pasję.

Darek ma 16 lat, Michał 14 i pół, Iga 11, a Jagoda 9 i pół. Z moim mężem Bartkiem poznaliśmy się, jak miałam 17 lat, byliśmy razem w liceum. Był początek lat 90., chodziliśmy do społecznego liceum w Lublinie, szkoły tak naprawdę eksperymentalnej. Na lekcji savoir-vivre’u nauczycielka uczyła nas mówić do siebie „chcę się z Tobą kochać”, co jako uczniów bardzo nas bawiło, ale wiele nauczyło. Ale najpierw pojechałam na Zachód.

W 1989 roku na parę miesięcy byłam w Niemczech w szkole z internatem. Nagle dużo zaczęło się mówić o tym, że Polska wychodzi z komunizmu. Wszyscy chcieli się dowiadywać o wszystkim, przynosili mi prezenty, papier toaletowy, a ja byłam zaszokowana tym całym zachodem. Coś więcej zaczęłam się wtedy też dowiadywać o seksie – od rówieśników, bo z rodzicami nigdy nie rozmawiałam na ten temat. Kiedy wróciłam do Polski, nagle wszystko było inaczej. Zostałam wrzucona w rzeczywistość szkoły społecznej, gdzie wszystko można: nauczyciele są młodzi, dopiero po studiach, a my jesteśmy na „Ty” z profesorami. 

Szkoła społeczna, to było wtedy coś innego niż teraz. Wtedy było to zanegowanie dotychczasowego pojmowania edukacji. Wszystko robiliśmy inaczej, najlepiej bez książek, a profesorzy dawali nam wolność wyborów. Uczymy się wszystkiego, wyjeżdżamy do teatrów, na obozy integracyjne, wymyślamy własne projekty oraz dużo różnych języków do nauki. W klasie było tylko 15 osób i cały czas się mieszaliśmy, przechodziliśmy z klasy do klasy. W trzecim roku stworzono profile i wtedy zaczęłam chodzić do klasy z moim mężem. Okropny był, nie podobał mi się w ogóle. Był z zupełnie innego domu niż ja –  mama obiad, tata telewizor. Ale był również zapatrzony we mnie i moją rodzinę. To mi się w nim spodobało.

Właśnie w liceum mieliśmy lekcje savoir-vivre’u. Kobieta opowiadała nam, jak się zachowywać. Ale tłumaczyła też, jak mieć seks z chłopakiem czy dziewczyną i o tym mówić. Na bananie pokazywała, czy słabe są prezerwatywy. To było strasznie rewolucyjne, po 1,5 roku szkoła zamieniła się w katolicką, ale z nazwy. Wróciliśmy do starego systemu, lekcja 45 minut, przerwa, lekcja. Uczniowie byli ci sami, ale nauczyciele się zmienili. Zaczęliśmy protestować, aby ta nauczycielka wróciła. Plakaty rozwieszaliśmy, listy pisaliśmy. Tłumaczyliśmy, że nam się podobało, mieliśmy różne rozmowy i negocjacje. Niektóre postulaty udało nam się wywalczyć, ale ci nauczyciele nie chcieli już zostać.

Szkoła dała mi otwartość i odwagę. Kiedy sytuacja wymagała, że trzeba się odezwać, to ja to robiłam. Jeśli chodzi o rozmowy o seksie, to dzieci mają mnie już dosyć. Nie to, że jest ich za dużo, tylko, że nazywam rzeczy po imieniu: nie że kochać, tylko uprawiać seks. Że to przyjemność, ale i rodzą się z niej dzieci. Nie nakładam na to żadnej kalki, że tylko po ślubie, mimo że kiedyś tak uważałam. Chciałabym, aby moje dzieci to rozumiały. Kiedy słyszą, jak mówię „seks”, to od razu „Nie mów, nie mów, po co mówić, okropna jesteś”, a ja „Ale dlaczego mam nie mówić? To jest normalne, to jest część życia”.

Z córkami rozmawiam w trochę inny sposób, dostosowany do ich wieku. Kiedy widzę, że temat przestaje je ciekawić, to nie mówię. Musi być odpowiedni wiek. Za każdym razem zainteresowane są czymś innym. Okazję do rozmowy staram się stworzyć, kiedy jestem z dziećmi pojedynczo. Pojechać do sklepu, czy wyjść z psem na spacer. Czasami im proponuję, żeby wyrazili coś na piśmie, bo wtedy jest łatwiej przekazać, co tam leży na sercu.

Mówię: „Co, pani kazała Wam gotować, robić sałatkę? A chłopcy co robili?” a wtedy włącza się Darek: „Tak, faceci też mają gotować! Co to jest?!”. U mnie chłopcy gotują i jestem tak wdzięczna losowi, że urodzili się pierwsi. To jest jakby przełamanie stereotypu. Często mówi się, że to dziewczyny zajmują się domem i wszystko robią. U mnie to chłopcy opiekują się młodszymi siostrami.

Mam wrażenie, że szkoła obecnie jest podobna do tego, co było kiedyś. Z mężem zabieram z niej dzieci, kiedy tylko możemy. Według nas, więcej uczą się w domu. Przez nasz styl życia w rodzinie i bycia z dziećmi. Gdyby tylko było mnie na to stać, chciałabym prowadzić edukację domową. W szkole jest ta podstawa, trzeba omówić lektury, sprawdziany. Jestem w trójkach klasowych, co roku gdzieś indziej, ale ten wpływ jest ograniczony, bo szkoła wcale nie chce do siebie wpuścić rodziców. A oni też nie zawsze chcą wejść w życie szkoły. 

Od tego zależą dalsze losy dnia – Sylwia

W Warszawie mieszkam od urodzenia. Do szkoły chodziłam niedaleko mojego domu. Byłam zniechęcona do nauki, wynika to chyba z systemu. Nauczyciele mnie denerwowali. Tak, jak o tym myślę, to wzięło się właśnie z podstawówki. 

W czwartej klasie naszym wychowawcą został człowiek, który nienawidził dzieci. Wtedy zaczęły się moje problemy. Był fizykiem i na każdym kroku dawał nam do zrozumienia, że nas nie lubi. Ciągle robił sprawdziany, gnębił nas, mówił, że nie będzie z nami jeździć na wycieczki. Często się buntowałam i to również napędzało mi problemów. Szybko go zmienili. Nie każdy nadaje się do pracy z dziećmi i nie rozumiem, jak takiego człowieka mogli dopuścić do nauczania. Czasami go jeszcze widuję, ale nie w szkole. Zimą chodzi na bosaka między blokami. Zwariował.

Moją córkę Agatkę wysłałam do tej samej podstawówki. Nie sprawdzałam jej wcześniej, stwierdziłam, że państwowa szkoła będzie po prostu dobrym wyborem. Z prywatną szkołą jest różnie, chodzi głównie o koszty, ale też zamykanie dzieci w takiej mydlanej bańce. Sama nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Myślałam, że ta szkoła się jakoś zmieniła, w końcu minęło trzydzieści lat. 

Tak naprawdę wszystko może zmienić się od czwartej klasy. Już teraz moja córka przynosi dużo pracy domowej. Pochłania nam ona cały dzień. Muszę się do tego dostosowywać, mój partner pracuje w innym mieście. 

Pierwsze pytanie, które zadaję mojej córce po przyjściu ze szkoły, to czy ma dużo zadane. Od tego zależą dalsze losy dnia. Jeśli dużo, to wiadomo, trzeba iść i zrobić. Gorzej, kiedy mamy jakieś dodatkowe zajęcia, wtedy pomartwimy się później.

Jeszcze w pierwszej klasie tak nie było. W drugiej sama robiła lekcje, a w trzeciej – ruszyło nagle, jak z kopyta. Gdyby to było jedno zadanie, z polskiego czy matematyki, podsumowanie jakichś lekcji, żeby usiąść i nie poświęcić temu więcej niż 20 minut. Ale kiedy to jest wierszyk do nauczenia, a miała ich już sześć od rozpoczęcia roku szkolnego, mamy październik. Do tego zadania z matematyki, język polski i jeszcze przygotowanie do sprawdzianu z angielskiego. Wszystko się tak nawarstwia. 

Ostatnio w ogóle już nie chce odrabiać lekcji. Potrzebuje, żeby z nią usiąść, pomimo tego, że sobie radzi. Niektórych z poleceń w tych książkach, to nawet ja nie rozumiem. Zastanawiam się, czy w nich są jakieś błędy? O co tu chodzi? Ja tego nie wiem, jak ona ma to wiedzieć? 

Od moich znajomych słyszałam, że tak właściwie jest. Siedzą z dziećmi po 3 godziny dziennie i tłuką te zadania, zmuszają dzieci, bo one same nie chcą tego robić. Agatka jest chłonna wiedzy. Mam jednak wrażenie, że ostatnio wszystko to robi, bo tak trzeba. To nie jest wewnętrzna motywacja. Już teraz mówi, że najbardziej lubi piątki po południu. Jak człowiek, który pracuje w korporacji – aby tylko do piątku. A ma dopiero osiem lat.

Martwi mnie, że moje dziecko powinno mieć więcej czasu dla siebie. Ja się szybko zniechęcałam. Moi rodzice też mnie nie popychali, więc jeśli coś mi nie wychodziło to rezygnowałam. Wiele lat jeździłam konno. Wstawałam o 6 rano i jechałam do stajni, a nawet uciekałam z lekcji. Bardzo chciałam być weterynarzem, w domu miałam totalny zwierzyniec, jednak nie poszło to w tym kierunku.

Moja córka jest bardziej ambitna ode mnie. Chciałabym, żeby nie czuła, że musi się komuś podobać, że nie musi zadowalać wszystkich. Mówię jej „Szkoła się kiedyś skończy, a ważne, żebyś miała pasję”. A ma w sobie bardzo dużo pasji. Od trzech lat tańczy, jednak utrudniają nam to prace domowe. Do tego dochodzą pokazy i zawody. W szkole chodzi jeszcze na zajęcia sportowe. Za moich czasów nie było tych wszystkich możliwości.

Kiedy po tym fizyku zmienili nam nauczyciela, dostaliśmy polonistkę. Była fajna i wyluzowana, z całej szkoły najlepiej wspominam właśnie ją i ona tam zresztą dalej uczy. Jeśli widziała, że nie mamy już siły pisać wypracowań na przykład takiej mitologii greckiej, to mówiła – w takim razie zróbcie mi charakterystykę Johnnego Bravo. Wiedziała, że lubimy oglądać kreskówki. Potrafiła nas zmotywować, żebyśmy pisali, a każdy podchodził do tego na swój sposób.

Pamiętam, że na godzinach wychowawczych przerabialiśmy taką fajną książkę, która uczyła życia w społeczeństwie. Były w niej przesłania, jak należy rozmawiać z drugim człowiekiem, żeby poczuł się doceniony. Nie można tylko mówić o sobie, ale trzeba się nim zainteresować, posłuchać, co ma do powiedzenia. Były w niej super rady, które do tej pory pamiętam. Chciałabym pokazać ją mojej córce.

Pracować zaczęłam w wieku 18 lat. Wyjechałam do innego miasta. Tam skończyłam ostatnią klasę liceum. To była fajna szkoła dla dorosłych. Nauczyciele traktowali nas poważnie i osoby, które się tam uczyły, robiły to, bo tego chciały. Zdałam maturę i parę lat później poszłam na studia, ale ich nie ukończyłam. Żałuję tego. To była świadoma decyzja, zabierało mi to dużo czasu, ale poszłam bardziej z ciekawości. 

Szkoła jako miejsce jest dla mnie ważna, chciałabym, aby moja córka się tam dobrze czuła. Żeby nie czuła przymusu. Nie podobają mi się wyróżnienia na koniec roku – ten wyróżniony, ta wyróżniona czy tamten. Co to mówi dziecku, które go nie dostało? Że jest gorsze? Moja córka była wyróżniania. Oczywiście, że byłam z niej dumna, ale czy jest to naprawdę tak ważne?

Wiele lat myślałam nad własnym biznesem, teraz się na to zdecydowałam. Praca dla siebie będzie mi dawać większa motywację. W szkole nie miałam takich ambicji, jakie ma moja córka. To jest dla mnie takie… Ale się z tego cieszę. 

Po szkole jedziemy na zajęcia. W domu trzeba się przygotować, a to do sprawdzianu, a to odrobić lekcje. Ostatnio Agatka usiadła wieczorem w swoim pokoju – widzę, że była zmęczona – zaczęła czytać książkę. Myślę, dzisiaj odpuścimy, nie będę jej od tego odrywać. Ma do tego prawo, żeby spędzić czas po swojemu.

Nie jest tak, że urodzi się dziecko i wiadomo, jak je wychować – Marta

Wyprowadziliśmy się z dzielnicy, w której się wychowałam. Nie chciałam, żeby moje dzieci doświadczyły tego samego, co ja. 

Chodziłam do publicznej szkoły, to była dobra podstawówka. Chodzi o środowisko, to kształtuje charakter, chciałam uchronić przed tym moje dzieci. Byłam silna i sobie z tym poradziłam, ale dla nich chcę jak najlepiej.

Mam trójkę dzieci. Najstarsze ma siedem lat i chodzi do pierwszej klasy podstawówki, córka chodzi do przedszkola, ma cztery latka, a najmłodsze właśnie poszło do żłobka. Od początku miałam z tym różne problemy. Chodziłam do placówek publicznych i zawsze mi się wydawało, że moje dzieci też będą do takich chodziły. Najpierw najstarszy syn nie dostał się do publicznej, bo nie spełnialiśmy wszystkich kryteriów. Wysłałam go do prywatnej placówki, ale chorował i raczej większość czasu spędzał z babcią. Później urodziła się córka, zapisaliśmy ją do żłobka państwowego i niestety.

Moje dzieci jak były w przedszkolu, to płakały w niebogłosy. Trwało to wiele godzin. One, tak jak i ja nie dawały sobie z tym rady emocjonalnie. Starszy syn przez jakiś czas chodził do publicznego przedszkola. Grupa liczyła prawie 30 dzieci, to było nie do opanowania. Bardzo lubiłam te dwie panie, które się nimi zajmowały, ale moim zdaniem robiło się to już niebezpieczne. 

Olek nosił okulary, które spadły mu gdzieś na placu zabaw. Nikt nawet nie wiedział. Okulary mu się złamały, on miał twarz rozbitą, zrozumiałam, że po prostu nie ma szans, aby każdemu dziecku poświęcać tu czas. Wracał z przedszkola, przeklinał, nagle zrobiło się takie dziwne dziecko.

Z tego powodu przepisaliśmy nasze dzieci do prywatnej placówki, niedaleko domu. Dzieci nam się znowu odmieniły, chociaż Olek wolał poprzednie przedszkole, bo było więcej luzu i było tam więcej dzieci.

Zależy mi na tym, żeby moje dzieci lubiły te miejsca, w których się uczą. Duża to zasługa nauczycielek, ale też szukałam takich placówek, które zapewniają komfort i bezpieczeństwo. W rodzinie mamy taką dziewczynkę, która jest najlepszą uczennicą w klasie, ale jak słyszę, że nie lubi swojej szkoły i nie lubi się uczyć, to jest to po prostu przykre.

W klasie Olka jest teraz 13 dzieci, większość materiału przerabiają na lekcjach. Nauczyciele nie zadają im dużo do domu. Po lekcjach mają jeszcze takie dwie godziny z panią, podczas których mogą odrobić zadania domowe. Olek chodzi na tenisa, na szachy, zbiórki zuchów, piłkę nożną, akrobatykę i co tam jeszcze chce, bo ma na to czas. W domu możemy się wspólnie pobawić, ugotować coś, mieć to dla siebie, a nie tylko odrabiać lekcje.

Zastanawiałam się, czy Olek tych zajęć nie ma za dużo i chciałam mu je ograniczyć, ale on na wszystkie chce chodzić. Rozmawiałem na ten temat z nauczycielką, czy to nie jest jakieś szaleństwo. Jest jednak bardzo nadpobudliwym dzieckiem, potrzebuje, żeby dużo się działo. Ma dwójkę młodszego rodzeństwa i nie radził sobie z emocjami. W domu był grzecznym dzieckiem, ale w przedszkolu bił innych chłopców. Poszliśmy do poradni psychologicznej. Musieliśmy z tym popracować, więcej się nim zająć. Odstawiłam najmniejsze od piersi, wszystkim nam dobrze to zrobiło. To tylko dziecko, miał 6 lat, był zazdrosny. Gdzieś tą miłość trzeba było rozłożyć.

Warto być świadomym rodzicem, ale tego się trzeba nauczyć. Moją mamę kocham ponad cały świat i wiem, że miała dobre intencje, ale przecież nie jest tak, że urodzi się dziecko i wiadomo, jak je wychować.

Rodzice rozwiedli się, jak miałam 4 czy 5 lat. To wszystko gdzieś tam we mnie zostało, ukształtowało mój charakter. Nie jestem alfą i omegą, najmądrzejszą na świecie. Chodziłam na różne warsztaty, ale każdego dnia moje dzieci mnie czymś zaskakują. Czytam książki, staram się być przygotowana na różne emocje i dzięki temu czuję, że mogę lepiej wychować moje dzieci.

Sama wychowywałam się w dzielnicy, w której już podstawówce koledzy brali narkotyki, pili alkohol czy palili papierosy. Było to dla mnie normalne. Wielu moich znajomych nie radziło sobie z tym później. Wszystko działo się poza szkołą, na moim podwórku, ale w samej szkole nic się z tym nie robiło. Mam wrażenie, że nauczyciele nawet nie wiedzieli o takim problemie. Były jakieś zajęcia, gdzie mówiło się o miesiączkowaniu, ale nic innego. To były jedyne zajęcia przez osiem lat.

O seksualności i zachowaniu w społeczeństwie dużo rozmawiam ze swoimi dziećmi. U mnie to jest otwarty temat, a w wielu domach się o tym nie mówi, np. o homoseksualizmie. Wydaje mi się, że gdyby w szkole o tym mówiono normalnie i otwarcie, wiele dzieci mogłoby mieć po prostu lepsze życie. Bardziej świadome.

Mamy w rodzinie taką dziewczynkę, która nie ma rączki i stópek. Byliśmy wspólnie na placu zabaw i inne dzieci wytykały ją palcami. W takich sytuacjach tłumaczę moim dzieciom – zobaczcie Marysi zrobiło się przykro, bo inne dzieci tak się zachowywały. Ale to wynika z tego, że dzieci są ciekawe i one nie wiedzą, że mogą jej tym sprawić przykrość. Trzeba im tłumaczyć takie rzeczy, rozmawiać o emocjach. Jeżeli ja im tego nie powiem, to one się nie domyślą, albo mogą to inaczej zinterpretować. To praca 24 godziny na dobę, wieczne mówienie i tylko jak śpię, mogę spokojnie zamknąć usta.

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo