Change font size Change site colors contrast
Reportaż

Pierwsza lekcja życia. Czy szkoła jest ważna?

1 lutego 2021 / Jan Król

Czy szkoła jest ważna?

To nie tylko lekcje fizyki, chemii, języka polskiego czy matematyki. Szkoła to przyjaźnie, pierwsze miłości, autorytety i nauka życia z ludźmi. Zapytałem trzy mamy o ich doświadczenia ze szkoły, przez pryzmat których wychowują teraz swoje dzieci.

Tam masz zupę, podgrzej sobie – Kaja

Jedyna nietypowość mojej podstawówki polegała na tym, że była pięć minut od obozu Majdanek. Mam takie wspomnienie, jak po lekcjach dla odrobiny swobody lecieliśmy na te pola. One były takie wielki. Po alejkach między barakami jeździliśmy na rowerach. I naprawdę, takie mam wspomnienie, że jedyne wyrwanie się ze szkoły i wspólne spędzanie czasu, to ten ogromny, ogrodzony teren i długa asfaltowa droga prowadząca do mauzoleum.

Pewnie każdy ma jakiegoś nauczyciela, którego pamięta. Dla mnie tamten okres był trochę, jak za żelazną kurtyną. Nudno, ciemno, ograniczona się czułam. W pamięci z podstawówki została mi tylko wuefistka, która się na nas wydzierała. 

Moja szkoła to była typowa wielka 1000-latka. Duża sala gimnastyczna, stołówka na dole, długie korytarze. Pamiętam, że robiłam gazetkę i chciałam być w samorządzie. W mojej klasie było około 30 dzieci. Jeden z kolegów został później chrzestnym mojej córki. Byłam trochę outsiderką, bo moi rodzice byli nietypowi. Nie zachowywali się jak wszyscy. Kiedy koledzy do mnie przychodzili, sami mówili, że nie są jak typowi rodzice, którzy robią dziecku kanapki do szkoły, chodzą na zebrania, znają imiona twoich kolegów i koleżanek, czy z tobą lekcje. W tamtych czasów była pewna moda wśród rodziców, a po moich było widać, że inaczej się ubierają.

Często nie było ich w domu. W wieku pięciu lat sama umiałam włączyć kuchenkę i zrobić owsiankę. Babci mówiła, że taka mała, a moi rodzice, ale zobacz, jaka jest samodzielna.

W pewnym momencie rodzice razem z moim rodzeństwem przeprowadzili się do drugiego domu. W wieku kilkunastu lat zostałam sama, znaczy, był dorosły, ale nie mogłam z nim rozmawiać. Była to moja ciocia. Moja mama się z nią pokłóciła o spadek. Mieliśmy zakaz rozmawiania z nią i jej rodziną. Przyjeżdżali do mnie tylko na noc, kiedy ja spałam. Porozumiewałam się z nimi za pomocą karteczek – „Tam masz zupę, odgrzej sobie” albo „Będziemy po 20”. Było mi ciężko, musiałam się przystosować. Teraz, mając swoje dzieci, widzę, że to była masakra. Nie można dorastającego człowieka tak zostawiać, to czyni spustoszenie. Kiedy ten rodzic jest i nakrzyczy na Ciebie „Nie robisz lekcji!” albo „Gdzie byłaś?” to jest potrzebne. Z jednej strony nad wyraz stałam się dojrzała, a z drugiej wiecznie dziecinna pragnąc jakiejś uwagi.

Każdy chce, aby go chwalić od czasu do czasu. Ale kiedy jesteś dorosły i pragniesz, aby Cię chwalono lub doceniano cały czas, to jest problem. Nie mówię, że tak mam. Na pewno mam pewność siebie, wiem, ile jestem warta. Zaczęłam rysować w wieku 40 lat, a zawsze chciałam to robić, myślałam o pójściu do szkoły plastycznej. Ciągle nie mogę uwierzyć, że moje rysunki są coś warte, a dzisiaj jest premiera książki, do której stworzyłam ilustracje. Myślę sobie – wzięli te rysunki, bo nie mieli nikogo do rysowania. Bo czy one im się spodobały? Są takie infantylne. Rozumowo to ogarniam, ale myślę, że ta niepewność jednak z czegoś wynika.

Żeby przetrwać tamten okres zrobiłam atut z tego, że jestem sama. Sama, ale samodzielna. Pomogło mi to w życiu. W sytuacjach, kiedy jest trudno i wydaje mi się, że jestem pozostawiona tylko sobie, potrafię podjąć jakąś decyzję. Ona może nie być dla mnie korzystna, bo zostanę na przykład bez pracy, ale wiem, że muszę to zrobić. Nie boję się, wiem, że ten krok może być dobry. Każdy sobie myśli –  Z czego żyć? Trzeba szukać pracy, wygodniej jest pozostać na stanowisku. Masz kredyt, czwórkę dzieci, jak możesz to robić? A ja mówię „Mogę, bo robię to dla siebie, jest jedno życie, jestem z tym sama, ale sobie poradzę”.

Swoje dzieci staram się nauczyć samodzielności, ale robię to świadomie. Powoli oddaję im różne obszary odpowiedzialności. Nie chodzi o wyrzucanie śmieci, czy robienie zakupów. Od najmłodszych lat pozwalam na decydowanie, zauważenie, że to są ludzie, a nie moja własność i że ja daję im życie, pomagam dojść do pewnego etapu, a potem uwalniam od spełniania moich oczekiwań. Chciałam stworzyć ludzi i cieszyć się tym, że mogę z nimi żyć. Przekazać nie tylko geny, ale i wiedzę oraz pasję.

Darek ma 16 lat, Michał 14 i pół, Iga 11, a Jagoda 9 i pół. Z moim mężem Bartkiem poznaliśmy się, jak miałam 17 lat, byliśmy razem w liceum. Był początek lat 90., chodziliśmy do społecznego liceum w Lublinie, szkoły tak naprawdę eksperymentalnej. Na lekcji savoir-vivre’u nauczycielka uczyła nas mówić do siebie „chcę się z Tobą kochać”, co jako uczniów bardzo nas bawiło, ale wiele nauczyło. Ale najpierw pojechałam na Zachód.

W 1989 roku na parę miesięcy byłam w Niemczech w szkole z internatem. Nagle dużo zaczęło się mówić o tym, że Polska wychodzi z komunizmu. Wszyscy chcieli się dowiadywać o wszystkim, przynosili mi prezenty, papier toaletowy, a ja byłam zaszokowana tym całym zachodem. Coś więcej zaczęłam się wtedy też dowiadywać o seksie – od rówieśników, bo z rodzicami nigdy nie rozmawiałam na ten temat. Kiedy wróciłam do Polski, nagle wszystko było inaczej. Zostałam wrzucona w rzeczywistość szkoły społecznej, gdzie wszystko można: nauczyciele są młodzi, dopiero po studiach, a my jesteśmy na „Ty” z profesorami. 

Szkoła społeczna, to było wtedy coś innego niż teraz. Wtedy było to zanegowanie dotychczasowego pojmowania edukacji. Wszystko robiliśmy inaczej, najlepiej bez książek, a profesorzy dawali nam wolność wyborów. Uczymy się wszystkiego, wyjeżdżamy do teatrów, na obozy integracyjne, wymyślamy własne projekty oraz dużo różnych języków do nauki. W klasie było tylko 15 osób i cały czas się mieszaliśmy, przechodziliśmy z klasy do klasy. W trzecim roku stworzono profile i wtedy zaczęłam chodzić do klasy z moim mężem. Okropny był, nie podobał mi się w ogóle. Był z zupełnie innego domu niż ja –  mama obiad, tata telewizor. Ale był również zapatrzony we mnie i moją rodzinę. To mi się w nim spodobało.

Właśnie w liceum mieliśmy lekcje savoir-vivre’u. Kobieta opowiadała nam, jak się zachowywać. Ale tłumaczyła też, jak mieć seks z chłopakiem czy dziewczyną i o tym mówić. Na bananie pokazywała, czy słabe są prezerwatywy. To było strasznie rewolucyjne, po 1,5 roku szkoła zamieniła się w katolicką, ale z nazwy. Wróciliśmy do starego systemu, lekcja 45 minut, przerwa, lekcja. Uczniowie byli ci sami, ale nauczyciele się zmienili. Zaczęliśmy protestować, aby ta nauczycielka wróciła. Plakaty rozwieszaliśmy, listy pisaliśmy. Tłumaczyliśmy, że nam się podobało, mieliśmy różne rozmowy i negocjacje. Niektóre postulaty udało nam się wywalczyć, ale ci nauczyciele nie chcieli już zostać.

Szkoła dała mi otwartość i odwagę. Kiedy sytuacja wymagała, że trzeba się odezwać, to ja to robiłam. Jeśli chodzi o rozmowy o seksie, to dzieci mają mnie już dosyć. Nie to, że jest ich za dużo, tylko, że nazywam rzeczy po imieniu: nie że kochać, tylko uprawiać seks. Że to przyjemność, ale i rodzą się z niej dzieci. Nie nakładam na to żadnej kalki, że tylko po ślubie, mimo że kiedyś tak uważałam. Chciałabym, aby moje dzieci to rozumiały. Kiedy słyszą, jak mówię „seks”, to od razu „Nie mów, nie mów, po co mówić, okropna jesteś”, a ja „Ale dlaczego mam nie mówić? To jest normalne, to jest część życia”.

Z córkami rozmawiam w trochę inny sposób, dostosowany do ich wieku. Kiedy widzę, że temat przestaje je ciekawić, to nie mówię. Musi być odpowiedni wiek. Za każdym razem zainteresowane są czymś innym. Okazję do rozmowy staram się stworzyć, kiedy jestem z dziećmi pojedynczo. Pojechać do sklepu, czy wyjść z psem na spacer. Czasami im proponuję, żeby wyrazili coś na piśmie, bo wtedy jest łatwiej przekazać, co tam leży na sercu.

Mówię: „Co, pani kazała Wam gotować, robić sałatkę? A chłopcy co robili?” a wtedy włącza się Darek: „Tak, faceci też mają gotować! Co to jest?!”. U mnie chłopcy gotują i jestem tak wdzięczna losowi, że urodzili się pierwsi. To jest jakby przełamanie stereotypu. Często mówi się, że to dziewczyny zajmują się domem i wszystko robią. U mnie to chłopcy opiekują się młodszymi siostrami.

Mam wrażenie, że szkoła obecnie jest podobna do tego, co było kiedyś. Z mężem zabieram z niej dzieci, kiedy tylko możemy. Według nas, więcej uczą się w domu. Przez nasz styl życia w rodzinie i bycia z dziećmi. Gdyby tylko było mnie na to stać, chciałabym prowadzić edukację domową. W szkole jest ta podstawa, trzeba omówić lektury, sprawdziany. Jestem w trójkach klasowych, co roku gdzieś indziej, ale ten wpływ jest ograniczony, bo szkoła wcale nie chce do siebie wpuścić rodziców. A oni też nie zawsze chcą wejść w życie szkoły. 

Od tego zależą dalsze losy dnia – Sylwia

W Warszawie mieszkam od urodzenia. Do szkoły chodziłam niedaleko mojego domu. Byłam zniechęcona do nauki, wynika to chyba z systemu. Nauczyciele mnie denerwowali. Tak, jak o tym myślę, to wzięło się właśnie z podstawówki. 

W czwartej klasie naszym wychowawcą został człowiek, który nienawidził dzieci. Wtedy zaczęły się moje problemy. Był fizykiem i na każdym kroku dawał nam do zrozumienia, że nas nie lubi. Ciągle robił sprawdziany, gnębił nas, mówił, że nie będzie z nami jeździć na wycieczki. Często się buntowałam i to również napędzało mi problemów. Szybko go zmienili. Nie każdy nadaje się do pracy z dziećmi i nie rozumiem, jak takiego człowieka mogli dopuścić do nauczania. Czasami go jeszcze widuję, ale nie w szkole. Zimą chodzi na bosaka między blokami. Zwariował.

Moją córkę Agatkę wysłałam do tej samej podstawówki. Nie sprawdzałam jej wcześniej, stwierdziłam, że państwowa szkoła będzie po prostu dobrym wyborem. Z prywatną szkołą jest różnie, chodzi głównie o koszty, ale też zamykanie dzieci w takiej mydlanej bańce. Sama nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Myślałam, że ta szkoła się jakoś zmieniła, w końcu minęło trzydzieści lat. 

Tak naprawdę wszystko może zmienić się od czwartej klasy. Już teraz moja córka przynosi dużo pracy domowej. Pochłania nam ona cały dzień. Muszę się do tego dostosowywać, mój partner pracuje w innym mieście. 

Pierwsze pytanie, które zadaję mojej córce po przyjściu ze szkoły, to czy ma dużo zadane. Od tego zależą dalsze losy dnia. Jeśli dużo, to wiadomo, trzeba iść i zrobić. Gorzej, kiedy mamy jakieś dodatkowe zajęcia, wtedy pomartwimy się później.

Jeszcze w pierwszej klasie tak nie było. W drugiej sama robiła lekcje, a w trzeciej – ruszyło nagle, jak z kopyta. Gdyby to było jedno zadanie, z polskiego czy matematyki, podsumowanie jakichś lekcji, żeby usiąść i nie poświęcić temu więcej niż 20 minut. Ale kiedy to jest wierszyk do nauczenia, a miała ich już sześć od rozpoczęcia roku szkolnego, mamy październik. Do tego zadania z matematyki, język polski i jeszcze przygotowanie do sprawdzianu z angielskiego. Wszystko się tak nawarstwia. 

Ostatnio w ogóle już nie chce odrabiać lekcji. Potrzebuje, żeby z nią usiąść, pomimo tego, że sobie radzi. Niektórych z poleceń w tych książkach, to nawet ja nie rozumiem. Zastanawiam się, czy w nich są jakieś błędy? O co tu chodzi? Ja tego nie wiem, jak ona ma to wiedzieć? 

Od moich znajomych słyszałam, że tak właściwie jest. Siedzą z dziećmi po 3 godziny dziennie i tłuką te zadania, zmuszają dzieci, bo one same nie chcą tego robić. Agatka jest chłonna wiedzy. Mam jednak wrażenie, że ostatnio wszystko to robi, bo tak trzeba. To nie jest wewnętrzna motywacja. Już teraz mówi, że najbardziej lubi piątki po południu. Jak człowiek, który pracuje w korporacji – aby tylko do piątku. A ma dopiero osiem lat.

Martwi mnie, że moje dziecko powinno mieć więcej czasu dla siebie. Ja się szybko zniechęcałam. Moi rodzice też mnie nie popychali, więc jeśli coś mi nie wychodziło to rezygnowałam. Wiele lat jeździłam konno. Wstawałam o 6 rano i jechałam do stajni, a nawet uciekałam z lekcji. Bardzo chciałam być weterynarzem, w domu miałam totalny zwierzyniec, jednak nie poszło to w tym kierunku.

Moja córka jest bardziej ambitna ode mnie. Chciałabym, żeby nie czuła, że musi się komuś podobać, że nie musi zadowalać wszystkich. Mówię jej „Szkoła się kiedyś skończy, a ważne, żebyś miała pasję”. A ma w sobie bardzo dużo pasji. Od trzech lat tańczy, jednak utrudniają nam to prace domowe. Do tego dochodzą pokazy i zawody. W szkole chodzi jeszcze na zajęcia sportowe. Za moich czasów nie było tych wszystkich możliwości.

Kiedy po tym fizyku zmienili nam nauczyciela, dostaliśmy polonistkę. Była fajna i wyluzowana, z całej szkoły najlepiej wspominam właśnie ją i ona tam zresztą dalej uczy. Jeśli widziała, że nie mamy już siły pisać wypracowań na przykład takiej mitologii greckiej, to mówiła – w takim razie zróbcie mi charakterystykę Johnnego Bravo. Wiedziała, że lubimy oglądać kreskówki. Potrafiła nas zmotywować, żebyśmy pisali, a każdy podchodził do tego na swój sposób.

Pamiętam, że na godzinach wychowawczych przerabialiśmy taką fajną książkę, która uczyła życia w społeczeństwie. Były w niej przesłania, jak należy rozmawiać z drugim człowiekiem, żeby poczuł się doceniony. Nie można tylko mówić o sobie, ale trzeba się nim zainteresować, posłuchać, co ma do powiedzenia. Były w niej super rady, które do tej pory pamiętam. Chciałabym pokazać ją mojej córce.

Pracować zaczęłam w wieku 18 lat. Wyjechałam do innego miasta. Tam skończyłam ostatnią klasę liceum. To była fajna szkoła dla dorosłych. Nauczyciele traktowali nas poważnie i osoby, które się tam uczyły, robiły to, bo tego chciały. Zdałam maturę i parę lat później poszłam na studia, ale ich nie ukończyłam. Żałuję tego. To była świadoma decyzja, zabierało mi to dużo czasu, ale poszłam bardziej z ciekawości. 

Szkoła jako miejsce jest dla mnie ważna, chciałabym, aby moja córka się tam dobrze czuła. Żeby nie czuła przymusu. Nie podobają mi się wyróżnienia na koniec roku – ten wyróżniony, ta wyróżniona czy tamten. Co to mówi dziecku, które go nie dostało? Że jest gorsze? Moja córka była wyróżniania. Oczywiście, że byłam z niej dumna, ale czy jest to naprawdę tak ważne?

Wiele lat myślałam nad własnym biznesem, teraz się na to zdecydowałam. Praca dla siebie będzie mi dawać większa motywację. W szkole nie miałam takich ambicji, jakie ma moja córka. To jest dla mnie takie… Ale się z tego cieszę. 

Po szkole jedziemy na zajęcia. W domu trzeba się przygotować, a to do sprawdzianu, a to odrobić lekcje. Ostatnio Agatka usiadła wieczorem w swoim pokoju – widzę, że była zmęczona – zaczęła czytać książkę. Myślę, dzisiaj odpuścimy, nie będę jej od tego odrywać. Ma do tego prawo, żeby spędzić czas po swojemu.

Nie jest tak, że urodzi się dziecko i wiadomo, jak je wychować – Marta

Wyprowadziliśmy się z dzielnicy, w której się wychowałam. Nie chciałam, żeby moje dzieci doświadczyły tego samego, co ja. 

Chodziłam do publicznej szkoły, to była dobra podstawówka. Chodzi o środowisko, to kształtuje charakter, chciałam uchronić przed tym moje dzieci. Byłam silna i sobie z tym poradziłam, ale dla nich chcę jak najlepiej.

Mam trójkę dzieci. Najstarsze ma siedem lat i chodzi do pierwszej klasy podstawówki, córka chodzi do przedszkola, ma cztery latka, a najmłodsze właśnie poszło do żłobka. Od początku miałam z tym różne problemy. Chodziłam do placówek publicznych i zawsze mi się wydawało, że moje dzieci też będą do takich chodziły. Najpierw najstarszy syn nie dostał się do publicznej, bo nie spełnialiśmy wszystkich kryteriów. Wysłałam go do prywatnej placówki, ale chorował i raczej większość czasu spędzał z babcią. Później urodziła się córka, zapisaliśmy ją do żłobka państwowego i niestety.

Moje dzieci jak były w przedszkolu, to płakały w niebogłosy. Trwało to wiele godzin. One, tak jak i ja nie dawały sobie z tym rady emocjonalnie. Starszy syn przez jakiś czas chodził do publicznego przedszkola. Grupa liczyła prawie 30 dzieci, to było nie do opanowania. Bardzo lubiłam te dwie panie, które się nimi zajmowały, ale moim zdaniem robiło się to już niebezpieczne. 

Olek nosił okulary, które spadły mu gdzieś na placu zabaw. Nikt nawet nie wiedział. Okulary mu się złamały, on miał twarz rozbitą, zrozumiałam, że po prostu nie ma szans, aby każdemu dziecku poświęcać tu czas. Wracał z przedszkola, przeklinał, nagle zrobiło się takie dziwne dziecko.

Z tego powodu przepisaliśmy nasze dzieci do prywatnej placówki, niedaleko domu. Dzieci nam się znowu odmieniły, chociaż Olek wolał poprzednie przedszkole, bo było więcej luzu i było tam więcej dzieci.

Zależy mi na tym, żeby moje dzieci lubiły te miejsca, w których się uczą. Duża to zasługa nauczycielek, ale też szukałam takich placówek, które zapewniają komfort i bezpieczeństwo. W rodzinie mamy taką dziewczynkę, która jest najlepszą uczennicą w klasie, ale jak słyszę, że nie lubi swojej szkoły i nie lubi się uczyć, to jest to po prostu przykre.

W klasie Olka jest teraz 13 dzieci, większość materiału przerabiają na lekcjach. Nauczyciele nie zadają im dużo do domu. Po lekcjach mają jeszcze takie dwie godziny z panią, podczas których mogą odrobić zadania domowe. Olek chodzi na tenisa, na szachy, zbiórki zuchów, piłkę nożną, akrobatykę i co tam jeszcze chce, bo ma na to czas. W domu możemy się wspólnie pobawić, ugotować coś, mieć to dla siebie, a nie tylko odrabiać lekcje.

Zastanawiałam się, czy Olek tych zajęć nie ma za dużo i chciałam mu je ograniczyć, ale on na wszystkie chce chodzić. Rozmawiałem na ten temat z nauczycielką, czy to nie jest jakieś szaleństwo. Jest jednak bardzo nadpobudliwym dzieckiem, potrzebuje, żeby dużo się działo. Ma dwójkę młodszego rodzeństwa i nie radził sobie z emocjami. W domu był grzecznym dzieckiem, ale w przedszkolu bił innych chłopców. Poszliśmy do poradni psychologicznej. Musieliśmy z tym popracować, więcej się nim zająć. Odstawiłam najmniejsze od piersi, wszystkim nam dobrze to zrobiło. To tylko dziecko, miał 6 lat, był zazdrosny. Gdzieś tą miłość trzeba było rozłożyć.

Warto być świadomym rodzicem, ale tego się trzeba nauczyć. Moją mamę kocham ponad cały świat i wiem, że miała dobre intencje, ale przecież nie jest tak, że urodzi się dziecko i wiadomo, jak je wychować.

Rodzice rozwiedli się, jak miałam 4 czy 5 lat. To wszystko gdzieś tam we mnie zostało, ukształtowało mój charakter. Nie jestem alfą i omegą, najmądrzejszą na świecie. Chodziłam na różne warsztaty, ale każdego dnia moje dzieci mnie czymś zaskakują. Czytam książki, staram się być przygotowana na różne emocje i dzięki temu czuję, że mogę lepiej wychować moje dzieci.

Sama wychowywałam się w dzielnicy, w której już podstawówce koledzy brali narkotyki, pili alkohol czy palili papierosy. Było to dla mnie normalne. Wielu moich znajomych nie radziło sobie z tym później. Wszystko działo się poza szkołą, na moim podwórku, ale w samej szkole nic się z tym nie robiło. Mam wrażenie, że nauczyciele nawet nie wiedzieli o takim problemie. Były jakieś zajęcia, gdzie mówiło się o miesiączkowaniu, ale nic innego. To były jedyne zajęcia przez osiem lat.

O seksualności i zachowaniu w społeczeństwie dużo rozmawiam ze swoimi dziećmi. U mnie to jest otwarty temat, a w wielu domach się o tym nie mówi, np. o homoseksualizmie. Wydaje mi się, że gdyby w szkole o tym mówiono normalnie i otwarcie, wiele dzieci mogłoby mieć po prostu lepsze życie. Bardziej świadome.

Mamy w rodzinie taką dziewczynkę, która nie ma rączki i stópek. Byliśmy wspólnie na placu zabaw i inne dzieci wytykały ją palcami. W takich sytuacjach tłumaczę moim dzieciom – zobaczcie Marysi zrobiło się przykro, bo inne dzieci tak się zachowywały. Ale to wynika z tego, że dzieci są ciekawe i one nie wiedzą, że mogą jej tym sprawić przykrość. Trzeba im tłumaczyć takie rzeczy, rozmawiać o emocjach. Jeżeli ja im tego nie powiem, to one się nie domyślą, albo mogą to inaczej zinterpretować. To praca 24 godziny na dobę, wieczne mówienie i tylko jak śpię, mogę spokojnie zamknąć usta.

 

Reportaż

Pracoholizm niejedno ma imię

11 marca 2023 / The Mother Mag

Została zdemaskowana.

Jej ciało ją zdradziło. Chociaż próbowała ukryć to od kilku miesięcy, nic już nie było takie jak dawniej. – Jak ty promieniejesz! – usłyszała któregoś dnia. – Przestań, to lampa… - próbowała zmylić trop. – Nie! Poznaję błysk w oku pracoholiczek! Było już po niej. Teraz wiedzieli wszyscy, a ona nie mogła z tym nic zrobić.

Lidia, 28 lat

Lidka zaczęła pracować już na studiach. Na początku była to chęć zdobycia doświadczenia, później usamodzielnianie się i odcięcie od garnuszka rodziców. Z czasem praca zaczęła pochłaniać ją na tyle, że stała się jej drugim domem. Przestała dostrzegać swojego partnera, nie dbała o relacje międzyludzkie. Najważniejsza była dla niej kariera i pieniądze. 

– To właśnie one dawały mi wolność. Kiedy miałam okazję, brałam robotę do domu. A tych okazji było sporo. I dobrze, bo dzięki temu mogliśmy wyposażyć mieszkanie. Na jednym etacie w życiu bym tyle nie dostała. Etatów było więc więcej. Zagoniłam się w tym wszystkim, ale nie odczuwałam zmęczenia. Było mi to potrzebne. Czułam, że żyję, że oddycham.

Nagle dowiedziała się, że jest w ciąży. To był dla niej i jej partnera szok. Nie spodziewali się, że ten moment może nastąpić tak szybko. Całe szczęście czuła się dobrze i pracowała praktycznie do rozwiązania. Pół roku po porodzie zaczynało ją nosić. Kochała swoje dziecko miłością nie do opisania, ale wewnętrznie czuła, że coś jest nie tak. Lęki te narastały i po roku siedzenia z dzieckiem w domu wiedziała, że musi wrócić do pracy. Nie brakowało im pieniędzy, ale Lidka czuła się źle.

– Myślałam, że wybuchnę. Roznosiło mnie. Miałam głowę jak przepompowany balon. Nie umiałam spuścić powietrza. Za wszelką cenę starałam się być perfekcyjną żoną, matką i panią domu, ale coś zawsze było nie tak. Ja. Nie było w tym mnie. Wtedy poczułam, że muszę wrócić. 

Znalazła pracę. I nareszcie zaczęła żyć. I nie chodziło przecież wyłącznie o to, żeby wyjść z domu. Liczyła się uwaga zupełnie obcych osób, docenienie i zauważenie, że jest w czymś naprawdę dobra. Codzienne wyzwania, pośpiech, adrenalina. Zostawała więc po godzinach, czasem brała pracę do domu, a wszystko po to, by zasłużyć na jeszcze większy podziw szefa. Praca była dla niej wybawieniem, ale i ucieczką. Od problemów codzienności, od płaczącego dziecka, od męża, który już dawno przestał ją zauważać. Teraz była prawdziwie wolna i nie miała wyrzutów sumienia…

Adam, 38 lat

Adam od 11 lat jest na służbie. Służy Państwu. Życie zawodowego żołnierza to życie na rozkaz. To także dobrze płatna praca, która zawsze dawała mu ogromną satysfakcję. I chociaż teoretycznie w pracy jak każdy z nas powinien być tylko 8 godzin, w praktyce nieco rozmija się to z prawdą.

– Przyzwyczaiłem się do nadgodzin. W wojsku nigdy nie wiesz, kiedy zadzwoni telefon i będzie gdzieś trzeba jechać. Niby pracujemy normalnie od 7:30 do 15:30. Ale takich dni w roku ja miałem może ze 30. Nie tylko ja, koledzy także. Zwykle jedziemy na 6:00 i zazwyczaj jesteśmy w pracy do 17:00. Chyba że przełożeni każą przyjść w innych godzinach, np. od 16:00 do 24:00 czy nawet później. Każdy ma obowiązki, a w wojsku nie za bardzo jest tolerowane odmawianie. Dowódcom jest na rękę, jak mają takie osoby, które zawsze chętnie odbiorą telefon i odpowiedzą „TAK JEST”. 

Nigdy mu to więc nie przeszkadzało, tym bardziej, że nadgodziny odbiera w dniach wolnych. I właśnie tutaj dla Adama zawsze pojawiają się schody.

– Jak już polubisz swoją pracę to nawet na to wolne się nie chce iść. Mijam się z żoną, czasem syna nie widzę po kilka dni. Bo, gdy jadę do pracy, on śpi, a jak wracam, to też już jest w łóżku. Czasem mam nawet jakąś blokadę i nie spieszy mi się do domu. Siedzimy jeszcze z chłopakami i gadamy, takie męskie sprawy…

Zapytany o to, czy chciałby zmienić pracę, odpowiada, że póki co nie. Musi mieć swój „bezpiecznik”, czyli minimalny wiek emerytalny. Czy wtedy powie dość i odejdzie do „normalnej” pracy? Czy będzie umiał odnaleźć się w normalnym świecie? Na to pytanie nie potrafi znaleźć odpowiedzi.

Basia, 31 lat

Baśka ma 30 lat i 3 dzieci. Nikodema 10 lat, Krysię 7 lat i Aleksa 8,5 miesiąca. Mimo urlopu macierzyńskiego, pracuje i zajmuje się wszystkim. Cały czas próbuje znaleźć jakiś patent na ogarnianie wszechświata. Chociaż ma kochającego męża, czuje się samotna i często ucieka. Najczęściej właśnie w kolejne obowiązki.

– Szczerze? Mimo partnera czuję się jakbym była z tym wszystkim sama, ponieważ Robert ma taką pracę, że wiecznie go nie ma. Ja z kolei pracuje dziennie ok. 4h na razie. Poza tym biegam jak szalona to na rehabilitację Aleksa, to na diagnostykę Krzysi pod kątem ADHD, to odrabiam zadania z Nikodemem… I szczerze, czasami oddaję dzieciaki jakiejś koleżance, bo muszę wyjść do ludzi porozmawiać. Spotkać się ze swoimi klientami na dłużej, bo nie wytrzymam. Często już z tej frustracji zaczynam trzecią wojnę światową w domu. W ramach buntu potrafię wyjść, trzasnąć drzwiami i wrócić wieczorem, bądź następnego dnia, a mąż niech sobie radzi. 

Mówi, że to nie odwaga, a desperacja i totalny kociokwik w głowie. Praca to dla niej odskocznia, szansa na kontakt z innymi ludźmi, a także niezależność, którą ceni sobie najbardziej. Basia jest osobą, która musi mieć stabilizację finansową, bo już kiedyś sparzyła się na jej braku.

– Żaden facet nie będzie mnie utrzymywał. A co jak on kiedyś wyjdzie i nie wróci? Miałam już takiego i zostałam z ręką w nocniku. Dosłownie. Praca stała się dla mnie wtedy najważniejsza. Trochę się w tym zagubiłam, ale teraz potrafię znaleźć swój balans. Wiem, kiedy trzaskać nadgodziny i jechać w delegację, a kiedy odpuścić i zająć się wychowywaniem dzieci. 

Grzegorz, 41 lat

Od kiedy pamięta prowadził własną firmę. Poświęcał pracy cały swój czas. Nie wie, kiedy był na wakacjach. Jest sam. Ma za sobą kilka krótkich, nieudanych związków, które zawsze kończyły się w ten sam sposób: ona odchodziła, bo on nie miał dla niej czasu. Był albo zmęczony, albo myślami nieobecny, zaprzątnięty sprawami zawodowymi. Nie miał czasu na wspólne wyjścia. Dziś nie chce już tracić czasu na miłość. Niepotrzebne mu są dodatkowe zobowiązania.

– Nie rozumiem kobiet, które ze mną były. Gdzie się podziała ich ambicja? Chęć osiągnięcia czegoś w życiu? Realnej zmiany, którą mogły wdrożyć. Sprawić, że świat wokół nich się zmienia. Totalnie nie potrafię tego pojąć.

Rok temu miał zawał serca. Taka była cena za nadmiar obowiązków. Grzegorz po powrocie z firmy wciąż jest skoncentrowany na pracy. Jest zmęczony i ma tego świadomość, ale nie robi nic, by się odprężyć i wyłączyć. W jego życiu nie ma miejsca na kino, spotkania ze znajomymi.

– Szkoda mi na to czasu. To udręka. Przeglądanie repertuaru, wybór odpowiednich ubrań i sztuczne uśmiechy wymieniane z panią w szatni. Porażka.

Od czasu do czasu bierze udział w bankietach organizowanych przez klientów, ale one mają wymiar czysto zawodowy. W weekendy najchętniej przesiaduje w pracy – niepotrzebne są mu dezorganizujące dni „wolne”. 

Natalia, 36 lat

– Kocham swoją pracę, ale często przebywam w niej od 9:00 do 1:00 w nocy. Dwa dni w tygodniu, soboty po południu oraz niedzielę spędzam w domu z dziećmi. 

Natalia ma dwójkę dzieci. Wychowuje je sama. Z zawodu jest fryzjerką. Kocha swoją pracę, ale gdyby mogła, pracowałaby krócej.

– Muszę na dwa etaty pracować, żeby zapewnić godne życie dzieciom. Ja nie mówię tu o wycieczkach i drogich ciuchach. Zupełne podstawy. Mieszkanie, jedzenie, rachunki, edukacja. Żyjemy skromnie, a wciąż słyszę, że pracoholiczka ze mnie, że dziećmi się nie zajmuję, tylko te włosy i włosy. Spełniam się w swojej pracy, lubię uszczęśliwiać ludzi, ale czemu oni niesłusznie mnie oceniając, sprawiają mi tyle przykrości?

Twierdzi, że nigdy nie zrezygnowałaby ze swojego zawodu. Szczególnie, że prowadzi swój własny biznes, który jest jej kolejnym dzieckiem. 

– Wiadomo, że w pracy można odpocząć od dzieci. Nie słyszy się milion razy „mama”. Ale ja mam dni, w których właśnie to wieczne wołanie chciałabym słyszeć.  Gdybym mogła, pracowałabym krócej. Chciałabym móc z nimi czasem iść do kina… Chciałabym mieć za co iść…

Okiem specjalisty

Statystyczny Polak pracuje rocznie prawie 2000 godzin. W krajach Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) pracuje się średnio ok. 1700 godzin rocznie. W państwach takich jak Niemcy czy Holandia średni czas pracy to tylko ok. 1400 godzin rocznie. Ze statystyk unijnej agendy do spraw jakości życia i pracy wynika, że Polacy to naród, który najwięcej pracuje w weekendy. Blisko 14 godzin w tygodniu pracujemy w domu, a dodatkowo jesteśmy specjalistami w pracy na dwa lub nawet trzy etaty. Konieczność czy świadomy wybór?

Pracoholizm jest chorobą i należy mówić o tym wprost. Pierwsza definicja pracoholizmu powstała w latach 70-tych:

Pracoholik to osoba, której potrzeba pracy jest tak wielka, że zaspokajanie jej wywołuje znaczne dolegliwości i wywiera negatywny wpływ na stan zdrowia, osobiste szczęście, relacje międzyosobowe i społeczne (Oates, 1971).

Obecnie pracoholizm to rodzaj uzależnienia psychicznego, objawiającego się obsesyjną i wewnętrzną potrzebą ciągłego wykonywania pracy kosztem innych czynności. Typowy pracoholik jest w takim stopniu zaabsorbowany, że nie potrafi kontrolować ilości poświęcanego na pracę czasu. Pracoholizm jest wyniszczającym uzależnieniem i zalicza się do najpoważniejszych chorób cywilizacyjnych XXI wieku.  Pracoholicy wykazują: zniekształcone postrzeganie rzeczywistości, potrzebę kontroli, mechanizmy zaprzeczania, objawy depresji, skłonność do irytowania się i problemy w relacjach z bliskimi. 

Po czym rozpoznać pracoholika i czy można go jawnie zdiagnozować? Specjaliści wyróżniają 15 objawów pracoholizmu, dzięki którym łatwiej można sprawdzić, czy masz powody do obaw czy możesz spać spokojnie, bo pracę traktujesz „zdrowo”. 

  1. Spędzanie w pracy większej części doby (nagminne lub codzienne zostawanie po godzinach)
  2. Nieodczuwanie upływu czasu podczas pracy
  3. Regularne zabieranie pracy do domu
  4. Stawianie spraw zawodowych na zawsze pierwszym miejscu
  5. Nakładanie na siebie wielu zobowiązań i niechęć do delegowania zadań innym współpracownikom
  6. Wypowiedzi pracoholika dotyczą głównie spraw zawodowych oraz ludzi z branży
  7. Spadek zadowolenia z pracy pomimo wkładanego w nią wysiłku
  8. Poczucie bycia niezastąpionym w pracy
  9. Tendencja do perfekcjonizmu i nadmiernej kontroli
  10. Odczuwanie napięcia, zniechęcenia lub apatii w sytuacji bycia bez pracy
  11. Odczuwanie ogromnych wyrzutów sumienia w sytuacji popełnienia błędu podczas wykonywanej pracy
  12. Tendencja do życia w ciągłym pośpiechu
  13. Zaniedbywanie własnych potrzeb (m.in. sen, odżywianie)
  14. Zaniedbywanie bliskich (brak czasu dla rodziny i przyjaciół)
  15. Rezygnowanie z urlopu

Chociaż pojęcie karoshi zapewne nie mówi zbyt wiele przeciętnemu człowiekowi, ten japoński termin wymyślony został na potrzeby nazwania zjawiska… śmierci z przepracowania. Brzmi irracjonalnie? Szacuje się, iż rocznie z przepracowania umiera ponad 10 tys. Japończyków. Choć to zjawisko o wschodnim rodowodzie, znane są przypadki karoshi również w naszym kraju. Nie bagatelizuj tematu! Jeśli widzisz niepokojące objawy, nawet te delikatne, u siebie lub swoich bliskich, zgłoś się o pomoc do specjalisty.

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo