Change font size Change site colors contrast
Reportaż

Matka Polka emigrantka

4 lutego 2020 / Agnieszka Jabłońska

Matka Polka pakuje walizki: swoje i partnera.

Otula się ciepłym szalem i po raz ostatni siada w ulubionym fotelu. Wypija herbatę, gładzi się po ciężarnym brzuchu. Wierzchem dłoni ociera łzy, patrząc na znane meble, na znany i znienawidzony krajobraz blokowiska. Podnosi się z westchnieniem – nie jest łatwo dźwigać na plecach ciężar całego swojego świata. 

Matka Polka żegna się ze wszystkimi, wyprawia huczne przyjęcie, jest panią wieczoru i królową nocy. Tańczy boso, stukają kieliszki szampana, przyjmuje życzenia „pomyślności i powodzenia”. W łazience patrzy w lustro, delikatnie rąbkiem chusteczki higienicznej ściera rozmazany tusz. Nie ma co płakać nad raz podjętym postanowieniem, myśli, gdy tydzień później widzi dwie kreski na plastikowym patyczku z apteki. Pakuje walizkę, jedzie. 

Matka Polka wyjeżdża za granicę: do Anglii, do Niemiec, do Holandii, do Francji albo do Norwegii. Często nie zna ojczystego języka kraju, do którego się przeprowadza. Najczęściej leci na skrzydłach miłości, wtulona w fotel samolotu tanich linii lotniczych. Śpieszy się, żeby wpaść w ramiona, które już tam są, już budują dom z cudzego łóżka, pożyczonych garnków i koca z wyprzedaży. 

Matka Polka chce żyć lepiej, w dostatku, chce i być, i mieć – jest zachłanna powiedzielibyśmy – ale kieruje się prawem do szczęśliwego życia. Na miejscu, gdy już się odnajdzie, gdy wypełni dom zapachem ciasta i nauczy się drogi powrotnej do niego, szuka możliwości rozwoju, po emigracji często podejmuje pracę, niekoniecznie w zawodzie. Albo zostaje w domu z dzieckiem, bo za granicą to jakoś lepiej – mąż zarabia i pieniędzy starcza na wszystko: na rachunki, na mleko modyfikowane i na bluzkę. Bez walki o każdego centa, ze spokojem godnym cywilizowanych ludzi. 

Matka Polka Emigrantka tęskni za domem – za rodziną, z którą więzi rozluźniają się zbyt szybko, za poczuciem bycia u siebie, bo „tam”, gdzie jest, jest „stamtąd”. To dziwne – myśli – przecież nie jestem już „stamtąd”, więc powinnam być „stąd”. 

Matka Polka Emigrantka przyzwyczaja się do innego smaku chleba, do domów, które tylko przypominają polskie, do rowerowych dzwonków i czystego powietrza. Przyzwyczaja się do temperatury i dziwnego języka, który jest trochę gardłowy i powoli zaczyna wydeptywać swoje ścieżki, aż do chwili, gdy trzeba znowu zapakować na plecy cały swój świat i wrócić. 

Dlaczego Matka Polka Emigrantka nagle wraca? 

Zapytałam o to Paulinę i Karolinę – dwie odważne kobiety, które zdecydowały się wyjechać do Holandii. W podróży towarzyszyli im partnerzy, którzy pragnęli poprawić sytuację ekonomiczną rodziny i szukali dla siebie możliwości rozwoju. Paulina i Karolina nie zrezygnowały z emigracji, gdy dowiedziały się, że zostaną mamami i postanowiły urodzić swoje dzieci – Paulina syna, a Karolina córkę, a później syna w Holandii. Podzieliły się ze mną tym, co skłoniło je do wyjazdu, jakie emocje towarzyszyły im na każdym etapie emigracji, jak przyzwyczajały się do nowego dla nich świata i wreszcie – co, jak się okazuje, wcale nie było łatwe – dlaczego zdecydowały się na powrót do Polski. 

TMM: Dziewczyny, co skłoniło Was do emigracji, do wyjazdu z Polski?

Paulina: Powodem mojej emigracji była oczywiście miłość. Poznaliśmy się kiedy byliśmy w technikum, ale wtedy nasze drogi się rozeszły – nie wyszło. Czasem tak w życiu bywa. Jednak kiedy natrafiliśmy na siebie po latach (podczas moich studiów magisterskich), nie było już wątpliwości. Wiedziałam, że chcę z nim być i wiedziałam, że pójdę z nim na koniec świata. Wtedy okazało się, że tym końcem świata (dosłownie i w przenośni) stanie się właśnie Holandia.

Karolina: To był początek lata 2014 roku. Uwielbiałam swoją warszawską pracę, ogromne grono znajomych do rany przyłóż i czas pełen spotkań, ludzi, imprez. Mój partner  jednak nie lubił swojej pracy. Ma duszę eksplorera, jest realistą i wiedział, że jeśli chce mieć lepszą pracę – musi szukać za granicą. Wybrał Holandię. Nie miałam z tym problemu, wiedziałam, że jeśli dostanie dobrą ofertę to pojadę za nim, nawet za ocean. On wyjechał pierwszy, ja zaczęłam wtedy załatwiać sprawy w Polsce, wypowiedzenie umowy, pożegnania ze znajomymi.

TMM: Jak widzę, u każdej z Was, energią, która napędziła Was na wyjazd, była miłość! Jak się okazało – szczęśliwa i dość szybko spełniona. Kiedy dowiedziałyście się, że zostaniecie mamami? 

Paulina: W pierwszym okresie [po naszej emigracji] dojeżdżałam na zjazdy z Amsterdamu do Poznania. Raz w miesiącu. Obłęd! Kiedy jednak zaszłam w ciążę, która od 5. miesiąca była zagrożona, musiałam zrezygnować ze studiów i całkowicie zderzyć się z faktem, że oto skończyła się moja „łączność” w Polską i wszystko co mam, to Holandia, język holenderski i niezbyt smaczne jedzenie – oraz brak jakichkolwiek przyjaciół, czy znajomych.

Karolina: Po tygodniu od wyjazdu mojego partnera okazało się, że jestem w ciąży! Szczęście, ale sytuacja była trochę stresująca. Nie cofnęliśmy podjętej decyzji, chociaż bałam się, nie znałam holenderskiego i nigdy wcześniej nie mieszkałam poza granicami Polski. Z drugiej strony ekscytacja, nowe życie. Sumując, to nawet dwa.

TMM: Bardzo gratuluję Wam odwagi. Jak przebiegały Wasze ciąże w Holandii? Jak potraktowała Was holenderska służba zdrowia? 

Paulina: Na szczęście okolicach 6. miesiąca  jedynym zagrożeniem dla mojej ciąży okazała się kompletnie oderwana od rzeczywistości diagnoza p. ginekolog, która została podważona badaniami oraz opiniami dwóch niezależnych od siebie lekarzy. Holenderscy lekarze nie traktowali ciąży jako stanu wyjątkowego – opieka wyglądała zupełnie inaczej. Ginekologa zastąpiła położna. Nie było badań krwi i częstych USG, a na pytanie, co jeśli zacznie się akcja porodowa podczas nieobecności mojego partner, usłyszałam, że ciąża to nie choroba, a poród to nie atak. Żadnych karetek, przecież mogę dojechać ROWEREM, bądź w ostateczności wezwać taksówkę. Jednym słowem było ciężko się dostosować.

Co ciekawe, mój syn – Krystian urodził się w Holandii (w Amsterdamie), gdy miałam 24 lata. W Polsce to normalny wiek na dziecko, a tam patrzyli na mnie, tak jak w Polsce patrzy się na rodzącą nastolatkę przed osiemnastką.  Urodził się o 6.24, natomiast od 16.00 byłam już w domu. Tego samego dnia. Z noworodkiem. Bez cioci, babci, mamy – nikogo do pomocy. Można spanikować, więc spanikowałam. ;).

Karolina: Gdy byłam w zaawansowanej ciąży, poszliśmy z partnerem do szkoły rodzenia. Później na świecie pojawiła się nasza córka. Bardziej niż standard opieki medycznej w Amsterdamie podczas ciąży i porodu wspominam samotność, którą odczuwałam po przyjeździe do Holandii. Dołączyłam do mojego partnera na początku jesieni. Po rozpakowaniu wszelakich gratów, książek i kota, po pierwszym wow, konfetti już trochę się podeptało. Najpierw odczuwałam spokój, urządzałam gniazdo, miałam porządek i spokój, mruczącego kota i wszystkie sezony dr House’a. Urlop na żądanie.

Niedługą chwilę potem zaczęła pukać do mnie samotność, ogromna pustka. Brak znajomych, rodziny, tylko ten kot i przechodnie na ulicy. Rozpaczliwie potrzebowałam kontaktu z innymi ludźmi, rozglądałam się za szansami. Nie pracowałam, więc poszłam na kurs niderlandzkiego. Poznałam tam kilka osób, zaprzyjaźniłam się z jedną, przesympatyczną Hiszpanką. Spędziłyśmy razem pierwszego sylwestra, ja jeszcze w dwupaku. Ona była dużo młodsza, jeszcze studiowała i tak szybko jak się pojawiła, zniknęła gdzieś w czeluściach Europy.

Poszliśmy też z partnerem do szkoły rodzenia, znajomych stamtąd wystarczyło zaledwie na kilka wspólnych obiadów. Jedyne, (co zabawne i nie przypuszczałam) co zadziałało to portal dla polskich matek w Holandii. Nie pamiętam już jego nazwy, ale tam poznałam Anię, z nią mam jako taki kontakt nawet teraz po powrocie. Poznałam ją, kiedy jej najmłodszy syn miał rok i siedem miesięcy. Chwilkę po tym urodziłam i ja, córkę. Wtedy jakoś wszystko zaczęło się układać, poznawałam coraz więcej matek i zaczęłam należeć do jako takiej społeczności.

TMM: Paulina, a Ty jak sobie poradziłaś po porodzie? Kto pomógł Ci w opiece nad synkiem? 

Paulina: Przez pierwszy tydzień na kilka godzin dziennie przychodziła do pomocy opiekunka z urzędu. Kąpała dziecko. Pozwala mi się wyspać. Sprzątała w domu. Uczyła, jak karmić piersią. Pozwala dojść do siebie, we własnym domu, wśród własnych rzeczy. Ten tydzień, to był dokładnie taki czas jakiego ja potrzebowałam, żeby nabrać odwagi i pewności do samodzielnej opieki nad dzieckiem. Wtedy do mnie dotarło, że niezależnie, jak niemądre i nieodpowiedzialne mi się to z początku wydawało, to jednak opieka okołoporodowa i poporodowa w Holandii ma większy sens niż by się ktokolwiek spodziewał. Mój szok powoli mijał – natomiast szok holendrów wzrastał. Nie dość, że urodziłam dziecko tak młodo, to jeszcze nie oddałam go do żłobka, kiedy miał 3 miesiące i nie rozpoczęłam zawrotnej kariery! Spędziłam z nim 4 lata. Najbardziej wymagające, ale i najpiękniejsze lata mojego życia.

TMM: A co było dalej? Kiedy poczułyście, że zaczynacie zapuszczać korzenie? Czy w ogóle doświadczyłyście uczucia, że mogłybyście zostać w Holandii na stałe? 

Paulina: Kiedy Krystian poszedł w wieku 4,5 roku do szkoły, nastąpił kolejny etap w naszym życiu. Ja mogłam wyjść do ludzi, zacząć podejmować dorywcze prace. Założyć z czasem swoją własną działalność. Zaczęliśmy również remont naszego domu. Po 7 latach w końcu zaczęłam wpuszczać korzenie w tę holenderską ziemię. Czuć się jak w domu, mimo tego, że dla holendrów już zawsze miałam być tą przyjezdną. 

Co do poczucia obcości – nigdy tak naprawdę chyba nie zapuściłam tam korzeni. Nigdy nie zagłębiłam się w tamtejszą kulturę i nie przyjęłam ich zwyczajów. W domu czułam się jak w normalnym polskim domu. Tyle tylko, że nie mieliśmy śmietnika w szafce pod zlewem. ;). Nie trafiałam również na częste sytuacje o zabarwieniu „wracajcie do siebie”. Przynajmniej nie takie bezpośrednio skierowane w kierunku mojej osoby. Słyszałam jednak komentarze w moim towarzystwie, że obcokrajowcy powinni wracać do krajów skąd przyszli. Że zabieramy im pracę, bądź, że w Polsce jest taka bieda, że jemy szczury. Sytuacja, kiedy na polską autostradę wylała się czekolada z cysterny, otworzyła niektórym oczy, że tak – mamy w Polsce autostrady i asfalt.

Karolina: Amsterdam mnie w sobie rozkochiwał. Wszystkie te urocze uliczki i oświetlone puby, wszystkie kamienice i kanały, wszechobecne czaple i czarne kaczki i dźwięki rowerowych dzwonków – to amsterdamskie DNA dowiązywało się do mojego łańcucha. Wtopiłam się w ten tłum, tolerancyjnych ale i szczerych, pragmatycznych ludzi. Było mi dobrze, daleko od świata, w którym tak dużo robiło się na pokaz i wszystko wymagało oceny, komentarza, a nawet ukłonu z hejtu. Zaczęłam prowadzić jednoosobowa firmę, sprzedawałam DIY, potem pracowałam dla holenderskiego start-upu. Urodziło się drugie… Kupiliśmy bakfietsa [rower ze skrzynią wyposażoną w wygodne siedzisko, która  służy do przewożenia dziecka, bardzo popularny w Holandii]. Wklejałam się z radością w ten Amsterdamski obrazek.

TMM: To wszystko brzmi niczym bajka, a jak wygląda rzeczywistość? Paulina, co z tęsknotą za krajem? Jak często towarzyszyło Ci to uczucie? 

Paulina: Będąc na emigracji nie ma się zbyt dużej możliwość na oddanie się tęsknocie za krajem. Oczywiście, że człowiek tęskni, ale nie może zanurzyć się w tej tęsknocie, bo można utonąć chociażby z tego względu, że zaczyna się idealizować kraj, z którego się wyjechało. Zapomina się o trudnej i skomplikowanej sytuacji politycznej, a zanurza się stopy w tęsknocie za lasami, łąkami, pagórkami. Brakuje polskiego pączka na wyciągnięcie ręki i świeżej polskiej bułki na śniadanie. W dobie nielimitowanych połączeń tęsknota za rodziną nie jest aż taka straszna. Przynajmniej nie była dla nas. Mogliśmy sobie pozwolić na bardzo częste wizyty w Polsce. Chociażby tylko na weekend. Dłuższe przyjazdy na wakacje, czy ferie. Częste wizyty również sprawiały, że żyliśmy na emocjonalnej kolejce górskiej. Idealizowanie – zderzenie z rzeczywistością. Wracając do kraju oczami wyobraźni widzisz już zielone lasy, czujesz zapach porannej rosy i nagle zaraz po przekroczeniu granicy wypadasz z jednej dziury drogowej, w drugą. Jeden szybki wyjazd nie wystarcza na załatwienie jednej sprawy urzędowej – nie mówiąc już o wszystkich zaległych. Zamiast iść na spacer do lasu próbujesz rozciągnąć czas pomiędzy odwiedziny u całej rodziny, a załatwianie zaległych spraw.

TMM: Czuję tutaj pewien dysonans, mimo że każda z Was doszła w życiu na emigracji do momentu, w którym czuła się w Holandii szczęśliwa. Obie wraz z rodzinami zaczynałyście budować tam swój dom. Skąd w takim razie pomysł, żeby jednak wrócić do Polski? Kiedy po raz pierwszy pojawił się w Waszych głowach ten temat?

Paulina: Trudno było mi wyobrazić sobie sytuację, w której zostaniemy tam na zawsze. Jestem jedynaczką i brałam pod uwagę fakt, że w sytuacji, kiedy moi rodzice będą potrzebowali opieki – będę musiała wrócić. Nasz plan zakładał powrót przed koniecznością pójścia syna do szkoły. Chcieliśmy się tak wyrobić, by szedł tutaj już od pierwszej klasy. Jednak plany planami, a życie życiem i wróciliśmy rok później – kiedy syn szedł już do drugiej klasy. Rozmowy o powrocie zaczął mój partner – nie miał już siły gonić. On był przekonany do słuszności tego pomysłu od pierwszej sekundy, kiedy zakiełkował w jego głowie. Ja potrzebowałam kilku tygodni na przetrawienie. Analizowałam wszystkie scenariusze. Dopiero kiedy byłam pewna podjętej decyzji, kiedy ustaliliśmy, że nie ma od niej odwrotu i decyzja raz podjęta, niezależnie z jej konsekwencjami nie zostanie wycofana – porozmawialiśmy z synem.

Karolina: Latem 2018 roku  pojechałam do Polski na dłuższe wakacje i w głowie zaczęła nam wisieć myśl, że mamy już trochę za ciasne na nas mieszkanie. Chcieliśmy dom. Mieć go w Amsterdamie nie byłoby łatwe finansowo. Prawdopodobnie musielibyśmy wynieść się poza jego granice, alternatywą była Polska…

TMM: Jak czułyście się na myśl o powrocie? Nie chciałyście wracać do Polski i zaczynać wszystkiego poniekąd od nowa? A może odczułyście długo oczekiwaną ulgę? 

Paulina: Pół roku trwało nasze przygotowanie do powrotu, w tym czasie również konsultowałam się kilkakrotnie z psychologiem dziecięcym. Nie chciałam popełnić żadnego błędu, który utrudniłby wskoczenie naszego 7-letniego wtedy syna do nowej rzeczywistości. Dla nas dorosłych, to był powrót do ojczyzny, do domu. Jego zabierałam z domu, mimo tego, że jego ojczyzną również jest Polska.

Karolina: Byłam tą, która nie chciała opuszczać Amsterdamu. Dobrze się tam czułam, wszystko było ułożone, wybraliśmy nawet szkołę dla córki. Plusy na mojej liście przeważały za pozostaniem. To miasto mnie wciągnęło utopijnym klimatem, serdecznością sąsiadów, powrót pachniał mi porażką i nie dawaniem rady, ale dałam się namówić.

TMM: A po powrocie? Jak się czułyście? Paulina, jak czuł się Krystian w nowej szkole, z nowymi kolegami?

Paulina: Powrót był trudny z wielu powodów. Od tego przyziemnego – wyprowadziliśmy się ze 120 m2 domu, do 49 m2 mieszkania. Zniknęły autostrady. Wyjątkową architekturę zastąpiły bloki w majtkowych kolorach. Po te bardziej skomplikowane – przez pierwszy miesiąc miałam problem z porozumiewaniem się z ludźmi. Uciekały mi słowa, nie potrafiłam przestać myśleć po angielsku wchodząc do sklepu, czy urzędu. Potrzebowałam czasu, żeby przyzwyczaić się do tego, że już nie muszę poza domem mówić i myśleć po angielsku. Początkowo również musiałam się przyzwyczaić do obecności rodziny – jakkolwiek to brzmi. Przez 9 lat człowiek uczy się funkcjonować sam w swoim świecie. W wąskim gronie znajomych, tutaj spotykała się z nami cała rodzina… 

Każdy był ciekawy, szczęśliwy, zadawał pytania. Jednak wielokrotność wciąż tych samych pytań: „i jak się czujesz w Polsce”, „jak tam w nowej szkole”, „jak ci się podoba nowy pokój” zaczęła wyprowadzać Krystiana z równowagi i potęgować u niego stres związany z przeprowadzką, bo nieświadomie podkreślano mu, że wszystko jest nowe. Z pomocą bardzo szybko przyszła szkoła (ostatecznie zdecydowaliśmy się na szkołę prywatną ze względu na małą ilość dzieci w klasie. Dzięki czemu z grupy 14-stu dzieci nauczycielka bardzo szybko była w stanie zauważyć, że coś się dzieje.) Zasugerowano nam pomoc z ramienia Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej, z której również skorzystaliśmy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to była dobra decyzja.  

Karolina: Wróciłam sama z dwójka dzieci, on został tam, zamykać tematy, rozwijać nowe szanse nocami. Przez pierwsze sześć miesięcy było mi ciężko w Polsce. Dużo płakałam, nie mogłam się odnaleźć, czułam, że jestem roztrzaskana na milion kawałków. Przez pięć lat zmieniałam się razem ze społeczeństwem w Amsterdamie, podczas gdy społeczność, w której miałam się odnaleźć, zmieniała się osobno tutaj, beze mnie. Nie pasowałam już. Ja, element, który trzeba dociąć na nowo. Dociąć to bardzo dobre słowo, cięcie bolało, ale tylko mnie.

Dzieci szybko się zadomowiły, córka zgrabnie odnalazła się w przedszkolnej, polskojęzycznej rzeczywistości, miałam wrażenie, że ma skoki rozwojowe co 2 dni. Obecność babć, dziadków, relacje z ciotkami i kuzynami, to był punkt zaczepienia. Widzę ich i wiem, że właśnie po to wróciłam. Chociaż nie uważałam na początku, że będzie to miało tak kolosalne znaczenie dla ich rozwoju. Ma. It takes a village to raise a child.

TMM: Jak żyjecie dzisiaj, Dziewczyny? I  czego nauczyła Was emigracja? 

Paulina: Syn zaadoptował się do nowej rzeczywistości. Powrót do Polski miał być jedyną tak dużą rewolucją w jego życiu, głównie emocjonalną. Oczywiście, życie może przynieść wszystko, jednak zgodnie z partnerem postanowiliśmy, że jest to sytuacja, w której z powodu naszej decyzji wywracamy świat naszego dziecka do góry nogami i kolejny raz nie bierzemy tego pod uwagę. Jakkolwiek nam się ułoży teraz, domem naszym i naszego dziecka jest Polska.

Jak się czuję po prawie dziewięciu latach emigracji?  Dojrzalsza. Nie przeraża mnie zaczynanie od nowa, nie wzdrygam się już na myśl o potencjalnych problemach życiowych. Nie zapadam się już w czeluści czarnej rozpaczy, tylko zadaniowo szukam rozwiązań. Nie poddaje się. Kiedy tyle czasu spędza się w kraju pełnym różnorodności, w którym dozwolone są małżeństwa tej samej płci, a aborcja jest legalna – to niezależnie od tego, czy się z tym zgadzasz, czy nie,akceptujesz prawo, które tam obowiązuje. Nauczyłam się nie oceniać ludzi nie znając ich historii. Nie zaskakują mnie różnorodności i nie mam określonej definicji normalności. Dopóki sposób życia ludzi żyjących obok mnie nie krzywdzi nikogo – nie zabieram głosu. Każdy ma prawo żyć, jak chce i czuć się w tym szczęśliwym. Pytałaś mnie, czy wyniosłam z Holandii jakieś zwyczaje, czy przyzwyczajenia. Chyba tak, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero po kilku tygodniach pobytu w Polsce. Za każdym razem, kiedy odpowiadałam sprzedawczyni „dziękuję i miłego dnia”, zastanawiało mnie jej zdziwienie. Za każdym razem, kiedy mijam starszą osobę w okolicach naszego mieszkania i mówię jej „dzień dobry”, widzę uśmiech na jej twarzy. Niezależnie od tego, czy się znamy, czy nie. „Przywiozłam” ze sobą te drobne rzeczy, małe gesty, drobnostki pełne życzliwości, której chyba wciąż jest tu za mało.

Co po 9 latach nieobecności myślę o Polsce? Zmieniliśmy się. Dojrzeliśmy jako społeczeństwo. Myślę, że to dlatego, że w dorosłość wchodzi nasze pokolenie wolne od uczuć związanych z komuną, czy wojną. Jesteśmy trochę bardziej wolni od uczuć towarzyszących naszym rodzicom, czy dziadkom. Nie ma w nas tej zawiści i żalu, nie utraciliśmy natomiast siły, którą oni mieli i umiejętności wyjścia z każdej sytuacji. Zrobienia czegoś z niczego. Kilka lat temu zadając pytanie „co u Ciebie ?” zalewała mnie fala narzekania w odpowiedzi. Dzisiaj już tego nie ma. Chyba po prostu jesteśmy dla siebie milsi. 😉 Albo ja stałam się bardziej wyrozumiała.

Karolina: Mija ponad rok od kiedy wróciłam ja i dzieciaki. Znów się zaadaptowałam, znów mam znajomych, rodzinę, spokój w głowie i plan na budowę domu. Dalej jeżdżę bakfietsem. 🙂 Emigracja nauczyła mnie tego, żeby nie przejmować się życiem tak bardzo, mieć w sobie tolerancję i wyrozumiałość dla innych kultur, dla ludzi. Po prostu. Bardziej też doceniam wartość posiadania rodziny i bliskich przyjaciół. Mój dom jest otwarty, non stop ktoś nas odwiedza, wpada na herbatę czy żurek. Czuję, że jestem.

 

Matka Polka Emigrantka zapuszcza mocne korzenie w – jeszcze wczoraj zupełnie dla niej obcej –  ziemi i buduje trwałe relacje. Odnajduje się w nowej rzeczywistości, przejmuje nawyki i zwyczaje. Chociaż pragnie zostać, to organizuje wszystko, by wrócić. Pakuje dziecięce ubranka, zabawki, składa koszule, pakuje swoje kilka lat szczęścia, dobre wspomnienia i siada na walizce. Czuje się zmęczona i jednocześnie zdeterminowana – znów trzeba wziąć dom na plecy. 

Matka Polka Emigrantka po powrocie dzierga od nowa sieć kontaktów. Ceruje nadszarpnięte emigracją rodzinne relacje i tworzy nowe połączenia, świeże i mocne, podlane wieloletnią tęsknotą. Od nowa uczy się języka i myślenia, w sposób, o jakim zdążyła już troszkę zapomnieć. Odnajduje w sobie nos babci, policzki ciotki Basi od strony ojca i charakterystyczny śmiech, jaki znają tylko kobiety w jej rodzinie. Jest niczym bezpieczna przystań dla swoich dzieci, które – wbrew jej obawom – otoczone miłością adaptują się bardzo szybko. I tylko czasami, gdy usłyszy znajomą melodię, obejrzy zdjęcia w Internecie albo gdy pokażą urywek ukochanego miasta w polskich wiadomościach – czuje lekki ucisk i dwusekundowe migotanie serca. To mija, bo jednak trawa jest zawsze najbardziej zielona tam, gdzie Cię nie ma, a przecież najważniejsze jest to, gdzie jesteś. 

Zdjęcia są autorstwa Anny Onopiuk

Reportaż

Czy kobieta powinna mieć swoje pieniądze?

7 czerwca 2021 / Agnieszka Jabłońska

Czy kobieta powinna mieć swoje pieniądze?

Zazwyczaj gdy zadaję to pytanie, spotykam się ze szczerym oburzeniem – no jak to?!

Oczywiście, że kobieta powinna mieć swoje pieniądze,  i pracę, i przyjemności, i płacić na randce, jeśli ma na to ochotę. Nie poprzestaję na tym i drążę dalej, a czy mama powinna mieć swoje pieniądze? Tutaj odpowiedzi nie są już tak jednoznaczne, a zdania mocno podzielone. Dlatego zebrałam kilka historii wspaniałych kobiet, które poradziły sobie mimo braku środków i wyszły z opresji obronną ręką. 

Jednocześnie po wysłuchaniu moich rozmówczyń zbiera mi się na płacz na samą myśl o tym, ile jest kobiet, które nie mają do kogo zwrócić się o pomoc i muszą trwać, nieustannie pijąc bardzo gorzkie piwo, którego same naważyły bez szans na zmianę swojego położenia. 

Kasia (Kicia): od miłości do wielkich długów 

– Nie słonko, mój mąż ode mnie nie odszedł. – Kasia, którą wszyscy znajomi nazywają „Kicią”, ma długie czarne włosy, ciemne oczy i brwi. Sama siebie nazywa kobietą po przejściach, która wciąż wierzy w szczęśliwy los. To może trochę patetyczne, ale w jej ustach to zdanie brzmi… prawdziwe. Spotkałyśmy się, żeby porozmawiać o tym, czy kobieta powinna mieć swoje pieniądze.  – Mój mąż nie odszedł, to ja wykopałam go z domu, ale to zupełnie nic nie zmieniło – Kicia zaciąga się papierosem – i tak musiałam spłacać jego długi, a komornik zajął moją pensję. Byłam sama z dwójką dzieci, już nie takich małych – Jasiek miał 6, a Tomek 8 lat i jedną pensją, na której łapy położył komornik. 55 tysięcy długu dokładnie to pamiętam, to zabrzmiało jak wyrok. Jak przeczytałam pismo, to poczułam takie kłucie tutaj – Kicia kładzie wypielęgnowaną dłoń z krótkimi bordowymi paznokciami na biuście – że myślałam, że osierocę moje dzieciaki. Ale przetrwałam i każda z nas przetrwa. – Przez chwilę pali w milczeniu. 

O matczynym poświęceniu i miłości silniejszej niż rozsądek 

– Pomogła moja matka świętej pamięci. Poszła i sprzedała mieszkanie, rozumiesz? Sprzedała swoje małe dwa pokoiki i przyniosła te pieniądze i dwie walizki. Zamieszkała z nami i tak już zostało do końca. Ostatnia ofiara mojej matki można powiedzieć. – Kicia znowu się zamyśla. Gdyby była kimś innym, pewnie teraz zaczęłaby płakać, ale Kicia nie płacze, już nie – Największa głupota? Powinnam powiedzieć teraz jak w telenoweli, że wyjście za mąż za tego gnoja, ale nie uważam tak. Mam z nim dwóch synów, którzy – Bogu niech będą dzięki – wyszli na ludzi. Jeden pracuje jako kierowca autobusu, drugi jest księgowym, ma swoją firmę, dobrze zarabia. Jestem zadowolona i spokojna. Najbardziej żałuję, że byłam młoda i zakochana, nie myślałam o pieniądzach, wcale. Pieniądze? Na co to komu, jak ma się miłość – Kicia śmieje się i kaszle, to taki typowy suchy kaszel palacza. Upija łyk mocnej kawy ze szklanki, wiem, bo w mojej jest dokładnie ta sama fusiara,  i po chwili kontynuuje – Dzisiaj mówię dziewczynom jedno: rozdzielność majątkowa i własne pieniądze. Taka się zrobiłam wykształcona, ale co się nalatałam po prawnikach, jak gnoja wykopałam z domu, to moje. Hazard. – uprzedza moje pytanie – zorientowałam się trochę wcześniej, bo Tomusia pobili, szli za nim ze szkoły, wciągnęli w bramę i obili, wrócił zapłakany, krew na koszulce, myślałam, że wdał się w bójkę. Na początku krył ojca, oh oni obaj byli w starego wpatrzeni jak w święty obrazek, moja kochana, tylko „tatuś” i „tatuś”, a jak go wykopywałam, jaki był lament. Jeden stał i krzyczał na mnie, drugi trzymał się ojca, jakby ich coś opętało. Więc krew mnie zalała, złapałam starszego i wrzeszczę „idź z nim! No idź, zobaczymy, za ile wrócisz do matki”, ale wtedy – nie uwierzysz – stary się odezwał „wrócę po was chłopaki” tak im powiedział, dobre, nie? – Kicia śmieje się i klepie po udach – dwa tygodnie na niego czekali z nosami przyklejonymi do szyby, na każdy dźwięk dochodzący z klatki lecieli do drzwi, a jak słyszeli domofon, to zlatywali nawet na dół z trzeciego piętra w kamienicy. Nie wrócił. 

O nowej rzeczywistości, w której rządzi praca 

Kicia patrzy przez okno. Bawi się złotym pierścionkiem. – W końcu wzięłam rozwód. Po co mi więcej jego długów? Na co miałam czekać? Udało się. A, ty kochana, chciałaś więcej o tych pieniądzach. To tak jak mówiłam, mamusia sprzedała mieszkanie, wprowadziła się do nas. Miała niską emeryturę, ale byłe prządki nie mogły jakoś specjalnie liczyć na łaskę państwa, a ja zaczęłam dorabiać. Pracowałam po 12 godzin w sklepie, a po pracy szyłam dla prywaciarza. Przywoził rzeczy w worku, czasami były karteczki, co do zrobienia, czasami nie i trzeba było szukać. Przy dobrym świetle latem mamusia siadła i pomogła, przy gorszym musiałam szyć sama. Czasami było pracy na dwie godziny, a czasami na sześć. Im więcej brałam i szybciej szyłam, tym lepiej płacił, ale nigdy nie było wiadomo, ile przywiezie. Raz przywiózł trzy worki, ja chora z gorączką, ale nie ma rady, szyć trzeba. Usnęłam nad maszyną, cudem nie przyszyłam sobie palców do spodni. Innym razem nie było go trzy tygodnie, nie miałam za co dzieciakom butów kupić, chodzili w dziurawych. Na co szły pieniądze? Na jedzenie – wykarm dwóch dorastających chłopaków, na ogrzewanie, to była kamienica, tutaj się ogrzewa prądem. Zimą siedziałam w trzech swetrach i rękawiczkach bez placów. Mamusia spała pod pierzyną, pod koniec to była taka chudziutka i malutka, że jej wcale nie było z łóżka widać. Gorące butelki z wodą jej wkładałam do łóżka, żeby cieplej było. Dzisiaj to ja mam luksusy. Sama mieszkam i dwa pokoje od miasta dostałam, bo moja kamienica na rewitalizację poszła. Wodę mam w kranie, ogrzewanie z miasta, sypialkę własną – luksus! 

Co by było gdyby? Być może lepiej 

– Co bym zrobiła, jakbym wtedy miała pieniądze? Kupiła nam wspólnie z mamusią trzy pokoje w blokach. Żyła spokojniej, może mniej bym pracowała, a tak moich chłopaków to wychowały sąsiadki i babcia. Na szczęście żyliśmy wtedy wśród swoich. Każdy każdego znał i musieli się zachowywać, bo wszystko wiedziałam jeszcze zanim weszłam na trzecie piętro. W kamienicy obok mieszkała ich nauczycielka, surowa była i dobrze. Udało się, ale mogło się nie udać. Dlatego mówię zawsze dziewczynom: chcesz ślubu, to bierz, ale zrób rozdzielność u prawnika i miej swoje pieniądze, okładaj, oszczędzaj, to się zawsze przyda. 

Marysia: wielka miłość, która czasami za szybko się kończy  

Z Marysią rozmawiamy online. Ma szczupłą twarz i bardzo duże oczy. Mówi cicho i powoli, jakby się czegoś bała. Za jej plecami na dywanie bawi się jej 4-letnia córeczka Iza. Marysia pracuje w szkolnej bibliotece, bardzo lubi swoją pracę. Nie zarabia kokosów, ale nie ma również pełnego etatu, tylko tak może zajmować się Izusią. 

Mgła, która zmieniła wszystko 

– To był październik. Zwyczajny dzień, wtorek. Maciek jak zwykle pożegnał się ze mną i z Izusią, wsiadł na rower i pojechał do pracy. Pogoda była ładna,  tylko mgła nie dawała mi spokoju. Maciek śmiał się, że jak zwykle panikuję, że ma się przejaśnić na popołudnie. – Marysia mówi wolno, jakby czytała z karki – Z mgły wyjechał rozpędzony Ford Mondeo, kierowca zapatrzył się w ekran smartfona, domykał jakiś ważny „deal”, jak zeznawał później w sądzie. Za późno zauważył Maćka. – Marysia milknie i zaciska usta w wąską kreskę. Dłonie, którymi podnosi kubek, drżą lekko. Trzyma kubek w dłoniach, zagląda do jego wnętrza. Nie pije. 

Czas na chłodne kalkulacje 

– Telefon z policji. Ja na zakupach, z wózkiem, marudzącą Izą, nie bardzo rozumiałam, co się dzieje. Jak dotarło wreszcie do mnie, co mówi policjant, wypadły mi z rąk siatki. Pomidory potoczyły się po chodniku, miałam zrobić spaghetti na kolację. Zadzwoniłam do brata Maćka, on i bratowa przyjechali do mnie i bardzo mi pomogli. Z rodzicami nie utrzymuję kontaktu, a Maćka rodzice nie żyją. Do pogrzebu było ciężko, próbowałam się trzymać. Iza nie rozumiała, co się dzieje, ciągle chciała na ręce, była taka nieznośna. Miała zaledwie 16 miesięcy, gdy Maciek zginął. Po pogrzebie zaczęło powoli do mnie docierać, że nie mam środków do życia… Mieszkaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu, a wiosną zaczęła się budowa naszego domu. Oczywiście na kredyt. Banki jeszcze wtedy nie robiły problemów z hipoteką. Maciek poprzedniej zimy kupił auto, też na kredyt. Był informatykiem, mogliśmy sobie na to pozwolić. – mówi, jakby chciała usprawiedliwić nieżyjącego męża –  Ja byłam na wychowawczym, ale to było wszystko załatwione ze znajomym Maćka. Pamiętam, że zostało mi na koncie 280 złotych z jego ostatniej pensji. Dostałam jeszcze zasiłek i pieniądze z ubezpieczenia, ale czynsz za nasze mieszkanie wynosił 1200 do tego opłaty, wyżywienie i raty kredytów, na które potrzebowałam kolejne 2000 złotych. Myślałam, że oszaleję. Przez chwilę myślałam nawet, czy się nie poddać, ale – pewnie uznasz, że to śmieszne – przyśnił mi się Maciek. W tym śnie byliśmy na Korfu – tam spędziliśmy naszą podróż poślubną – Maciek obejmował mnie, śmialiśmy się, świeciło słońce i nagle on powiedział „żyj” i sen się skończył. Wtedy zrozumiałam, że jeśli kiedykolwiek chcę go zobaczyć, teraz muszę wziąć się w garść. – Marysia patrzy gdzieś w bok i delikatnie się uśmiecha. 

Bezcenne wsparcie i bezinteresowna pomoc 

– Brat Maćka pożyczył mi 5 tysięcy, a bratowa pomogła z prawnikami. Sprzedałam samochód i spłaciłam cały kredyt. Sprzedałam dom dzięki ich pomocy. Zapłaciłam karę za wcześniejszą spłatę kredytu hipotecznego, zostało tyle, żeby na kilka miesięcy wynająć kawalerkę. Byłam dumna. Wymówiłam dwa pokoje. Właścicielka nie robiła problemów i nawet oddała mi kaucję i dała różaniec na drogę. To był jednej z najmilszych gestów, jakich doświadczyłam w życiu, ale nie ostatni po śmierci Maćka. Mam wrażenie, że odkąd nauczyłam się prosić o pomoc i przestałam udawać, że sobie radzę, wszechświat naprawdę ruszył mi na pomoc. Zadzwoniła przyjaciółka, której mama jest dyrektorem szkoły. Dostałam pracę w bibliotece, poszłam na studia zaoczne. Moja inna koleżanka wzięła Izę do swojego przedszkola, płacę tylko za wyżywienie. Dwa tygodnie temu dostałam kredyt w banku, kupiłam nam malutkie mieszkanie dwupokojowe blisko parku, za miesiąc się przeprowadzamy. Teraz mój kolega – Marysia lekko czerwieni się przy słowie „kolega” – pomaga w remoncie. 

Warto mieć swoje pieniądze 

Co chciałabym powiedzieć innym dziewczynom? Szczęście nie trwa wiecznie, jest czymś ulotnym i chociaż mówi się, że pieniądze tego szczęścia wcale nie dają, to warto je mieć, bo wtedy nieszczęście boli mniej. Dużo nad tym myślałam w bezsenne noce po śmierci Maćka. Gdybym miała odłożone swoje pieniądze, nie musiałabym pożyczać od rodziny. Może skończyłabym budowę domu i zarobiła na sprzedaży nieruchomości, a tak musiałam sprzedawać szybko rozgrzebaną inwestycję… Czułabym się pewnej i bezpieczniej. Dzisiaj nie zdecydowałabym się na urlop wychowawczy, szukałabym jednak żłobka i wróciła do pracy. Chociaż Maciek nigdy nie dał mi odczuć, że nie mam pieniędzy. On… – Marysia musi głęboko odetchnąć – ciągle mi proponował „kup to, kup sobie tamto”, a ja nie chciałam. Często sam robił mi prezenty. A ja?  Jedna bluza, dwie pary spodni i buty, nie potrzebowałam wiele. Teraz wiem, że chcę zadbać o siebie i o Izę pod każdym względem, ale za swoje pieniądze. 

Iwona: nowa miłość, nowe życie i wielka pomyłka 

Kolejna rozmówczyni nie chce, żebym poznała jej twarz. Jest najbardziej tajemnicza, ale gdy opowiada mi swoją historię, przestaję się dziwić. Jej życie przypomina film sensacyjny i pewnie niejeden scenarzysta znalazłby w jej słowach gotową historię. 

Apetyt na miłość 

– Iwona, mam na imię Iwona. Słyszysz mnie? – pyta, gdy łączymy się na What’s upie. – Dobrze, będę opowiadać. Możesz notować, nie ma problemu. Mam na imię Iwona i mam 47 lat. Tego człowieka – przez całą rozmowę będzie go właśnie tak nazywać „tym człowiekiem” – poznałam, gdy miałam lat 35 i 12-letnią córkę. Zwolnili mnie z pracy w szwalni, siedziałam na zasiłku i myślałam, co dalej. Odpowiedziałam na ogłoszenie matrymonialne w radiu. Koleżanki pukały się w głowę i śmiały ze mnie. Urządzałyśmy takie babskie spotkania, no wiesz – moja rozmówczyni trochę się rozluźnia i przestaje brzmieć, jakby czytała z karki – śledzie, wódka i tort, takie to były babskie nasiadówy, moja córka bawiła się z dziećmi, a my mogłyśmy nakręcić sobie wałki, zrobić paznokcie i trochę ponarzekać. Ojciec mojej córki poszedł do więzienia, a późnej zniknął. To było takie głupie… Ja, dziewczyna z dobrego domu – ojciec lekarz, matka nauczycielka, najlepiej w szkole zdałam maturę, poszłam na studia. Tam poznałam brata mojej koleżanki. Dziewczyna była fajna, ale brat to taki typ spod ciemnej gwiazdy, a ja – głupia gęś zakochana w Skrzetuskim – śmiej się, jeśli chcesz, taka właśnie byłam. Miałam warkocz i okulary w grubych oprawkach. Ja postanowiłam, że go zbawię, a on, że mnie uwolni. Jak wpadłam, to się skończyło love story… – Iwona milknie na chwilę – co to ja miałam… aha, ogłoszenie matrymonialne, bo ja chciałam pana przyzwoitego, żeby odnosił się do mnie i do mojej córki z szacunkiem, żeby rodzinę mieć, chciałam kochać na poważnie. 

Szansa na nowe, piękne życie 

I taki pan, wyobraź sobie, do mnie napisał. Mieszkał w Anglii, ciężko pracował na produkcji. Zaczęliśmy wymieniać listy, później dzwonił do mnie czasem, wysłał paczkę ze słodyczami dla córki. Później jakieś kosmetyki dla mnie, chyba perfumy. Spotkaliśmy się, jak przyleciał tutaj odwiedzić matkę. Pan starszy ode mnie o 10 lat. Na poziomie, niepijący i niepalący. Miło się odzywał, córka go polubiła. Kwiaty mi kupował, zapraszał do kawiarni. Urlop szybko minął i musiał wracać. Już wtedy zaproponował, żebym z nim poleciała. Najpierw myślałam, że upadł na głowę, ale zaczęłam myśleć. Jeden dzień, drugi, trzeci, czwartego dnia zaprosiłam koleżanki, gadamy, opowiadam, a one mówią, że to może dobry pomysł. W Anglii więcej płacą, pracę bym znalazła, córka się przyzwyczai. Właśnie córkę to chciałam zostawić tutaj i pojechać najpierw sama na próbę. Ten człowiek zaoferował, że mała może zostać u jego matki. Poznałam tę kobietę i była bardzo miła i życzliwa. Gdy byliśmy u niej, zapytała jaką kawę lubię i zaprosiła mnie do kuchni. Ten człowiek coś oglądał w telewizji. Jego matka konspiracyjnym szeptem powiedziała do mnie znad filiżanki pełnej proszku, który miał się zamienić w cappuccino orzechowe: „uciekaj dziecko!”, ale nie zapaliła mi się żadna lampka. Myślałam, że starsza pani ma swoje dziwactwa, wiesz, tekściki i takie inne. Gdy pojechałam do niej z córką, bardzo serdecznie przyjęła małą, mnie znowu wzięła do kuchni i dała mi 500 złotych. Nie chciałam przyjąć tych pieniędzy „Schowaj to – powiedziała – i wydaj, gdy będą Ci najbardziej potrzebne, gdy nie będzie wyjścia. Jak nie wydasz, to mi oddasz” i tym mnie przekonała. Wezmę, zawiozę i wrócę. Na koniec dodała „Niech to będzie nasza matczyna tajemnica”. Schowałam pieniądze do torby i szybko wyszłam. Ten człowiek kupił mi bilet. Miałam około 20 funtów i pieniądze od jego matki. W moim mieszkaniu miał zatrzymać się brat przyjaciółki. Dostał lokum w zamian za czynsz i dbanie o kwiatki. – Iwona przerywa rozmowę, musi odebrać paczkę od listonosza. 

Sielanka, która trwała tylko chwilę 

– Zamówiłam nowy magazyn ogrodniczy, wybacz słonko. Już jestem. Na miejsce doleciałam wieczorem. Pierwszy raz leciałam samolotem, byłam taka przejęta i zmęczona. A w Anglii jak to w Anglii – ciemno, zimno i deszcz. Ciągle ten deszcz. Ten człowiek przysłał po mnie kolegę, bo musiał zostać w pracy. Pojechaliśmy autobusem na przedmieścia do małego domku. Myślałam, że to będzie nasz domek, okazało się, że mamy jedynie pokój w piwnicy. Zdumiałam się, ale szybko wytłumaczyłam sobie, że przecież mężczyźni nie potrzebują wielkich luksusów i na pewno wkrótce coś znajdziemy. Ten człowiek ucieszył się na mój widok. Przyniósł kwiaty i kolację – burgera z frytkami. Następnego dnia miał wolne, więc mieliśmy przejść się po miasteczku i poszukać dla mnie pracy. Z pracą nie było żadnego problemu – szukali pracowników magazynu. Praca ciężka, ale czas mijał szybko, pracowałam z innymi Polkami, brygadzista był dla mnie bardzo miły, wpadłam mu w oko. 

Bolesne zderzenie z rzeczywistością 

Po trzech dniach dostałam jednak wymówienie, a ten człowiek załatwił mi pracę w swojej fabryce. Tutaj nie było już tak miło, tempo szybsze, przerwy krótsze i ciągle śmierdziało. Mnie jednak ludzie lubią i szybko zaczęłam się ze wszystkimi dogadywać, dbał o mnie szczególnie jeden kolega. Nic złego nie robił, pomógł coś przenieść, raz podał mi coś z półki i przytrzymał drzwi na zaplecze. Temu człowiekowi to jednak wystarczyło, po pracy nie odzywał się do mnie, a później zrobił mi awanturę. Szybko się pogodziliśmy i był spokój. Aż do czasu, gdy były moje imieniny i dostałam od kolegi kwiatka. Ten człowiek nic nie powiedział, ale zrobił się cały czerwony. A to był zwykły kwiatek za 10 p. Wtedy przez moment poczułam się dobrze, trochę zazdrości, jak to mawiają w związku, jest potrzebne. W domu najpierw się nie odzywał, a później mi przywalił. Bez uprzedzenia, mocno. Ogłuszył mnie. Później bił mnie jeszcze głowie. Powiedział, że już więcej tam nie wrócę. Myślałam, że żartuje, ale musiał dosypać mi czegoś do herbaty, którą mi podał po wszystkim, bo obudziłam się prawie w południe, a drzwi były zamknięte na klucz. Od tego dnia zaczął się mój horror. Nie mogłam pracować, nie mogłam sama wychodzić, nie mogłam dzwonić do córki. Dni zlały się w jedno. Miałam wiadro, bo w piwnicy nie było toalety. Miałam gotować, sprzątać, prać, kiedy mi kazał. Najpierw byłam cicho, później krzyczałam, ale nikt z domu mi nie pomógł. Dowiedziałam się o wiele, wiele później że powiedział tym ludziom, z którymi mieszkaliśmy, że jestem chora psychicznie, okłamałam go i nie wzięłam leków z Polski. Oni mu uwierzyli. Nie przestawał mnie bić. Bił mnie, gdy byłam niemiła, gdy nie chciałam uprawiać z nim seksu, gdy płakałam za domem lub ugotowałam coś inaczej, niż on chciał. Bił mnie, gdy nie poszło mu w pracy albo gdy koledzy się z niego śmiali. Modliłam się do Najświętszej Panienki, żeby wrócić do domu, do córki. 

Ratunek, który mógł nie nadejść 

Pomoc przyszła zupełnie niespodziewanie. Znajoma, z którą pracowałam na magazynie w tej pierwszej pracy, postanowiła mnie odwiedzić. Przyszła do nas i gdy on nie patrzył, wyszedł na chwilę na korytarz, podsunęła mi serwetkę z napisem „jeśli dzieje Ci się krzywda mów o Klaudii” szybko wsunęła serwetkę do kieszeni sukienki. Ten człowiek na szczęście tego nie zauważył. Nie wiem, co by było, gdyby się zorientował… Wizyta koleżanki go zmęczyła tak bardzo, że próbował wyrzucić tę kobietę. Kiedy ja – nie wiem, skąd wzięło się we mnie tyle sił, ale powiedziałam: „Nie, ona musi jeszcze zostać, bo nie powiedziała mi o Klaudii”. I zaczęłam ją pytać, jak czuje się Klaudia, bo gdy z nimi pracowałam, to było z nią kiepsko i tęskniła za domem. Gdy znajoma wyszła, dostałam kilka razy w twarz, ale modliłam się jedynie, by ktoś mi pomógł. Nie wierzyłam, że ratunek nadejdzie, to było dla mnie niemożliwe. Dwa dni później usłyszałam walenie w drzwi naszej piwnicy. Ten człowiek otworzył, został wepchnięty do środka pokoju. Jakiś mężczyzna trzymał go za gardło i przyciskał do lodówki, drugi stał za nim. Trzecią osobą, która weszła do pokoju, była tamta kobieta. „Pakuj się, wracasz do domu” . Na lotnisku oddałam jej 500 złotych. Tyle kosztował bilet. Gdy samolot oderwał się od ziemi, po moich policzkach płynęły łzy i nie przestały aż do samego lądowania. 

Doświadczenie matki, wnioski dla córki 

Na lotnisku cały czas oglądałam się za siebie, czy nikt mnie nie śledzi. Dopiero następnego dnia dotarłam do mieszkania jego matki. Gdy mnie zobaczyła, przeżegnała się i powiedziała tylko „przepraszam”. Zgłosiłam sprawę na policję. Dużo pomogła mi wychowawczyni mojej córki i moja koleżanka. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie miała przy sobie tamtych pieniędzy. Możliwe, że Ci ludzie i tak by mi pomogli, a może nie, nie wiem. Dzisiaj moja córka ma 24 lata, pracuje, ma swoje pieniądze. Nie opowiedziałam jej, co zdarzyło się w Anglii, ale zaczęłam uczyć, że ma zarabiać, być niezależna. Chcę, żeby miała dobrą pracę i związała się z facetem, który też umie ciężko pracować i zarobić pieniądze. Co mogę powiedzieć młodym dziewczynom? Jeśli szukacie pracy, to szukajcie dobrej pracy, a jeśli mężczyzny, to dobrego mężczyzny i te dwie rzeczy wcale nie muszą iść w parze. 

Kinga: mąż dobry do czasu

Mojego męża poznałam na konferencji – opowiada drobniutka blondynka w dużych okularach w złotych oprawkach.  Ja – świeżo upieczony pracownik, kilka miesięcy wcześniej skończyłam studia, dostałam dyplom i wyruszyłam na podbój wielkiego świata. On – dyrektor handlowy starszy ode mnie o ponad 10 lat. Doskonale ubrany, przystojny, elokwentny. Rozmawialiśmy kilka minut i byłam przekonana, że nigdy więcej się nie spotkamy. Nie doceniłam go – Kinga uśmiecha się smutno na to wspomnienie – zdobył mój służbowy numer telefonu i umówił się na spotkanie, jako klient. Trochę mnie zdziwiło, że specjalnie do mnie przyjechał z innego województwa ponad 300 kilometrów. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że musi być naprawdę zachwycony naszymi pozytywnymi opiniami w sieci… 

Owinięta wokół palca 

Oczywiście tak poprowadził pierwsze spotkanie, że niczego nie udało się ustalić i kilka dni później musiał przyjechać znowu. Tym razem zaprosił mnie na lunch. Widziałam już, że starsze stażem koleżanki wychodzą na lunche z klientami, więc czułam się wyróżniona – w duchu skakałam z radości! Później zaczęliśmy do siebie dzwonić, najpierw w sprawach służbowych, później on poprosił mnie o prywatny numer telefonu. Pół roku, tyle minęło od pierwszego spotkania, gdy mi się oświadczył. To były nasze wakacje w Rzymie, mój pierwszy wyjazd za granicę, pierwszy lot samolotem – byłam dosłownie i w przenośni wniebowzięta! I on, opiekujący się mną w tak piękny sposób, trzeba przyznać, że miał maniery dżentelmena: odsuwał mi krzesło w restauracji, podawał ramię podczas spaceru, mówił do mnie „kochanie” w taki serdeczny sposób. Zmiękłam, roztopiłam się jak rzymskie lody w upał. Dzisiaj myślę, że owinął mnie wokół palca… 

Wielka miłość i wielkie zmiany – czy na pewno na lepsze? 

Rzuciłam pracę i zamieszkałam w jego mieście. Szybko znalazłam zatrudnienie, a później wszystko nabrało tempa: ślub i ciąża. To była wielka miłość, ale pociągała za sobą wielkie zmiany, byłam przerażona. Jemu zależało na dziecku, w końcu był już grubo po 30-stce. Ja uważałam, że mam czas, ale pozostał w tej kwestii stanowczy. Gdybym wtedy zauważyła, że jest to człowiek, który zawsze potrafi postawić na swoim, jeśli nie od razu, to po jakimś czasie. Nieważne, jakimi środkami, on zawsze osiąga to, czego chce – Kinga uśmiecha się, ale nie w tym uśmiechu radości, w jej głosie pobrzmiewa gorycz – dziecko i od razu bliźniaki. Byłam przerażona, ale powiedział, że ze wszystkim sobie poradzimy. Zaczął szukać większego mieszkania, urządzać je dla nas. Pokój dla dzieci, salon, piękna kuchnia. Ja puchłam, a on zdawał się pękać z dumy. Pierwsze dziwne zachowania, które pamiętam, bo musiało ich być więcej, tylko nie zwracałam na nie uwagi, dotyczyły właśnie ciąży. Musiałam iść do ginekologa, którego on wybrał, chociaż wolałam innego lekarza. Miałam rodzić w konkretnej klinice i tutaj również nie miałam nic do powiedzenia. Spisał ze mną plan porodu, ale byłam tak zmęczona, że niewiele z tego pamiętałam. Później dowiedziałam się, że to on chciał, abym za wszelką cenę rodziła bliźniaki naturalnie – wyobrażasz sobie? Uważał, że tylko poród SN to prawdziwy poród. Wybrał również położną – bardzo nieprzyjemną kobietę, która wcale nie chciała mnie słuchać i w czasie porodu na mnie krzyczała. Zabronił mi karmić piersią, ponieważ uznał, że zepsuje mi się biust – wcześniej uwielbiał moje piersi – i poinformował o tym cały personel kliniki, tylko nie mnie. 

Groźba, która zmieniła wszystko 

Najgorsze jednak było to – Kinga nie może poradzić sobie ze łzami, które napływają jej do oczu – że zmienił imiona naszych dzieci. Urodziłam dwie śliczne dziewczynki, jedna miała mieć na imię Amelka, a druga Weronika, a on nazwał je: Monika i Patrycja. Kompletnie tego nie rozumiałam, a gdy zwróciłam mu uwagę – tak naprawdę to zrobiłam scenę – najpierw z dobrodusznym uśmiechem powiedział, że coś mi się pomyliło, a później podszedł bardzo blisko mnie i wyszeptał: „Jeśli się nie uspokoisz, powiem wszystkim, że masz depresję poporodową, zamkną Cię w klinice psychiatrycznej i dopilnuję, żebyś już nigdy nie zobaczyła dzieci.” Poddałam się, miałam zdrowe dzieci i to było dla mnie najważniejsze. 

Wspomnienia, które ciągle bolą  

Dalej było tylko gorzej. Całe macierzyństwo polegało na zadowalaniu jego potrzeb i spełnianiu jego wizji idealnej matki. To on określał jaka mam być, co mam nosić, jak mam mówić. Do dzisiaj na widok skromnej sukienki zapinanej od góry do dołu na guziczki dostaję mdłości. Dość szybko musiałam również spełniać małżeński obowiązek. Nie przejmował się, że dzięki niemu miałam za sobą bardzo długi i bolesny poród. Jego potrzeby były najważniejsze. I pieniądze! Każdego dnia żałowałam, że nie miałam swojego kapitału, swojego konta. Tyle, żeby opłacić wizytę u dobrego prawnika i poszukać mieszkania w innym mieście. Nie miałam niczego, tylko kartę do jego konta, na które wpływały wszystkie świadczenia na dzieci. Kartę dawał mi i zabierał wedle uznania. Raz wyjechał w delegację i zapomniał jej zostawić. Zapasy skończyły się po dwóch dniach – nie pozwalał robić większych zakupów, bo uważał, że za dużo wydaję i marnuję za dużo jedzenia – i nie miałam co jeść. Na szczęście ukryłam przed nim jedną puszkę mleka dla dziewczynek, więc chociaż one nie były głodne. Gdy wrócił, wyśmiał mnie, wskazując jako potencjalne źródło zarobku ulicę i komentując moją fizjologię, która wyglądała tak, jak wyglądała przez niego… – Kinga płacze, jest to jednak płacz spokojny, dwa lata terapii i pomoc bliskich zrobiły swoje – Działo się wiele okropnych rzeczy, w naszym domu  i w naszym małżeństwie. Po jakimś czasie człowiek jednak przestaje zwracać na to uwagę, rośnie mu pancerz. Znosi uwagi i inne upokorzenia, wiedząc, że nie ma wyjścia i dzieciom nie dzieje się krzywda.

Chwila, która zmusza do walki 

Kiedy poczułam, że mam dość?  Pewnego dnia weszłam do pokoju, gdy przebierał jedną z naszych córeczek. Nie widział mnie, a ja zauważyłam jego dziwne zachowanie. Na początku nie mogłam uwierzyć, byłam pewna, że mi się przywidziało. Całą noc nie spałam, tylko analizowałam zachowanie córeczek. Moje niemal 3-latki stały się wtedy apatyczne i bardziej płaczliwe, a po czasie, jaki spędziły z ojcem, garnęły się do mnie bardziej niż zwykle. Często czepiały się mojej spódnicy i chowały za mną, gdy on wracał z pracy. Gdy dodałam dwa do dwóch, musiałam włożyć sobie pięść w usta, żeby nie krzyczeć. Miałam różne myśli tamtej nocy, chciałam to zakończyć, ale nie miałam żadnej siły, nie chciałam stracić moich córek i zostawić ich z tym potworem. 

Siła, która bierze się z miłości 

Zaczęłam działać. Musiałam zgromadzić środki, trwało to w moim odczuciu wieczność. Wmówiłam mu, że córki są chore, że może się zarazić, więc przestał spędzać z nimi tak dużo czasu. Jednocześnie pracowałam nad uśpieniem jego czujności. Ucieczkę zaczęłam planować w maju, w październiku miał dużą konferencję, wiedziałam, że kilka dni go nie będzie w domu – to była moja szansa. Pomogła mi pani z kiosku, która skontaktowała się z moją rodziną. Znalazłam również prawnika. Skąd miałam pieniądze? Powiedzmy, że sprytnie robiłam zakupy – Kinga uśmiecha się lekko – niech reszta zostanie moją tajemnicą. Uciekłam. Żyję i mam się dobrze, moje dziewczynki również. Udało się uzyskać opiekę i odwiedziny tylko pod moim nadzorem, nagrywam każde spotkanie. Walka była długa i sprawiła, że mając 26 lat, całkowicie osiwiałam – Kinga śmieje się z goryczą  – próbował zabrać z mojego życia kolor, ale tylko w części mu się udało. Nie był w stanie odebrać mi siły, którą dawała mi miłość do moich córek. 

Nowe życie i piękna miłość 

Dzisiaj mam śliczne 12-letnie córeczki, nowego męża, który nas kocha i szanuje moją potrzebę niezależności. Zna moją przeszłość, więc mnie nie kontroluje, ufa mi, a wszystkie decyzje podejmujemy wspólnie. Mam swoją firmę – jestem psychologiem dziecięcym. Za 3 miesiące znowu zostanę mamą, pracuję tyle, na ile pozwala mi samopoczucie i lekarz. Mąż jest dla mnie wielkim wsparciem. Mój eks? Dzwoni do dziewczynek kilka razy do roku, raz na dwa lata przyjeżdża z prezentami (spotkania tylko w mojej obecności). Córki na szczęście niczego nie pamiętają z tamtego okresu, ale ja mam tę krótką scenę wyrytą w pamięci na zawsze. 

Pieniądze: bufor bezpieczeństwa 

Czy chciałabym coś powiedzieć dziewczynom? Wyjście za mąż za odpowiedniego człowieka, to piękne wydarzenie. Jednak nigdy nie możemy do końca poznać drugiej osoby. Dlatego własne pieniądze są buforem bezpieczeństwa, z których możemy w każdej chwili skorzystać. Ich posiadanie nie jest objawem braku zaufania, a właśnie dojrzałości i świadomości tego, że życie to nie jest lista od A do Z, której punkty odhaczamy od narodzin do śmierci. To wszystko jest płynne i niestałe, a już najbardziej porywy serca. Plus można zawsze trafić na jakiegoś chorego człowieka i wtedy pieniądze są gwarancją bezpieczeństwa naszego i naszych dzieci. Tak uważam. 

***

Jak przekonały się moje rozmówczynie, życie pisze własne scenariusze. Czasami takie, których nie wyśniłybyśmy nawet w najgorszym koszmarze, a także te, które sprawiają, że czujemy się jak księżniczki Disney’a. Dlaczego w takim razie tak duże oburzenie wywołuje obecnie pytanie, czy matka powinna mieć swoje pieniądze? Kobiety, które mają mocne przeświadczenie o swojej niezależności, nie odróżniają okresu macierzyństwa od reszty życia i wciąż chcą pozostać samodzielnie, również finansowo. Te, które traktują związek, jako możliwość poprawienia stopy życiowej, są przekonane, że zawsze będą miały dostęp do pieniędzy partnera, co – jak się okazuje – może być jedynie ich wyobrażeniem. Istnieją też kobiety, dla których macierzyństwo oznacza całkowitą rezygnację z kariery i pracy zawodowej, które z konieczności lub z wygody przechodzą na utrzymanie partnera lub męża. Dla nich wszystkie pieniądze są wspólne i będą wspólne przez cały okres trwania pożycia. Brakuje jednak refleksji, kiedy to pożycie może się zakończyć. 

Chociaż mamy wpływ na dobór partnera, czasami podejmujemy głupie decyzje. Zmieniają się również okoliczności, nasze potrzeby. Okazuje się, że nie do końca znamy osobę, z którą dzielimy życie, pojawia się ktoś nowy i jedno z nas chce ruszyć dalej, by żyć swoim życiem. Nie umiemy zaplanować własnego odejścia, nie znamy chwili śmierci, więc jak możemy mieć pewność, że partner będzie z nami na zawsze? 

Niezależnie od tego, w jakiej obecnie jesteś sytuacji, czy już jesteś matką, czy dopiero planujesz nią być, porządek we własnych finansach, pozwoli Ci zachować niezbędną niezależność. Nie tworzycie z Twoim partnerem jednego organizmu i różne sytuacje w życiu mogą sprawić, że będziesz potrzebowała szybko stanąć na własnych nogach. Tak jak powiedziała Marysia: „Szczęście nie trwa wiecznie, jest czymś ulotnym i chociaż mówi się, że pieniądze tego szczęścia wcale nie dają, to warto je mieć, bo wtedy nieszczęście boli mniej.”

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo