Change font size Change site colors contrast

„Płacę, to wymagam” – powie chyba każdy, który kupił wreszcie swoje wymarzone M3 na nowo wybudowanym osiedlu. Co z tego, że na kredyt. Jest jego i może sobie w nim i wokół niego ustalać takie prawa, jakie mu się żywnie podobają. I co z tego, że niby deklaruje się jako człowiek otwarty i chcący tworzyć wspólnotę… chyba jedynie mieszkaniową. Elitarną wspólnotę mieszkaniową pięknie odgrodzonego od reszty ludzi i miasta domostwa, na którego teren nie chce wpuścić dzieci z sąsiedniej kamienicy czy studenta z ulotkami. Bo przecież nie są godni…

Tak, wiem – znowu przesadzam. Przecież każdy ma święte prawdo do barykadowania się w swoich czterech ścianach. Skoro tak mu wygodnie. Skoro sobie za to zapłacił może żyć, jak chce. A i owszem. Czemu jednak jego życie i jego zasady, takie, jak chociażby odgradzanie placów zabaw płotami czy ochroniarze na wejściu budynku mają wpływać na komfort i życie innych ludzi? Bo chociaż mieszkańcy nowoczesnych ekskluzywnych osiedli nie zdają sobie sprawy, odgradzają się czymś więcej niż jedynie płotem – stawiają mur między sobą, a resztą społeczeństwa. Chociaż porównanie to wydać się może drastyczne, ale barykadują się we własnym getto. I jeszcze płacą za to słone pieniądze.

Życie w stadzie od zarania dziejów było dla człowieka najważniejsze.

To właśnie w grupie czuł się bezpiecznie i mógł liczyć na pomoc. W grupach też łatwiej było o pewne surowce czy usługi – wszak każdy coś potrafił, coś uprawiał czy hodował, wszystko więc miało swój porządek rzeczy. Chociaż zależność ta już dawno zaniknęła, na wioskach czy w mniejszych miejscowościach jeszcze czasem możemy obserwować tego typu ewenementy.

Relacje, które budujemy z innymi ludźmi, definiują to, kim jesteśmy.

Jeśli będziemy się zamykać i ograniczać wyłącznie do grupy, która jak nam się zdaje, nam odpowiada, przestaniemy się rozwijać. A to właśnie dzieje się w przytoczonych przeze mnie na wstępie elitarnych osiedlach. Z resztą, problem ten dotyczy nie tylko nowych bloków. Jest znacznie bardziej rozbudowany. Bo zadaj sobie zupełnie szczerze pytanie – czy znasz swoich sąsiadów? Nie pytam o tych z klatki czy z mieszkania naprzeciwko. Ale na przykład z sąsiedniej kamienicy? Albo z bloku naprzeciw? Nie… No właśnie. A to Ci ludzie, wraz z Tobą tworzą pewną społeczność, którą warto pielęgnować.

Niestety, współczesny świat posunął się już do granic możliwości, hodując pokolenie samotników, którzy stronią od świata i ludzi.

Szkoda, ale widzę w tym wszystkim małą iskierkę nadziei. Takie inicjatywy jak „Dni Sąsiada”, jarmarki, garażowe wyprzedaże czy nawet wyśmiewane przez wszystkich festyny parafialne i dni miejscowości to świetna okazja by załapać się na dobre jedzenie, ale również poznać osoby, które żyją obok Ciebie. Może się okazać, że wśród nich znajdziesz swoją bratnią duszę, drugą połówkę, dobrego lekarza, zaufanego elektryka albo mamę, która tak jak Ty, potrzebuje po prostu czasem się wygadać, a nie ma do kogo.

Otwórzmy bramy i przestańmy stawiać granice tego, co jest warte, a co nie naszego poznania. Świat jest tak piękny i różnorodny, że warto znać wszystkie jego odcienie, a nie tylko te, które wydają nam się wartościowe i godne uwagi.

Kiedy w koło wciąż trąbią Ci o tym, że powinnaś się lepiej odżywiać, kupować eko, śledzić dietetyczne nowinki i spędzać w kuchni połowę swojego życia, by przygotować rodzinie zdrowy i zbilansowany posiłek, odechciewa Ci się wszystkiego.

Szczególnie, gdy wracasz po 8 godzinach pracy do domu, masz okres, głowa boli od rana, dzieci krzyczą, a mąż marudzi, że nie ma skarpetek na jutro. W takich momentach najczęściej sięgasz po półprodukty albo po telefon, by zamówić pizzę. A później masz wyrzuty sumienia. Zupełnie niepotrzebnie – robi to każda z nas, choć niechętnie się do tego przyznaje. Jak zatem w natłoku codziennych obowiązków znaleźć czas na zdrowe jedzenie? Postawić na fastfood w zielonej odsłonie!

Fasfood, który nie tuczy?

Zastanawiasz się pewnie, jak to możliwe. Wszędzie trąbią o szkodliwości tego typu jedzenia, aż tu nagle przełomowe odkrycie, które być może zrewolucjonizuje dietę tysięcy kobiet na całym świecie. Nic z tych rzeczy. Fastfood, a więc przetworzone jedzenie, gotowce i inne cuda-wianki ułatwiające życie w podbramkowych sytuacjach, to wciąż zło. Chociaż czasem ratują tyłek, nie zastąpią zbilansowanej diety. Dziś jednak chciałam przybliżyć Wam ideę zdrowych posiłków, które są nie tylko pyszne i zdrowe, ale przede wszystkim przygotowuje się je w iście ekspresowym tempie.

Zielono mi…

Światowa Organizacja Zdrowa rekomenduje, by w codziennym jadłospisie każdego człowieka znalazło się 3-5 porcji warzyw i 2-4 porcji owoców. Chociaż ilości te dla wielu wydają się zbyt duże, a cenne składniki takie jak błonnik, witaminy i minerały są dla nich taką samą abstrakcją jak człowiek na księżycu, spieszę z pomocą. A właściwie nie ja, tylko koktajle warzywno-owocowe, które są nie tylko świetnym pomysłem na urozmaicenie diety, szybką przekąskę, ale także sposobem na dziecięce niejadki, które stronią od wszelkiego rodzaju zieleniny na talerzu. W ostatnich latach zielone smoothies, albo zwyczajnie koktajle, zdobyły sobie rzesze sympatyków. I nie bez powodu. Właściwości prozdrowotne to w dużej mierze zasługa chlorofilu (zawartego w szpinaku, jarmużu, natce pietruszki czy kolendrze) – zielonego barwnika, który jest naturalnym źródłem magnezu, żelaza i kwasu foliowego. A to nie jedyne plusy płynące z tych zielonych fastfoodów:

Dlaczego warto pić zielone koktajle

  • Są pożywne i łatwe do trawienia. Zawierają dużo błonnika, więc bardzo korzystnie wpływają na pracę układu pokarmowego. Twoje jelita będą Ci wdzięczne!
  • Są łatwe i szybkie do zrobienia. Ich przyrządzanie zajmie Ci mniej niż świeżo wyciskany sok.  
  • Są naturalnym lekiem na anemię! Chlorofil zawarty w warzywach liściastych (pietruszka, szpinak, jarmuż) to źródło żelaza i kwasu foliowego.
  • Oczyszczają wątrobę i usuwają toksyny z Twojego organizmu.
  • Wzmacniają odporność. Zielone rośliny zawierają przeciwutleniacze i substancje przeciwzapalne.
  • Wzmacniają układ naczyniowy i wspomagają leczenie żylaków.
  • Obniżają poziom cukru we krwi, przez co zmniejszają Twoją chęć sięgnięcia po słodkie i niezdrowe przekąski.
  • Dzięki wysokiej zawartości magnezu, potasu i kwasu foliowego, usprawniają pracę układu nerwowego i mięśniowego.
  • Można je podawać nawet małym dzieciom! To najlepszy sposób na małe oszustwo i przemycenie szpinaku do diety Twojego malucha.

Podstawowe zasady przygotowywania zielonych koktajli

  • Do zrobienia koktajlu użyj szybkoobrotowego blendera lub blendera kielichowego, który dobrze rozdrobni składniki.
  • Pamiętaj o odpowiednich proporcjach składników. Dla optymalnego, słodkawego smaku poleca się, by owoce stanowiły 60%, a zielone warzywa liściaste ok 40%. No chyba, że nie masz nic przeciwko wytrawniejszym smakom.
  • Od Twoich indywidualnych preferencji zależy konsystencja, a więc ilość użytej wody/ mleka roślinnego.
  • Jeśli masz pewność, z jakiego źródła pochodzą kupione warzywa i owoce, warto używać ich w postaci nieobranej i nie usuwać gniazd nasiennych. Skórki zawierają dużo błonnika a pestki amigdalinę, która ma właściwości antynowotworowe i witaminę B17. Zanim jednak wrzucisz cały owoc, upewnij się co do jego pozytywnych właściwości w każdym calu.

Najlepsze (i przetestowane na mnie i moich najbliższych) przepisy na zielone koktajle. Wybór subiektywny.

 

Zielone smoothie Yody*, czyli propozycja dla najmłodszych

1 awokado

1 kiwi

garść jarmużu

wiórki marchewki

3 małe gruszki

parę listków mięty

sok wyciśnięty z 3 pomarańczy

kostki lodu

 

Smoothie Kebnekaise*, czyli nieprzesłodzona kwaśno-ostrość

1 średni bukiet buraka liściowego (lub zielonych liści twojego wyboru)

1 mała kępka szpinaka typu baby

1 ogórek

1 cytryna

kawałek świeżego imbiru

2 łodygi selera

1 awokado

0,5-1 szklanki wody

 

Przeciwzapalne smoothie Profesora Stiga*, czyli opcja dla nieustraszonych (tylko ja z rodziny przebrnęłam)

300g jarmużu

1 litr wody

2 awokado

200g płatków owsianych

½ cytryny (bez skórki)

2 cm imbiru

(jeśli jest Ci zbyt „zielono” dodaj jedno jabłko)

 

Koktajl z mango, szpinaku i młodego jęczmienia**, czyli rodzimy orientalizm

1 mango

1 banan

szklanka szpinaku

2 łyżki wiórków kokosowych

1 łyżeczka sproszkowanego soku z młodego jęczmienia

1 łyżeczka babki płesznik

1 łyżka siemienia lnianego

szklanka wody lub mleka roślinnego

 

Smacznego!

 


* przepis z książki Food Pharmacy

** przepis z bloga Różanecznik

Chociaż o byciu królewną marzy chyba każda dziewczynka, nie wszystkich pragnienia spełniają się w dorosłym życiu. Urodzenie się w królewskiej rodzinie zdarza się wyjątkom, a poślubienie księcia to nie lada wyczyn. I chociaż ja też kilkanaście lat temu robiłam sobie pamiątkowe zdjęcie pod Pałacem Buckingham, dziś bynajmniej nie siedzę na tronie, lecz na poznańskich Jeżycach, zaręczona z mężczyzną, któremu bliżej do łysiejącego Williama niż do księcia Harrego. No ale zapomniałam… nazywam się Magdalena, a nie Meghan.

Cały ten medialny szum wokół #royalwedding skłonił mnie do głębszych przemyśleń odnośnie mojego związku. Bynajmniej nieformalnego związku. Od wielu lat bowiem żyję w konkubinacie. O tak. Uwielbiam to słowo, podobnie jak konkubent, absztyfikant, partner, ojciec mojego dziecka i wszystkie wariacje na ten temat. A najbardziej uwielbiam pytanie: dlaczego nie jesteście małżeństwem?!

No właśnie, czemu w kraju katolickim zdarzają się takie przypadki jak nasze? A może raczej, dlaczego w kraju, który chce uchodzić za postępowy, wciąż ktoś zadaje takie pytanie? Czemu go to razi, mierzi i nie daje spać po nocach? Skoro ludzie się kochają, to powinni być razem, czyż nie? Niezależnie od tego, czy jest to sformalizowane na papierze, czy nie (tak przynajmniej twierdzi moja babcia, która wspiera nas całym sercem <3) A jednak… wciąż komuś to przeszkadza.

Tradycyjny model rodziny

Zacznijmy od początku, a więc od tego, że pochodzę z tradycyjnej rodziny. Rodzice, dwójka dzieci. Rodzina, jak na ten kraj podobno przystało, katolicka, ale nie z tych, co to wierzy, a nie praktykuje. Wręcz przeciwnie. Religia zawsze odgrywała w naszym domu ważną rolę. Tak zostałam wychowana, tak wierzę i swojej wiary się nie wstydzę. Podchodzę do niej jednak chyba ciut inaczej niż moi rodzice. I stąd właśnie pierwszy problem na linii córka – rodzice. Czy mój sposób życia im nie odpowiada? Z wiadomych względów różni się on od tego, czego mnie uczyli i wzorca jaki sami sobą reprezentują. Nic więc dziwnego, że wszystko, co od niego odbiega, jest inne, nieznane. Czy gorsze? Nigdy nie powiedzą mi tego wprost, ale ja wiem, że lżej byłoby im na sercu i duszy, gdybyśmy w końcu zostali małżeństwem. Gdyby wszystko było „po bożemu”. Bo chociaż w innej kolejności niż oni oczekiwali, to byłby spokój.

Ludzkie gadanie

I tu pojawia się kolejne pytanie. Spokój dla nich? Ale taki wewnętrzny czy też zewnętrzny? Może to wszystko to tak naprawdę nacisk ze strony społeczeństwa, wspólnoty? Swego rodzaju napiętnowanie, że córka tych tam wyjechała do dużego miasta, zamieszkała z facetem, „spaskudziła się” i teraz ma dziecko bez ślubu. Tak… małomiasteczkowa mentalność ludzi. Ocenianie, obgadywanie i wtykanie nosa w nieswoje sprawy. Bo łatwiej jest żyć życiem innych. Od tego właśnie uciekłam. Nie to, że lubię być anonimowa. Chodzi raczej o komfort, który daje mi duże miasto. Tutaj wprost nikt mi nie powie, że „nie wypada”, że „powinnam inaczej”. Tutaj każdy ma swoje sprawy i innymi się nie przejmuje. A już na pewno w dowód nie zagląda i nie sprawdza czy jest się tym małżeństwem czy nie. No chyba, że załatwiam coś w urzędzie.

Kobieta (nie)spełniona?

Czy jednak aby na pewno uciekłam od małomiasteczkowej mentalności? Czasem wydaje mi się, że przytargałam ją ze sobą w postaci swojego sumienia… Tak, to jakaś część mojego wnętrza się odzywa i mówi mi, że ten ślub jest potrzebny. Wiadomo, łatwiej byłoby w urzędach, nie musiałabym się tłumaczyć na poczcie, itp. Ale czy papier i zmiana nazwiska to jest to, czego mi do szczęścia brakuje? I tak i nie. Bo przecież cieszę się z tego, że mamy siebie. Cieszę się, że nam się układa. Że tworzymy rodzinę i nasza córka wychowuje się w pełnym domu. Nie to, że niepełne są niefajne, bo czasem są lepsze niż te przepełnione czym innym niż miłością, ale mniejsza o to… Sęk w tym, że doceniam to wszystko co mam, a jednak wciąż mi mało. Wciąż otoczenie daje mi znaki, że powinniśmy. Kolejne śluby w gronie najbliższych nie pomagają mojemu wewnętrznemu ja. I chociaż nigdy nie marzyłam o wielkim weselu (wydawanie grubej forsy na jednodniową imprezę, a czasem nawet zaciąganie kredytów na ten cel jest dla mnie szczytem głupoty), białej limuzynie i princeskowej sukni pełnej tiulu i kryształków Swarovskiego, mając tę przysięgę, chyba czułabym się inaczej. Pewniej. A może tylko tak mi się wydaje? Bo w dzisiejszych czasach nie można być pewnym nawet samego siebie, a co dopiero drugiego człowieka, który, jeśli będzie chciał odejść, to żadna przysięga go nie powstrzyma. Więc może nic się nie zmieni i niepotrzebny szum o to wszystko? Właściwie to taką mam nadzieję, że niezależnie czy do ślubu kiedykolwiek dojdzie czy nie, nic się nie zmieni. Że wciąż będziemy się kochać, nawet jeśli nie zawsze potrafimy powiedzieć to słowami.

Bo liczą się drobne gesty, codzienna pomoc, wyniesienie śmieci i zajęcie się córą, gdy ja już nie mam sił. A zagraniczne rezydencje, książęce tytuły, podjeżdżanie na białym koniu pod balkon czy imprezy za 35mln może wziąć Meghan. Całkiem nieźle sobie bez nich radzę 🙂


fot. Instagram @kendingtonroyal

„… i chcemy, by za domem rosło drzewo, i żeby ptak śpiewał.” Chyba każdy urodzony na przełomie lat 80 i 90 doskonale zna ten przebój Majki Jeżowskiej.

Chociaż w czasach naszego dzieciństwa śpiewany był wyłącznie jako wkręcająca się melodia na lekcjach muzyki, szkolnych apelach na cześć Ziemi czy w domowym zaciszu do magnetofonu, dziś tekst tego utworu odkrywam poniekąd na nowo. Bo chociaż zdawałam sobie o czym jest piosenka te kilkanaście lat temu, dzisiaj określiłabym ją bardziej mianem manifestu czy też odezwy do życia bliżej natury niż zwykłej dziecięcej przyśpiewki.

Dzieci potrzebują ziemi, lasu, gór i wody! Naukowcy podkreślają, że to właśnie życie blisko natury ma dobroczynny wpływ na samopoczucie każdego człowieka. Przebywanie na łonie natury to przecież okazja do większej aktywności fizycznej, relaksu, wyciszenia i regulacji emocjonalnej. Czemu więc nasze dzieci nie korzystają z tej dobroczynności codziennie? Albo nawet kilka razy dziennie? Bo żyjemy w dobie betonu i cyfryzacji wszystkiego, a jedyna natura z jaką mają do czynienia maluchy to kanapka ze zwiędniętą sałatą i programy przyrodnicze w telewizji.

Ja wiem, jak zwykle przesadzam i przejaskrawiam. Ale smutna prawda jest taka, że jako ludzie, szczególnie żyjący w miastach, mamy zbyt mały kontakt z naturą. A szkoda. Naukowcy udowadniają, że obserwowanie przyrody uwrażliwia, gdyż wymaga cierpliwości i skupienia, co nierzadko jest wyzwaniem dla współczesnych ludzi, a szczególnie dzieci. Dlatego my, jako rodzice, powinniśmy wspierać nasze pociechy w odkrywaniu najprostszych aktywności, takich jak spacer po lesie, zabawa w strumieniu, wyprawa w góry, palenie ogniska czy biwakowanie, ponieważ pozwala to dzieciom poczuć pierwotny związek z tym, co naturalne i żywe.

W czasie deszczu dzieci się nudzą…?

Współcześni rodzice często narzekają, że nie mają pomysłu na zabawy z dzieckiem, kiedy na dworze jest brzydka pogoda. Deszcz, śnieg czy nieco chłodniejsze temperatury skutecznie odstraszają nas i zatrzymują w domowych pieleszach. A szkoda, bo jak powiada skandynawskie przysłowie: „Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania”. Może więc warto wziąć je sobie do serca i nie rezygnować z zabawy na dworze (czy też na polu) tylko dlatego, że warunki nie są idealne. Świadomość naturalnego rytmu zmieniających się pór roku, a także pór dnia i doświadczanie różnej pogody to dla dzieci niezwykle ważne i fascynujące przeżycie. Naszym obowiązkiem jest pokazywać dzieciom, jak otaczający nas świat zmienia się z dnia na dzień. Możemy nawet uwieczniać te eskapady na zdjęciach i fotografować te same miejsca w odstępach czasowych. Po latach będą świetną pamiątką. Warto, żeby takie spacery odbywały się każdego dnia i były wpisane w tygodniowy plan rodzinnych aktywności. Niezależnie od miejsca zamieszkania zawsze znajdziemy w okolicy chociaż kawałek zielonej przestrzeni (no chyba, że ktoś mieszka na pustynnej wyspie). Niezależnie więc czy będzie to osiedlowy skwer z trawnikiem, park, łąka, brzeg rzeki czy przydomowy ogródek – każda przestrzeń sprawdzi się do „zielonej zabawy” i przebywania na świeżym powietrzu. Co wtedy robić? Szukać czterolistnej koniczyny, spacerować, leżeć na trawie albo jeść podwieczorek. Ogranicza Cię jedynie własna wyobraźnia.

Rośnij fasolko

Chociaż nie każdy z nas może pozwolić sobie na przydomową grządkę pełną warzyw, hodowanie roślin, nawet tych niezdatnych do jedzenia, zbliża do natury. Niezależnie więc od tego czy masz balkon czy tylko kawałek parapetu, Twoje dziecko może zostać małym ogrodnikiem. Troska o rośliny i obserwacja efektu swojej pracy daje maluchom ogromną satysfakcję. A obserwowanie cyklu wegetacji, nauka o szkodnikach, naturalnych nawozach czy sposobach pielęgnacji to nauka, której nie zdobędą na lekcjach przyrody czy biologii (a na pewno nie w takim zakresie).

Kupa kamieni

Dzieci uwielbiają zbierać patyki, kamienie, liście czy piórka różnych ptaków. I chociaż nie zawsze podoba nam się składowanie takiego materiału geologicznego w domu, pozwalajmy maluchom na to. Takie znaleziska są nie tylko świetną pamiątką z podróży, ale także inspiracją do poszukiwania ich źródeł, rozmów o nich, o człowieku, o tym co daje nam natura i jak nasi przodkowie kiedyś z niej korzystali, czy kreatywnego wykorzystania tych przedmiotów w pracach plastycznych.

Zatrzymaj czas

Dzieci pozwalają nam patrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. To właśnie one dostrzegają rzeczy, na które my na co dzień nie zwracamy uwagi. A świat jest naprawdę zachwycający! Wystarczy tylko na chwilę się zatrzymać i mu się przyjrzeć. Różnobarwna tęcza, kolorowe niebo przy zachodzącym słońcu, mgły unoszące się nad łąkami, burzowe chmury – to najpiękniejsze obrazy malowane przez naturę. W mieście też ich nie brakuje! Czy to nie fascynujące, że w szczelinach między płytkami chodnikowymi potrafi wyrosnąć roślinka? A brzoza na gołej skale czy starym dachu domu? Nie wspominając o miejskich balkonach obrośniętych kolorowym kwieciem i bluszczem… Znajdź na nie czas. Przystań na moment i zachwyć się nimi.

Odkrywaj to, co nieznane

Muszę się do czegoś przyznać – nigdy nie spałam pod namiotem. To dziwne i straszne zarazem, ale myśl o tym sprawia, że czuję w jakiejś cząsteczce niespełniona. Całe szczęście, jako osoba dorosła mogę to zmienić. I taki mam plan. Chcę jak najszybciej pokazać mojej córce, co znaczy spać pod gwiazdami. Czym jest zdobywanie szczytów z plecakiem i głową pełną marzeń. Czym jest zachwyt ogromem natury, jej godnością i potęgą. Jak mały może czuć się człowiek, jak bezradny wobec siły wodospadu czy morskiego sztormu. Jaką pokorą powinna się wykazać chociażby wobec zmieniających się warunków pogodowych w górach czy stromych szlakach, które zwodzą na manowce. Jak wiele może wyczytać z samej obserwacji nieba, zmieniających się faz księżyca czy z gwiazd. I chociaż sama nie mam jeszcze pełnej wiedzy w tym zakresie ufam, że wspólne odkrywanie przyrody i tego, co nieznane będzie cenną lekcją, także z pespektywy relacji rodzic-dziecko.

Parki Narodowe i Krajobrazowe

Odkrywanie przyrody może być też bardziej uschematyzowane i zgodne ze szkolną podstawą programową. Już bowiem w pierwszych klasach szkoły podstawowej w podręcznikach pojawia się lista parków narodowych i krajobrazowych z całej Polski. Czemu więc nie odwiedzić tych, które znajdują się blisko? Może być to świetna okazja do weekendowego wypoczynku albo poszerzenia wakacyjnych planów. W wielu miejscach można poruszać się rowerem, dla turystów przygotowane są specjalne ścieżki edukacyjne, a na trasie dostępne są również schroniska, w których nocleg będzie niezapomnianym przeżyciem dla każdego malucha.

Literatura przyrodnicza

Wbrew obiegowej opinii książki i atlasy przyrodnicze są doskonałym pomysłem na prezent dla dziecka. Maluchy uwielbiają nie tylko przeglądać piękne zdjęcia i rysunki, ale także zagłębiać się w meandry ciekawostek i informacji ze świata fauny i flory. Co więcej, wspólne czytanie książek i albumów to doskonały czas na pogłębiane relacji między dzieckiem a rodzicem, a także do fascynujących rozmów, które mogą być wstępem do kolejnej wycieczki. Na takich eskapadach dziecko może samo zacząć zbierać rodzime rośliny i samodzielnie przygotować zielnik na lekcje biologii. Opisywanie gatunków roślin rozwija wiedzę na temat ich dobroczynne właściwości. Literatura przyrodnicza rozbudza więc w dzieciach pasję do natury, która być może w przyszłości przerodzi się w fascynujący zawód związany z tą dziedziną.

Sprzątanie świata

W dużych miastach sprzątanie po swoim psie stało się już normą, co bardzo mnie cieszy. Martwi mnie jednak ilość śmieci znajdujących się na chodnikach czy zielonych skwerach. Zapewne związane jest to mocno z naszym wychowaniem i wartościami, które przekazali nam rodzice, więc uczmy nasze dzieci od małego, do czego służy kosz na świeci. Dobrze jest zaszczepiać w maluchach także chęć uczestniczenia w takich akcjach jak „Dzień dla Ziemi” czy „Sprzątanie Świata”. Chociaż na szeroką skalę dają one niewiele, są doskonałą okazją do rozmów o gospodarowaniu odpadami, o recyklingu, opakowaniach wielorazowych, o tym, że to od nas zależy, jak wyglądać będzie nasza planeta za kilkanaście i kilkadziesiąt lat.

Dzień sąsiada

Dzieci uczą się przez obserwację. Dlatego takie akcje jak „Dzień sąsiada” (coraz popularniejszy również w Polsce, np. w Poznaniu), podczas którego mieszkańcy okolicznych domów spotykają się i dobrowolnie aranżują wspólną przestrzeń, są świetną okazją do nauki odpowiedniej postawy wobec naszej planety. Wspólne sadzenie roślin, montowanie karmników czy budek lęgowych, a także zadbanie o wygląd osiedlowych alejek, skwerów, trawników i placów zabaw to czas na naukę i integrację społeczności, którą przecież najmłodsi obywatele również tworzą.

Kontakt z naturą ma na dzieci nie tylko korzystny wpływ ze względu na ich rozwój.

To właśnie dostrzeganie piękna przyrody, je unikalności sprawia, że maluchy stają się jej sprzymierzeńcami. Mamy jedyną i niepowtarzalną okazję do tego, by wychować pokolenie, dla którego troska o to, co je otacza, będzie rzeczą normalną, wynikającą z szacunku do świata, a nie z poczucia winy czy odpowiedzialności za straty już wyrządzone.

Ziemia jest jedynym domem jaki mamy.

Człowiek cały czas rujnuje jej zasoby naturalne, niszczy połacie dzikich terenów, na rzecz budowania nowych osiedli, zatruwa rzeki i zaśmieca oceany. Mimo takiej edukacji wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, jak szkodliwe jest kupowanie wody w plastikowych butelkach, stosowanie dezodorantów w sprayu czy pakowanie zakupów w coraz to nowe plastikowe reklamówki. To bardzo ważne, by nasze dzieci, młode pokolenie, na które mamy jeszcze wpływ, umiały być w kontakcie z Matką Ziemią, docenić korzyści płynące z natury, szukać wzajemnych zależności w przyrodzie i doświadczyć gościnności planety. Zróbmy to, póki jeszcze możemy. Kształtujmy w maluchach świadomą postawę i sami zmieniajmy swoje nastawienie. Bo nie jest jeszcze za późno na zmiany. Musimy jednak działać teraz i już, a nie od następnego tygodnia…

W czasach, kiedy nikt nie spamował SMS-ami o kolejnych promocjach w drogerii, gdy reklamy „3+1 gratis” nie atakowały kobiet na każdym rogu, kiedy z pieniędzmi było krucho nawet na podstawowe produkty, a w sklepach było niewiele, nasze mamy, babcie i prababcie doskonale sobie radziły nie tylko na co dzień, lecz również w sprawach urodowych.

To właśnie one po dziś dzień są skarbnicą wiedzy o naturalnych sposobach pielęgnacji skóry, włosów czy paznokci, które będą doskonałą alternatywą dla wszystkich kobiet, które dość mają czytania ulotek i piętrzących się SLS-ów, parabenów, silikonów i innych konserwantów nawet w najzwyklejszym kremie czy pomadce do ust.

O tym, że moc tkwi w naturze, chyba nikogo nie trzeba przekonywać. I chociaż powoli zmieniamy swoje przyzwyczajenia żywieniowe, wciąż ciężko nam zrezygnować z drogeryjnych specyfików do ciała. Czemu? Bo nałożenie gotowej maseczki jest szybsze niż przygotowanie jej samodzielnie. A przynajmniej tak wydaje się osobom, które niezbyt przychylnym okiem patrzą na naturalne „kosmetyki”, o których dzisiaj trochę opowiem.

Płynne złoto

Jeśli do tej pory miód kojarzył Ci się wyłącznie jako alternatywa dla cukru w wielu przepisach i niezastąpiony składnik kanapki z twarogiem, dziś poznasz kolejne jego właściwości. To właśnie o nim nasze babcie mówią „płynne złoto”. Nie tylko ze względu na jego kolor, ale prawdziwą moc dobroczynnych właściwości. Nie raz widziałaś zapewne babcię smarującą popękane usta miodem. A może to właśnie ona radziła Ci, by zmiany trądzikowe, które kiedyś były Twoją zmorą posmarować miodem? Robiłaś to i nie zastanawiałaś się dlaczego, a przecież działało. No właśnie, bo miód działa na naszą skórą jak kojący, odżywczy kosmetyk, który przyspiesza procesy gojenia, łagodzi poparzenia i podrażnienia. Ponadto działa bakteriobójczo i przeciwzapalnie. Dlatego właśnie zmiany potrądzikowe czy zdarte łokcie i kolana szybciej się goją. Miód zmniejsza też ryzyko powstawania nieestetycznych blizn. Dziś również możesz korzystać z jego dobroczynnych właściwości. Miód pozwala dłużej cieszyć się młodym wyglądem skóry, ponieważ dba o jej odpowiednie. Ma również właściwości złuszczające, które sprawiają, że skóra jest gładka i zachowuje zdrowy kolor. Masaże, peelingi czy maseczki wspomagają walkę z cellulitem, rozstępami i mają działanie przeciwzmarszczkowe. Ważne jednak, by był to produkt naturalny, a nie sztuczny zamiennik, który mógłby wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

Nie taki nabiał straszny

Serwatka większości kojarzy się pewnie z napojem serwowanym w przedszkolu, z którym niekoniecznie ma najmilsze wspomnienia. Warto jednak wiedzieć, że była ona z powodzeniem wykorzystywana przez nasze babcie także do celów kosmetycznych. Serwatka jest bogactwem cennych składników odżywczych: białek, witamin – głównie tych z grupy B oraz minerałów takich jak fosfor, sód, wapń i jod. Ma działanie antybakteryjne, przeciwwirusowe, wzmacnia układ odpornościowy, poprawia metabolizm, wspomaga pracę serca i neutralizuje działanie wolnych rodników. Nie musi jednak służyć wyłącznie do picia! Przez babcie stosowana była do pielęgnacji skóry: przywracała jej zdrowy kolor, wygładzała, a dzięki swym antyoksydacyjnym właściwościom, spowalniała procesy starzenia. Jeśli więc niestraszna Ci laktoza, serwatkę możesz stosować do przemywania twarzy jako dodatek do kąpieli i maseczek. A jeśli masz cienkie, matowe i nadmiernie wypadające włosy, możesz zrobić z niej płukankę wzmacniającą Twoją czuprynę.

Laktoza po raz kolejny

Równowaga kwasowo-zasadowa w naszym organizmie to podstawa. Wiedziały o tym również nasze babcie, które chcąc utrzymać prawidłowe pH skóry, tonizowały ją… zsiadłym mlekiem! Tak właśnie! Taka pielęgnacja sprawi, że Twoja skóra będzie czysta, gładka, wolna od krostek, ropnych wykwitów czy wągrów. Zsiadłe mleko pozwala wyregulować pracę gruczołów łojowych i ułatwia walkę ze zmianami trądzikowymi.

Naturalne nawilżenie

Jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie słyszał o kremach pod oczy, kremach do twarzy na dzień i na noc, kremach do szyi, dekoltu i innych partii ciała. Przyznaj szczerze – ile spośród wymienionych lub nie sama posiadasz? Zapewne sporo. Bo jak każda kobieta wiesz, że dobrze nawilżona skóra, to młodszy wygląd na długi czas. Wiedziały o tym także nasze babcie, których sposoby nawilżania pozwalały dłużej cieszyć się zdrowym i promiennym wyglądem skóry. Jaki był ich sekret? Masło lub oliwa. To właśnie takie tłuszcze zawierają fosfor, potas i żelazo, witaminy z grupy B, witaminy D, C i E oraz nienasycone kwasy tłuszczowe. Te naturalne „kremy” nie tylko doskonale odżywiają skórę, ale także aktywują procesy regeneracyjne. I chociaż nakładanie tego rodzaju specyfików wiąże się z nieco mniejszym komfortem niż podczas smarowania się perfumowanym kremem, rezultaty będą znacznie lepsze i naturalniejsze.

Ziemniak, pyra, kartofel

Nie, nie, nie zaczniemy tutaj dywagacji, która z form jest bardziej poprawna. Skupmy się na właściwościach tego cudownego, a jakże prostego warzywa. Chociaż zapewne o tym nie wiesz, to właśnie ziemniaki pomogą Ci się rozprawić z suchą skórą, szorstkimi dłoniami czy workami i cieniami pod oczami. Jak? Dzięki temu, że zawierają wiele cennych witamin, np. C, E, A, K, B2, B6, PP, H, a także minerałów takich jak jod, magnez, potas, fosfor, siarkę, wapń czy żelazo oraz skrobię doskonale znaną ze swojego dobroczynnego działania w leczeniu suchej swędzącej skóry. Wystarczy, że zetrzesz na tarce surowe ziemniaki i nałożysz w kłopotliwe miejsce. Doskonale sprawdzają się w łagodzeniu oparzeń, podrażnień, odmrożeń, pomagają uporać się z liszajami czy siniakami. Sprawiają, że skóra staje się gładka i elastyczna, dzięki czemu są świetnym dodatkiem do maseczek o działaniu przeciwzmarszczkowym. Plasterki surowego schłodzonego ziemniaka świetnie sprawdzą się jako kompres na opuchnięte oczy. Wystarczy nałożyć go na 10-15 minut przykryć gazą lub bawełnianym ręcznikiem, a później przemyć skórę letnią wodą i starannie nawilżyć. Natomiast papka z ugotowanych ziemniaków doskonale wygładzi podrażnione i przesuszone dłonie.

Super moc małych nasionek

Siemię lniane większości z nas kojarzy się z glutowatym kisielem wypijanym w przypadku problemów żołądkowych. I chociaż jest świetnym dodatkiem do pieczywa czy jogurtów, nie możemy zapominać, że posiada również właściwości korzystnie wpływające na naszą urodę. Nasze babcie używały go, by mieć zdrowe włosy, paznokcie i piękną skórę. To maleńkie ziarenko posiada całą masę nienasyconych kwasów, tłuszczowych, witamin z grupy B oraz witaminy E i minerałów (żelaza, cynku, wapnia i magnezu), dzięki czemu odżywia skórę, nawilża i łagodzi podrażnienia. Co ważne, neutralizuje również działanie wolnych rodników, dzięki czemu opóźnia procesy starzenia i przyspiesza regenerację. Siemię lniane wzmacnia także włosy jako płukanka lub maseczka oraz poprawiająca kondycję paznokci w postaci gęstej żelowej kąpieli.

Kiszonki dobre na wszystko

Tłusta skóra, szczególnie ta trądzikowa, potrafi przysporzyć wielu problemów. Nadmiar sebum sprawia, że twarz (latem w szczególności) jest lepka i świecąca, podatna na powstawanie zmian trądzikowych, zaskórników i infekcje. Babcine metody na tego typu problemy, były zadziwiające, acz skuteczne. Chodzi o okłady z kiszonej kapusty. Dzięki takim zabiegom skóra staje się świeża, oczyszczona z nadmiaru łoju i matowa. Wystarczy, jeśli posiekaną kiszoną kapustę nałożyz na twarz na 15 minut, a następnie spłuczesz letnią wodą.

Na problemy z włosami

Masz problem z łupieżem? Bez obaw. Wcale nie musisz sięgać po apteczne produkty. Wystarczy składnik, który zapewne masz w swojej kuchni. To właśnie roztwór z octu spirytusowego pomoże Ci pozbyć się łupieżu. Nasze babcie po umyciu głowy spłukiwały ją wodą z dodatkiem dwóch łyżek octu. Problem nie zniknie jednak od razu. Aby całkowicie pozbyć się łupieżu należy powtarzać zabieg co najmniej kilkanaście razy. A jeśli masz problem z cienkimi, matowymi i łamliwymi włosami, ratunkiem będzie maseczka z żółtka jaja z czterema łyżkami piwa. Wystarczy, że nałożysz ją na włosy i zostawisz pod ręcznikiem na 20 minut. Następnie umyj głowę delikatnym szamponem lub mydłem do włosów i powtarzaj przynajmniej raz w tygodniu. Efekty pojawią się już wkrótce.

Po co więc wydawać pół wypłaty na sztuczności w plastikowych opakowaniach, skoro można czerpać moc z natury? Czasem warto wyjść po za swoją strefę komfortu, by przekonać się do tego, że mimo iż czasy się zmieniają, babcia w tej kwestii z całą pewnością ma rację.

Jakiś czas temu przyjaciółka zapytała mnie: „Kiedy zaczęliście czytać Małej?” Przyznam szczerze, że nieco zbiła mnie z tropu, bo wydaje mi się, że zaczęłam jej czytać i śpiewać już w życiu płodowym. Prawda jest taka, że ciężko udzielić precyzyjnej odpowiedzi na to pytanie. Bo czy istnieje odpowiedni wiek do rozpoczęcia czytania? Moim zdaniem dziecko nigdy nie jest zbyt małe, żeby zacząć mu czytać. Zawsze jest właściwy moment i nigdy nie jest na niego za późno. I chociaż o pozytywnych skutkach czytania pisali chyba już wszyscy, wałkowania tego tematu nigdy nie jest za wiele.

Dlaczego warto dziecku czytać książki od początku?

Zanim Twoje dziecko nauczy się mówić, próbuje zrozumieć Twoją mowę. Rozszyfrowywanie jest ważnym elementem jego rozwoju. Od urodzenia dziecko chłonie język, z jakim się styka, tworząc wzorzec prawidłowej mowy. Żeby ułatwić mu cały ten proces, powinnaś mówić do niego jak najwięcej. Co ważne, nie tylko językiem potocznym, ale i literackim. To właśnie dzięki innej melodyce i rytmowi, dziecko szybciej zapamiętuje i rozwija nowe połączenia nerwowe. Choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę, to właśnie wiersze, których rytm odczuwalny jest przez dzieci w naturalny sposób, pozytywnie wpływają na rozwój ich zmysłów, układu nerwowego i koordynację słuchowo-ruchową. Taka nauka przez zabawę sprawia im niesłychaną radość. Nic więc dziwnego, że nawet kilkumiesięczne maluchy próbują naśladować czytane wierszyki i radośnie poruszać się w takt powtarzających się dźwięków.

Badania dowodzą, że dzieci, którym czyta się od maleńkości, są elokwentne i bardziej skoncentrowane od swoich rówieśników.

Takie cechy z całą pewnością przydadzą się w późniejszym wieku! Co takiego kryje się w tych w kółko powtarzanych bajeczkach i wierszykach? A no właśnie owa rutyna. To kilkakrotne czytanie tej samej książeczki, zwiększa zasób słów malucha, utrwala wiadomości i pozwala zapamiętywać całe zdania. Związane jest to także z koncentrowaniem się je jednym, znanym bodźcu, dzięki czemu wspomaga on prawidłowy rozwój bez zbędnych rozpraszaczy.

Czytanie jest równie ważne w kwestiach emocjonalnych. Czytanie pomaga tworzyć mocne więzi między dzieckiem a rodzicem czy innym członkiem rodziny. Jeśli czytasz swojemu dziecku, czuje się ono ważne i doceniane. Widzi, że jesteś w stanie odłożyć swoje zajęcia na później, by móc spędzić chwilę z nim na wspólnej lekturze. Ponadto książki sprawiają, że dziecko lepiej rozumie własne uczucia i potrafi je dokładniej opisywać. Poznając losy bohaterów, dziecko przeżywa to, co dzieje się w opowieści i sporo dowiaduje się o świecie. To również świetna droga przekazywania informacji trudnych czy wartości moralnych, na które chcemy uwrażliwić dziecko teraz i w późniejszym życiu.

Korzyści nie tylko dla dziecka

Naukowcy z Uniwersytetu w Sussex w południowo-wschodniej Anglii udowodnili w swoich badaniach, że czytanie jest jednym z najskuteczniejszych sposobów radzenia sobie ze stresem. Któryż z rodziców nie mierzy się z tym problemem w dzisiejszych czasach. A wystarczy tylko kilka minut głośnej lektury z dzieckiem, by obniżyć poziom poirytowania i napięcia aż o 66%! Pod tym względem więc książki przebijają słuchanie muzyki, granie w gry wideo, spacer czy relaksowanie się przy kubku ciepłej kawy. A może to magiczne oddziaływanie naszych pociech?

Nie tylko bajeczki na dobranoc…

Utarło się, że dzieciom czyta się przed snem. Owszem, jest to doskonale wyciszający rytuał. Książka jednak nie powinna się dziecku kojarzyć wyłącznie ze spaniem. Dlatego właśnie zachęcam, by wprowadzić lektury również o innych porach dnia i w innych miejscach niż łóżko czy sypialnia. U nas wspólne czytanie sprawdza się np. w chwilach mojej porannej czy popołudniowej kawy. Zamiast pić ją przy stole czy w pozycji horyzontalnej na kanapie, wolę usiąść na dywanie w pokoju córki i zaprosić ją do wspólnej lektury. To też doskonała chwila na potrzymanie jej na kolanach, pogłaskanie i potulenie się. Kiedy była mniejsza, książeczki, w bardziej wodoodpornej wersji, braliśmy do kąpieli. Dziś Nina lubi zabierać książki na spacer. To dopiero musi być widok – niespełna dwuletnie dziecko, „zaczytane” na spacerze. Przez to, że znam już niektóre historie na pamięć, jestem w stanie bezkolizyjnie prowadzić wózek i „czytać” ulubioną lekturę córy. Książki świetnie sprawdzają się w kolejce u lekarza, w kościele czy w momentach, gdy muszę załatwić jakąś ważną sprawę na mieście. To nie tylko umilacz czasu, ale przede wszystkim zdrowy nawyk. Wszak znacznie przyjemniej patrzy się na ludzi w tramwaju z nosami w książkach niż w telefonach komórkowych.

Natury nie oszukasz

Tak, tak powiecie – filolożka. A i owszem. Ale również zapalony mol książkowy od dziecięcia. Niezależnie od tego czy wyssałam z mlekiem matki, czy odziedziczyłam po tacie, wszelkie honory należą się mojej mamie chrzestnej. Miłość do książek będzie mi towarzyszyć zawsze. Nic więc dziwnego, że chcę zarazić nią również moją córkę. Wychodzę bowiem z założenia, że korzyści, jakie przyniesie czytanie już w młodym wieku, są nieocenione i z całą pewnością przyczynią się do lepszego rozwoju mojego dziecka. A skoro jest to wpisane poniekąd w mój kod genetyczny, czuję, że Nina, jako krew z mojej krwi, nie będzie mi tego miała za złe w przyszłości.

Czytaj swojemu dziecku – od urodzenia!

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo