Change font size Change site colors contrast

Niezależnie od tego, czy Twoja pociecha ma 2 lata czy 20, w oczach matki zawsze będzie nieporadnym dzieckiem. Nasze serca zupełnie inaczej patrzą na istotę, którą powołały do życia, nawet jeśli ten poważny młody człowiek ma już swoje życie i swoje dzieci. I chociaż ciężko nam jest czasem zrozumieć naturalną potrzebę naszych maluchów, które wszystko chcą robić same, musimy się z nią pogodzić. Taka jest kolej rzeczy. Ewolucja zaplanowała to za nas i my nie mamy w tej kwestii nic do powiedzenia.

Samodzielność kiedyś i dziś

Kiedy myślisz o swoim dzieciństwie masz w głowie grę w klasy, podchody po całym mieście, zwisanie z drzew i trzepaków oraz samotne powroty do domu z kluczem na szyi. Taka była w latach 70., 80. i 90. rzeczywistość. Nikt nie zastawiał się nad tym czy dziecku może się coś stać, czy dziecko sobie poradzi – musiało, nie miało innego wyjścia. Zestaw to z rokiem 2018 i współcześnie pojmowanym rodzicielstwem. Ogromna przepaść co? Co stało się przez te 20/30 lat. Czy świat naprawdę aż tak się zmienił? Czy polskie podwórka i ulice stały się nagle największym zagrożeniem czyhającym na dzieci, że współcześni rodzice mają obsesję kontrolowania wszystkiego? Bo przecież nie zatrzymuje się to wyłącznie na organizowaniu wolnego czasu czy podwożeniu pod szkołę. Obsesja trzymania ręki na pulsie wybiega znacznie dalej, pytanie tylko dlaczego i po co? Czy taka postawa nie krzywdzi naszych dzieci? Jak w tym wszystkim zachować zdrowy rozsądek i sprawić, że dzieciństwo Twojego malucha będzie naprawdę szczęśliwe? W dzisiejszym wpisie opowiem Ci trochę o tym, czemu warto wpierać samodzielność dziecka już od pierwszych chwil życia, i co zrobić, by bardziej mu zaufać.

Koniec z wyręczaniem!

„Ja to zrobię szybciej”, „zostaw, bo wylejesz”, „nie ruszaj, bo zepsujesz” – z ręką na sercu, ile razy powiedziałaś tak swojemu dziecku? Obawiam się, że sporo. Dzieje się tak nie dlatego, że jesteś złą mamą. Wiem przecież, że robisz to z troski. Pamiętaj jednak, że nadmierna troska i opieka, wyrządzają dziecku więcej szkody, niż pożytku. Bo choć wielu rodziców nie zdaje sobie sprawy, poprzez takie wyręczanie, nawet najmłodszych dzieci, odkładają moment zdobywania przez nie samodzielności na później. Trywialne zapisanie kurtki czy wkładanie butów. Powinien umieć to już maluch w wielu 2-3 lat. A jednak wciąż mamusie z uporem maniaka robią to za swoje pociechy. Czemu tak się dzieje? Bo boją się, że coś się stanie. Że dziecko coś zepsuje, albo zrobi sobie krzywdę. Chwila – po to jesteś drogi rodzicu koło swojego dziecka, żeby tak się nie stało! Żeby nie urąbało sobie paluszka tym nożem podczas krojenia, czy nie przycięło skóry podczas zasuwania zamka (co statystycznie częściej i tak zdarza się dorosłym). No ok powiesz, a co z maluchem, który się podda. Bo przecież na początku często coś nie wychodzi. Po co dziecko ma czuć się przegrane, po co ma płakać i rezygnować. Po to właśnie, że dzięki porażkom szybciej się uczy. Że są one nieuchronne i prędzej czy później będą miały miejsce. Im wcześniej więc dzieci zostaną oswojone z tym, że rzadko kiedy coś wychodzi za pierwszym razem, tym lepiej. Kolejnym przypadkiem są głównie (choć nie chcę generalizować) babcie wyręczające swoich wnuczków (ajć kolejne krzywdzące uogólnienie), którzy przecież jeszcze zdążą się napracować. Po co teraz mają sprzątać po sobie. Taka postawa w nieskończoność oddala moment, w którym Twoje dziecko osiągnie samodzielność. Pozwól więc Twojemu dziecku się uczyć, nie blokuj działania i nie zaniżaj wiary w siebie i swoje możliwości.

Czas wielkiej próby

Zanim pozwolisz dziecku na wszystko, zadaj sobie pytanie: „Czy ja jestem gotowy/gotowa na usamodzielnienie się mojego dziecka”. To właśnie od tej odpowiedzi zależeć powinny Twoje dalsze kroki. Bo nawet jeśli wiek dziecka wydaje Ci się nieadekwatny to takich rozważań, już u rocznych maluchów pytanie to jest zasadne. To właśnie w wieku kilkunastu miesięcy dziecko kształtuje w sobie silne poczucie sprawczości i tego, że ma wpływ na swoje otoczenie, a jego decyzje, takie jak samodzielne jedzenie, pierwsze kroki czy ubieranie się, są traktowane poważnie. To właśnie pokonywanie pierwszych trudności wpływać będzie na dalsze działania i chęć samodzielności – bunt dwulatka („ja sam/sama”), silne poczucie indywidualności i odkrywania siebie w wieku wczesnoszkolnym czy cienie i blaski okresu dojrzewania. Samodzielność jest naturalną potrzebą rozwojową każdego małego człowieka. Niezależnie od tego jak małe jest Twoje dziecko, zdobywanie doświadczeń sprawia, że opanowuje ono nowe umiejętności. Podejmowanie prób to cenna lekcja kształtowania tożsamości. Czemu więc blokować maluchowi rozwój? Nie zabraniaj. Zaufaj, obserwuj i bądź blisko, gdy będzie potrzebowało pomocy.

Wsparcie to podstawa

Dla każdego małego człowieka ważne jest ciągłe zdobywanie umiejętności i sprawdzanie się w nowych sytuacjach. To, co dziecko wykona samodzielnie, do czego samo dojdzie i co przeżyje, wyposaża je w nowe umiejętności, wiedzę o sobie, świecie i innych. Nic tak nie uczy jak praktyka! Dziecko czerpie ze swojego działania satysfakcję i buduje poczucie sprawczości. Dlatego właśnie dzieciaki powinny same szukać rozwiązań swoich problemów. Niezależnie od tego, czy problem ten dotyczy zawiązania buta czy tego, gdzie mógł podziać się ulubiony miś. Oczywiście możesz wspierać i nakierowywać malucha, np. prostą zabawą pt. „Co byś zrobił, gdyby”. Pokazuje ona, że ważne jest szukanie rozwiązania sytuacji problemowych i że każde z nich może być dobre, nawet jeśli jest wysoce nieszablonowe. O tej i innych metodach poczytać można chociażby w książce „Jak mówić żeby maluchy nas słuchały” autorstwa Joanny Faber i Julie King, którą w mojej opinii powinien przeczytać rodzic każdego dziecka jako lekturę obowiązkową w ramach szkoły rodzenia.

Troska o dziecko jest słuszna wyłącznie w granicach zdrowego rozsądku. Prawdziwą pomocą w procesie dorastania jest wzmacnianie w maluchu poczucia własnej wartości, które bierze się chociażby z drobnych sukcesów w samodzielnym działaniu. Z nauką samodzielności jest jak z jazdą na rowerze – gdy nadejdzie odpowiedni moment musisz puścić kijek.

Katarzyna po raz pierwszy pomyślała o tym, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. Jolka postanowiła to zrobić, kiedy była skrajnie zmęczona wiecznym kombinowaniem. Ewa nie miała skrupułów i zrobiła to, gdy tylko nadarzyła się okazja. Chociaż nie mówisz o tym głośno, Ty też masz czasem ochotę TO zrobić. Uciec. Schować się przed światem, rodziną, przed swoimi dziećmi. Bo przecież każda z nas ma czasem dość. Wychodzisz więc na kawę do przyjaciółki, na samotne zakupy, na fitness – tylko po to, by mieć czas wyłącznie dla siebie. Nie to, że nie kochasz swoich dzieci, ale zwyczajnie masz ich czasem dość. Skrajne zmęczenie, brak wsparcia, ciężkie dzieciństwo czy inne priorytety – właśnie z tym moje bohaterki zmagają się od lat. 

Ucieczka od odpowiedzialności

Katarzyna miała niecałe 9 miesięcy, kiedy matka porzuciła ją i jej tatę. Zajmowała się nią głównie babcia, która krótko po jej ósmych urodzinach zmarła. W tym właśnie momencie jakikolwiek „obraz rodziny” przestał dla niej istnieć.

Gdy byłam nastolatką poznałam świetnego chłopaka. Tak mi się wtedy wydawało. Totalny zawrót głowy… Zamiast do szkoły, chodziłam z nim na wagary – absolutne szaleństwo, świat poza nim nie istniał. Ale nie byłam głupia, więc pilnowałam antykoncepcji – po dwóch latach znajomości, zmartwiona brakiem miesiączki, zrobiła test ciążowy. Pokazał dwie kreski. A przecież dopiero skończyła 18 lat. – Świat mi się zawalił… On od początku mówił otwarcie, że nie chce bawić się w tatusia. Padały propozycje przerwania ciąży. Nie byłam przekonana. Później powiedział: „zostaw w szpitalu”. Jednak nie to przerażało mnie najbardziej. Najgorsze było przede mną. Musiałam powiedzieć o ciąży ojcu. Rozmowa była krótka, trudna i bolesna. Tata słał pod moim adresem najgorsze epitety. Doszło nawet do rękoczynów. Uciekłam z domu, bo mój ojciec od zawsze miał „ciężką rękę” i wiedziałam, że na tym jednym razie się nie skończy. Mój „cudowny” chłopak też się odwrócił. Powiedział, że dopóki nie urodzę i nie oddam dziecka, on ze mną nie będzie. Nagle zostałam zupełnie sama, bez dachu nad głową i z dzieckiem w brzuchu… – wspomina. Pomogła jej ciocia i pozwoliła u siebie tymczasowo zamieszkać.

Miesiące mijały, ciąża się rozwijała i była coraz bardziej widoczna. – Ciocia pytała: co zrobię? Jak dam na imię? Nie byłam w stanie odpowiadać na te pytania, bo od samego początku wiedziałam, że ze szpitala wrócę sama… Było mi cholernie ciężko przez te 9 miesięcy, bo walczyłam z jednej strony z presją, z drugiej z instynktem macierzyńskim, który, czy tego chciałam czy nie, rozwijał się we mnie coraz bardziej. Starałam się izolować swoje uczucia i emocje. Praktycznie cała rodzina była zgodna w tym, żebym oddała dziecko – mówi Katarzyna. 

Zaczął się poród. Ciężki, trudny. Nie byłam psychicznie przygotowana na to, co się działo. Po porodzie ja i dziecko zostaliśmy rozdzieleni. Byliśmy w dwóch różnych częściach bloku. Pielęgniarki wiedziały, lekarze również. Jeszcze w dniu porodu podpisałam dokumenty dotyczące pozostawienia dziecka w szpitalu. Odbyłam nawet kilkugodzinną rozmowę z panią psycholog. Pierwszą osobą, której mogłam otwarcie powiedzieć, co tak naprawdę czuję…  – wewnętrzna walka Katarzyny trwała. Nie mogła spać, nie mogła jeść i ciągle płakała. 

Minęła druga doba po porodzie, więc mogła wrócić do domu. – Kiedy pakowałam swoje rzeczy, dostałam wiadomość sms od cioci: „Spróbuj dziecko wychować. Oddać zawsze zdążysz, jeśli macierzyństwo Cię przerośnie. Ale najpierw spróbuj. Ile będę mogła, tyle Ci pomogę”. Ta wiadomość zmieniła w moim życiu wszystko. Ktoś w końcu uwierzył. Ktoś w końcu powiedział „SPRÓBUJ” zamiast „ODDAJ” – poprosiła o przyniesienie dziecka i natychmiast podarła dokumenty, które wcześniej podpisywała. – Zdecydowałam się na samotne macierzyństwo. Dziś mam 30 lat i patrząc z perspektywy czasu na swoją decyzję, wiem, że bardzo żałowałabym, gdybym postąpiła inaczej. Wciąż mam wyrzuty sumienia, że w ogóle myślałam o tym, by porzucić moje maleństwo. Jednak moje przeżycia nauczyły jednego: by nie oceniać ludzi na podstawie ich wyborów i decyzji, bo każdy człowiek ma zupełnie inny bagaż doświadczeń i scenariusz – dodaje. 

Ucieczka od stereotypów

Jolka jest młodą i atrakcyjną dziewczyną. Mówi o sobie – przede wszystkim kobieta, handlowiec, przyjaciółka, córka, siostra, matka. W takiej kolejności. Sama wychowuje prawie 4-letniego syna.

– Ja w ogóle nie chciałam mieć dzieci. Świadoma bezdzietność. Jakiś rok przed ciążą dowiedziałam się, że ze względu na różne przypadłości, typu zrosty na jajowodach, policystyczne jajniki, itp. raczej naturalnie w ciążę nie zajdę. Więc się nie przejmowałam. I przez to któregoś wieczoru uznałam, że skoro nie mogę mieć naturalnie dzieci, to nic się przecież takiego nie stanie. No i dziś mam Stacha – mówi. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, była przerażona. Nie wierzyła w to, co się dzieje. Czuła się jak zdrajca, bo jej siostra, z którą do tej pory była bardzo blisko, jest bezpłodna i ma adoptowane dzieci. Myślała nawet o aborcji, ale na pierwszym USG usłyszała bicie serca. – I już nie mogłam. Postanowiłam urodzić – dodaje. 

Miałam kawalerkę na drugim końcu miasta, z dala od mojej rodziny. Wiedziałam, że z dzieckiem sama sobie nie poradzę. Miałam też trochę problemów zdrowotnych. Lekarz prawie całą ciążę powtarzał, żebym się nie przyzwyczajała – przypomina sobie Jolka.  Nie mogła liczyć na wsparcie ze strony partnera. Relacja z nim zawsze była mocno skomplikowana, a ja miałam w ciąży budyń zamiast mózgu. W 3. miesiącu ciąży częściowo wyszły skrzętnie ukrywane grzechy i grzeszki ojca mojego dziecka. Wtedy postanowiłam, że to będzie samodzielne macierzyństwo. W sumie on swoim zachowaniem bardzo ułatwił mi decyzję – wyznaje. 

Jedyną osobą, na którą mogła przynajmniej częściowo liczyć, była jej mama. – Obiecywała mi pomoc. Ale już wtedy pojawiło się jej klasyczne dogadywanie, które z czasem tylko narastało. Zaczęło się od strofowania: „nie gładź tak tego brzucha przy Sandrze, bo jej przykro” – opowiada Jolka.  Później były rady, które tylko pogorszyły całą sytuację. – Nawet w momencie, kiedy powychodziły na jaw różne złe informacje o ojcu mojego dziecka, a ja chciałam go od razu rzucić, mama przekonywała, że jeszcze mi się przyda. Najgłupsza rada. Gdybym posłuchała siebie, byłoby mi dużo lżej – Jolka wciąż miała nadzieję i chciała, żeby jej mama się nie myliła. Że warto dać mu jeszcze szansę. Już w ciąży tak naprawdę byłam sama. A przez tę nadzieję pozwoliłam być mu blisko. Za blisko. On nie uznał Stasia. Ja nie naciskałam. Mimo że nie byliśmy już parą, czasami sypialiśmy ze sobą. W sumie to tylko w seksie się sprawdzał – kwituje. 

Pierwszy raz uderzył ją 4 miesiące po porodzie. Wyjechał do Anglii. Wrócił na święta. Przepraszał. Chciał mieć kontakt z synem. Niedługo potem uderzył mnie znowu. To człowiek z chorą psychiką. Wmawiał sobie, że jak jemu nie chcę dać, to pewnie z każdym innym chodzę do łóżka. Krzyczał, wyzywał od najgorszych. Z resztą nie pierwszy raz. Później uderzył w bark. Odchyliłam się i tylko dzięki temu nie dostałam w twarz. Nachodził mnie. Miarka się przebrała, kiedy porwał Staśka od mojej mamy z domu. Złapali go chyba po godzinie. Okazało się, że to nie były jego pierwsze problemy z prawem. Odsiedział pół roku za alimenty. Tego też dowiedziałam się później. Ojciec mojego dziecka jest patologiczny. Wstydzę się tego – mówi Jolka. 

Chociaż mama jest dla niej właściwie jedynym wsparciem, wpędza ją w nieustanne kompleksy. – Mówi mi, że cierpliwość bierze się z miłości. A ja nie mam w sobie cierpliwości. Czuję się często przez to jakbym nie kochała swojego synka. Wstydzę się mówić o moich złych uczuciach. Ludzie tego nie rozumieją. Te szkodliwe stereotypy: jak matka to już nie człowiek. Nie kobieta. Nie obywatel, który chciałby się społecznie udzielać. Ja nie spełniam się w macierzyństwie. Kiedyś w pracy mało mnie nie zżarły, bo powiedziałam, że mój syn nie jest sensem mojego życia. Chcę żyć, a nie być tylko żywicielką. Ona też tego nie rozumie. Z resztą z mamą relacja jest od zawsze bardzo trudna. Siostra od 4 lat dwa razy została mi dzieckiem. Mama zostaje, ale marudzi. Czasami mam wrażenie, że mama pomaga mi na pokaz. Może jestem niesprawiedliwa, ale tak właśnie czuję – opowiada. 

Pracuje w handlu od 6 lat. Stabilność finansowa jest dla niej bardzo ważna. – Najgorsze jest to, że moja matka i siostra nie bardzo rozumieją, że miłością do syna kredytu i czynszu nie opłacę. Kiedy zaczęło się robić krucho z pieniędzmi, postanowiłam wyjechać. Sama bez dziecka. Byłam zmęczona ciągłym kombinowaniem w kwestiach finansowych. A poza tym, jestem osobą, która lubi być sama. Czasami muszę. Mam dni, że każdy dotyk doprowadza mnie do wrzenia, a Młody jest tulasek i tulę to, żeby nie rósł w kompleksach odrzucenia, bo i tak mam już poczucie winy za brak ojca – tłumaczy Jolka.  Ostatecznie nigdzie nie wyjechała. Żal było jej dziecka. Przyznaje jednak, że niekiedy dostaje furii i żałuje, że go urodziła. – Czasami w dzikiej awanturze potrafię wykrzyczeć mamie, żeby go sobie zabrała. Że będę jej płaciła alimenty. Bo ja już nie mam siły być matką. Krzyczę, że oddam go dawcy – wyznaje.  Ale za bardzo go kocha, by zostawić. 

 

Ucieczka przed problemami

Ewa jest po 40. Od blisko 10 lat wyjeżdża do pracy za granicę. Jej męża opisać można spokojnie mianem słomianego wdowca. – Takie mamy czasy. Dla ludzi z zawodowym wykształceniem, w takiej małej wiosce jak moja, zwyczajnie nie ma pracy. Co miałam siedzieć na tyłku jak reszta i zasiłek pobierać? Ja nie z tych. Tym bardziej, że ktoś musi na dom zapracować – opowiada Ewa.  Na męża w tej materii liczyć nie mogła. Z rentą inwalidzką, alkoholik, nierób. W domu mieszka jeszcze jej ojciec i nastoletni syn. Trzech chłopa i ona jedna. – Po raz pierwszy wyjechałam do Holandii na truskawki. Koleżanka mnie namówiła, wszyscy wyjeżdżali. Ciężka praca, ale kasa sensowna. A pieniędzy było trzeba. Nie było mnie w domu kilka tygodni. Czasem zjeżdżałam na weekend, ale sporadycznie, bo to kosztowało, a chciałam zarobić jak najwięcej, żeby i na zimę nam starczyło na życie. I tak co roku – mówi. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła wyjeżdżać na dłużej. Po pewnym czasie właściwie przeprowadziła się pod Amsterdam, a do Polski przyjeżdżała tylko na święta, żeby zostawić trochę pieniędzy.

Ojciec zaczął chorować. Mąż niby zajmował się domem i synem, ale też coraz bardziej podupadał na zdrowiu, szczególnie psychicznym. Syn przestał się do niej odzywać. Nie chce utrzymywać kontaktu z matką. – Nie zrozum mnie źle, ale ja chyba tego potrzebowałam. Odciąć się, uciec z tamtego miejsca, które mnie tylko dobijało i przytłaczało. Ja nie mogłam tam oddychać. Dusiłam się. Nie to, co tu. Tu jestem wolna. Nie muszę zabiegać o dom, podstawiać obiadów pod nos i martwić się o niezapłacone rachunki. Nie mam wyrzutów sumienia. Moje dziecko jest już pełnoletnie. Nie potrzebuje mnie. Wspieram ich finansowo, chociaż właściwie mnie już tam nie ma. Ale pomagam na swój sposób – tłumaczy Ewa.  

Powroty?

Dziś Ewa prowadzi zupełnie inne życie. Na poziomie. Ma nowego partnera i plany na przyszłość. Nie utrzymuje kontaktu z rodziną w Polsce. Nawet już nie przyjeżdża. – Dawid [syn, przyp. red.] jeszcze tego nie rozumie i dlatego się na mnie wścieka. Może kiedyś spojrzy na to wszystko z innej perspektywy. Kiedy założy swoją rodzinę i będzie miał dzieciaki do wykarmienia. Może wtedy przejrzy na oczy i zrozumie, jak czasem jest ciężko. Szczególnie, gdy znikąd nie ma się wsparcia. 

Jolka przyznaje, że ciągle męczy ją jedna myśl. Wiesz, czasami mam takie przekonanie, że mój syn będzie miał przeze mnie fatalne życie. Że byłby szczęśliwy, gdybym się usunęła, uciekła, wyjechała. Takie mam natręctwo – mówi Ewa. 

Katarzyna spotkała swoją mamę dwa lata temu. Powiedziała jej, że cieszy się, że nie uciekła od odpowiedzialności, że nie popełniła tego błędu, co ona. – Powiedziałam jej też, że jest mi jej żal, bo bardzo wiele w swoim życiu straciła.

 

Imiona bohaterek i ich rodzin zostały zmienione.

Wyobraź sobie, że właśnie się rodzisz. Siłą wyciągają Cię z miejsca, w którym było Ci ciepło i przyjemnie. Z miejsca, w którym czułeś się bezpiecznie. Nagle odczuwasz chłód, głód, jest zbyt jasno, zbyt głośno i zbyt daleko od mamy. Jedyną radą na wszystkie te przeciwności losu jest mała namiastka tego, czego doświadczałeś przez ostatnie 9 miesięcy – bliskość. Kontakt „skóra do skóry”, który jest oficjalną praktyką medyczną, od 2003 roku zalecaną przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) zarówno wobec wcześniaków, jak i dzieci urodzonych w terminie, to ratunek na całe zło świata po tej stronie.

Znaczenie kangurowania

Pierwsze minuty po porodzie to jedyny w swoim rodzaju czas na wyrównanie oddechu noworodka, jego rytmu serca i temperatury ciała. W tym pierwszych chwilach życia poza brzuchem mamy dochodzi także do wymiany flory bakteryjnej pomiędzy rodzicem a maluchem, co jest niezwykle ważne ze względu na późniejszą odporność i potencjalne alergie. W tym czasie równie istotne jest zawiązywanie silnych więzi, takich jak zaufanie, poczucie bezpieczeństwa i miłość między dzieckiem a rodzicem. Dlatego tak istotne jest by wszelkie te okoliczności odbywały się najbliżej jak to możliwe, a więc „skóra do skóry” (ang. KangarooMotherCare – kangurowanie).

Naukowcy dowiedli, że kangurowanie niweluje stres związany z porodem, uspokaja, a przede wszystkim stanowi nieodłączny element laktacji.

To właśnie w tych pierwszych minutach życia malucha między mamą a dzieckiem zawiązuje się nierozerwalna więź, która pomaga zapomnieć o całym koszmarze ostatnich kilku czy kilkunastu godzin porodu. Udowodniono, że dotyk i bliskość wpływają nie tylko pozytywnie na noworodki i ich procesy życiowe, ale także pomaga mamom, jak i ojcom (czy innym osobom z rodziny) kangurującym małe dziecko. Wszystko to za sprawą stymulacji uczuć i zmysłów, które regulują emocje, a w konsekwencji uspokajają hormony.

Skąd się wzięło kangurowanie?

Chociaż WHO wydało swoje wytyczne blisko 15 lat temu, sama praktyka była wdrażana w szpitalach znacznie wcześniej, bo już w latach 70-tych: w Szwecji (1976 r.), w Kolumbii (1978 r.), w USA (1979 r.). Stało się to za sprawą kolumbijskiego profesora neonatologii, doktora Edgara Rey’a Sanabrii, który zalecił kontakt „skóra do skóry” w szpitalu w Bogocie, gdy dla narodzonych tam wcześniaków zabrakło inkubatorów. Zaobserwował on, że kangurowanie nie tylko ocaliło życie wielu maluchów (śmiertelność spadła o połowę), ale także korzystnie wpłynęło na ich zdrowe i przyśpieszyło opuszczenie szpitala przez matkę i dziecko. Po publikacji wyników tych badań i upowszechnieniu terminu „skin to skin” – „skóra do skóry”, nareszcie zaczęło się coś zmieniać na oddziałach położniczych. Przede wszystkim zaprzestano rozdzielania mam od dzieci i zaczęto stawiać na stały kontakt po porodzie, a więc na tulenie i częste karmienia. Zmieniła się też kolejność zabiegów poporodowych – zamiast odcinania pępowiny, ważenia i mierzenia, noworodka oddaje się w ramiona mamy i przystawia do piersi.

Jak kontakt „skóra do skóry” wygląda w Polsce?

Od 20 września 2012 roku w Polsce obowiązuje Rozporządzenie Ministra Zdrowia w sprawie „Standardów postępowania medycznego przy udzielaniu świadczeń zdrowotnych z zakresu opieki okołoporodowej sprawowanej nad kobietą w okresie fizjologicznej ciąży, fizjologicznego porodu, połogu oraz opieki nad noworodkiem”, w którym nieprzerwany kontakt „skóra do skóry” bezpośrednio po porodzie przez minimum 2-godziny, o ile stan dziecka i matki na to pozwalają jest jasno opisany. Jak podają statystki, standardy te nie wszędzie są respektowane.

Raport NIK z 2016 roku donosi, iż jedynie 1 na 10 pacjentek potwierdza 2-godzinny lub dłuższy kontakt „skóra do skóry” tuż po porodzie.

Ponad połowa ankietowanych mam podaje, że ich pierwszy kontakt z dzieckiem wynosił mniej niż 30 minut. Niestety, wciąż zdarzają się przypadki szpitali traktujących przepis bardzo symbolicznie, dając mamie dosłownie kilka minut z dzieckiem, zasłaniając się czynnościami okołoporodowymi. A jak podają doświadczone położne, czynności takie jak pomiar masy ciała czy długości noworodka można spokojnie odłożyć w czasie, a oznakowanie dziecka i ocenę w skali Apgar można przeprowadzić na brzuchu mamy bez przerywania kontaktu „skóra do skóry”.

Aby więc zmienić coś w tej materii nie wystarczą przepisy i prawo. Ważne jest szerzenie świadomości na temat kangurowania i jego pozytywnych skutków, nie tylko w pierwszych chwilach życia dziecka w szpitalu, lecz także w późniejszym czasie, w warunkach domowych. Zalety płynące z rodzicielstwa bliskości są ogromne i procentują z przyszłości.

Drogie mamy, tatusiowie, babcie, dziadkowie i inne bliskie maluszkom osoby – jeśli w domu macie nowonarodzonego szkraba, wprowadźcie kangurowanie do Waszej stałej praktyki. Dwie godziny dziennie to tak niewiele w perspektywie najbliższych lat, szczególnie, że maluchy rozwijają się w zastraszająco szybkim tempie. I choć najpewniej około 4-5 miesiąca Wasz szkrab odmówi „współpracy”, bo będzie miał ważniejsze rzeczy do roboty, przytulajcie się najczęściej jak to możliwe. Ja z córą praktykuję codziennie. I Wam również gorąco polecam, nie tylko od święta.

KONKURS

Aby pomóc Wam w kangurowaniu Waszych szkrabów, mamy do rozdania koszulę do kangurowania marki Medbest.

Napisz nam w komentarzu pod artykułem lub pod wpisem na naszym profilu Facebook : DLACZEGO WAŻNE JEST DLA CIEBIE KANGUROWANIE

Zwycięzcę ogłosimy 20 maja 2018r.

Regulamin konkursu dostępny TUTAJ

Nie wynikało to chyba z mojego poziomu samoakceptacji w tamtym czasie, ale tego, że nikt nie przygotował mnie psychicznie na takie zaczepki. Ba! Wychowałam się w tradycyjnej społeczności, która takie teksty i pogwizdywanie nakazywała interpretować jako przejaw adoracji płci przeciwnej. Podziw ich urody. Nic złego, ot rzucone „ładne cycki” z rusztowania na budowie w kierunku dziewczyny przechadzającej się w letniej sukience na przejściu dla pieszych. Ciekawe tylko czy gdybym ja, nawet dziś, jako 30-letnia kobieta, zaczęła na ulicy mlaskać, gwizdać i zaczepiać z grupką przyjaciółek przypadkowych kolesi, zostałabym odebrana jako „adorująca faceta” czy raczej zdrowo stuknięta…  Wiadomo, że bym tego nie zrobiła. A przecież to byłoby dokładnie to samo – sprowadzenie człowieka do poziomu obiektu seksualnego. 

Czym jest catcalling? 

Mówimy o zjawisku, które znane jest od wieków, a jednak dopiero dwa lata temu zostało odnotowane również jako termin w języku polskim. Catcalling to „wulgarne zaczepki lub komentarze o charakterze seksualnym kierowane przez mężczyzn do kobiet w przestrzeni publicznej”. Chociaż osobiście nie spotkałam się z sytuacją odwrotną, od każdej reguły znajdą się wyjątki. Do definicji dodałabym więc – w znacznej mierze do kobiet. 

Jakie są socjologiczne korzenie takiego zachowania? Można się ich dopatrywać w polskim patriarchalnym społeczeństwie, w którym dziewczynki wychowywane są na istoty uległe, wrażliwe, piękne i miłe dla wszystkich. A chłopcom po prostu wolno więcej, bo przecież „to tylko chłopiec (ang. boys will be boys). Brzmi znajomo prawda? Chociaż wychowałam się w latach 90. i nie mam swoim rodzicom absolutnie nic do zarzucenia, bo takie wzorce były im przekazywane z pokolenia na pokolenie, doskonale wiem, o czym mowa. Dziewczynki powinny być ciche, niewyróżniające się z tłumu, dobre i pracowite. Dziewczynka, szczególnie katoliczka, wychowana w zależności od płci nadrzędnej, może nigdy nie uzyskać świadomości, że jej podstawowe prawa są łamane. Co oznacza, że jako dorosła kobieta będzie miała trudności właściwą reakcją na ordynarne zachowanie i dostrzeżeniem potencjalnego niebezpieczeństwa.

Dlaczego ważne jest, byśmy reagowały?

Większość z nas na wulgarne zaczepki w ogóle nie reaguje. Nie chodzi wyłącznie o bierność samych ofiar, ale także świadków catcallingu. Nie każda ma przecież dość siły, by w sytuacji, gdy idzie ulicą, a stojący na chodniku mężczyzna gwizdnie lub powie coś niestosownego, krzyknąć: „Sp*erdalaj, nie życzę sobie takich tekstów!” lub „Naprawdę, stać Cię tylko na gwizdanie?” Chociaż zdaniem ekspertów to właśnie ośmieszenie jest najlepszą ripostą. Nie musisz oczywiście zwracać się wyuczonymi formułkami. Chodzi o pokazanie słownemu molestantowi, gdzie jego miejsce i zdyskredytowanie go w oczach znajomych. Świadkowie zdarzenia również powinni dawać do zrozumienia, że takie zachowanie nie jest w porządku i nie ma zgody na słowne molestowanie kobiet w przestrzeni publicznej. Nie reagując, przyzwyczajamy agresorów do tego, że mają na takie zachowanie przyzwolenie, wolno im więcej, co prowadzi do przekraczania kolejnych granic. Przyzwyczajamy też ofiary (w większości kobiety) do tego „że tak po prostu jest”, „musimy być przyzwyczajone”. A to kompletna bzdura!

Pamiętaj jednak, że najważniejsze jest Twoje bezpieczeństwo. Jeśli więc  jest wieczór, idziesz sama, a wkoło nie ma świadków, lepiej przyśpieszyć kroku i zwyczajnie zlekceważyć zaczepki. Jeśli czujesz się zagrożona – poproś kogokolwiek o pomoc. Uważaj na siebie, Twoje bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Sprawiedliwość musi być po naszej stronie!

Co ciekawe, w Europie catcalling jest już karalny. W 2019 roku we Francji wprowadzono przepisy karzące słownych molestantów mandatem w wysokości 750€. Kary pieniężne wprowadziła także Holandia. Była to reakcja na projekt studencki „Dear Catcallers”, w którym użytkowniczka Instagrama zamieszczała na platformie zdjęcia catcallerów i cytowała ich wulgarne zaczepki. W Holandii za pogwizdywanie na kobiety czy niewybredne komentarze trzeba zapłacić karę w wysokości do 4000€. 

Catcalling w Polsce 

Chociaż prawo polskie w tym zakresie milczy, w kwietniu ubiegłego roku w stolicy zorganizowano kampanię społeczną „To nie komplement!” wymierzoną przeciwko catcallingowi. Celem haseł rozwieszonych na ulicach Warszawy było uświadomienie Polakom jak traumatyczny wpływ na ofiarę mają wulgarne zaczepki. Za projekt odpowiedzialne były Marta Wróblewska, Martyna Czabańska i Natasza Pieczara. Na swojej stronie zamieszczały nie tylko przykłady catcallingu („brałbym”, „oh la la”, „lubię takie ostre”), prawdziwe historie ofiar, ale także wyniki ankiety dotyczącej pozornie nowego zjawiska. W badaniu wzięło udział ponad 2000 osób, z czego 90% ankietowanych było w wieku 16 – 21 lat. Na szczęście młode pokolenie wie, że w zaczepkach nie ma nic fajnego, ani tym bardziej niewinnego (jak często mówią agresorzy). Niestety, większość badanych osób minimum raz doświadczyła zaczepek.

Całe szczęście świat idzie do przodu. Wychowujemy nasze córki i synów w zupełnie inny sposób – w świadomości i poszanowaniu dla istoty ludzkiej i jej ciała. Musimy jednak zdawać sobie sprawę zjawisk, które jeszcze przez kilka (bardziej optymistyczna wersja), jeśli nie kilkanaście lat będą z nami na porządku dziennym. I choć nie liczę na to, że któryś z molestantów trafi na ten tekst i zastanowi się dwa razy nad swoim poczynaniem, uwrażliwiajmy swoje dzieci na takie zachowania, bo to one są pokoleniem, które (miejmy nadzieję) odczuje zmianę i realnie nią będzie. 

Spotkałaś się kiedyś z catcallingiem? Jak zareagowałaś?

Kilka lat temu Zakład Ubezpieczeń Społecznych wzmógł kontrole wśród matek prowadzących działalność gospodarczą. Powodem były nowopowstające firmy, zakładane przez kobiety w ciąży, na potrzeby wyłudzenia świadczeń. Oberwało się jednak także tym, które „na działalności” były od lat. Organowi nie spodobało się, że ich firmy generowały za małe przychody, podczas gdy właścicielki pobierały zasiłki macierzyńskie. Przedsiębiorcze mamy są tym oburzone, ale ZUS wskazuje na konieczność obrony interesu płatników i wstrzymuje wypłatę zasiłków chorobowych lub macierzyńskich, gdy urzędnicy znajdą nieprawidłowości lub niedociągnięcia. Nakazuje także zwracać nienależnie pobrane pieniądze, nawet za lata wstecz.

Miesiące stresu bez środków do życia

Zaczyna się niewinnie. ZUS wstrzymuje wypłatę środków informując, że rozpoczyna postępowanie wyjaśniające, najczęściej w odniesieniu do podlegania pod ubezpieczenia społeczne. – Praktyką ZUS stało się to, że jeśli w ogóle wyśle takie zawiadomienie, robi to dosłownie na chwilę przed kończącym się 30-dniowym terminem, który obowiązuje go w ustawie dotyczącej realizacji świadczeń i ich wypłat – podkreśla Anka. W piśmie przesuwa termin o kolejne 30 lub 60 dni. Na próżno szukać w nim konkretów: dlaczego termin uległ przesunięciu, co wzbudziło wątpliwości ZUS i jakie kroki organ zamierza podjąć, aby sprawę wyjaśnić. Zgodnie z Kodeksem Postępowania Administracyjnego winien jest wyczerpującą informację, a sprawy załatwiać bez zbędnej zwłoki. Na tym etapie procedowania ZUS nie poinformuje również, kto zajmuje się naszą sprawą oraz gdzie można zasięgnąć jakichkolwiek konkretnych informacji – odsyła na infolinię, gdzie nie sposób uzyskać żadnych szczegółowych informacji. – Tak minęły mi łącznie 3 miesiące. Potem ZUS wezwał mnie na kontrolę, podczas której miałam udowodnić, że działająca na rynku 6 lat firma, zatrudniająca 3 pracowników, przynosząca wysokie dochody, nie jest fikcyjna. Oczywiście wątpliwości co do istnienia firmy ZUS nabył dokładnie z chwilą wpłynięcia wniosku o zasiłek – mówi Anka. To są te szumne wyłudzenia, które nam się tak często przypisuje: nieprawdą jest, że ZUS weryfikuje tylko bardzo młode firmy i płatników, którzy w sposób nagminny korzystają ze świadczeń, mamy mnóstwo przykładów wskazujących na to, że już druga ciąża jest dla nas zagrożeniem i wielce niewygodna dla ZUS, bo po raz drugi będzie należał się zasiłek macierzyński, nieważne, że przez 6 lat się nie chorowało… dodaje z goryczą. – I wtedy zaczyna się koszmar – nasi klienci są wzywani na przesłuchania, my proszone o ujawnienie korespondencji z nimi: maili, czasem sms-ów, często wrażliwych umów stanowiących tajemnicę handlową. Kontrole tzw. fikcyjności zdają się być jedną z ulubionych, ale chyba najbardziej absurdalnych. Czy nie wystarczy, aby ZUS sprawdził choćby PIT-y, PKPiR, faktury? – pyta. W kraju znane są przypadki kontroli, na które wzywano zaraz po porodzie. Kilkugodzinne przesłuchania z dwutygodniowym dzieckiem na ręku, po to, by odpowiadać na pytania: „Czy celowo podwyższyła Pani składkę na ubezpieczenie społeczne, by uzyskać większy zasiłek?”.

Wysokie składki zdają się być największą zmorą ZUS. Choć na całym świecie system ubezpieczeń opiera się na dobrowolności składek, w Polsce wydaje się to być problemem, mimo iż składki ZUS są właśnie uznaniowe a ustawodawca określił ich pułap, który ubezpieczony może zadeklarować. Przedsiębiorcza mama, której dochody miesięcznie trzy- czy nawet czterokrotnie przewyższają średnią krajową, nie może być oskarżana o to, że nie chce by jej zasiłek macierzyński wynosił ok 2000 zł (tyle należy się przy standardowych składkach), a maksimum, czyli ok. 7000 zł miesięcznie. Przedsiębiorczynie podkreślają, że często nie jest to nawet 50% ich dochodów. Kobiety mają poczucie, że każe się je za powodzenie. 

Po kontroli ZUS analizuje ponownie dokumenty, co w praktyce oznacza kolejny miesiąc, często i dwa, czekania – razem to ok. pół roku wstrzymanych świadczeń. W tym czasie, mimo iż same nie otrzymują zasiłków, składki muszą regularnie i sumiennie odprowadzać.

Pieniądze do zwrotu

Nawet jeśli ZUS wyda pozytywną decyzję, nie można spać spokojnie. Wypłacone wcześniej świadczenie może nakazać zwrócić, jeśli np. okaże się, że na koncie widniała niedopłata (często groszowa). Może też nagle okazać się, że zabrakło jakiegoś dokumentu czy podpisu.

Absurdalne, jednak nagminne – ZUS sam podważa swoje decyzje sprzed lat i nakazuje zwrócić pieniądze, w praktyce nie jest to podyktowane żadną podstawą prawną. Co istotne, jeśli ZUS uzna świadczenie sprzed 4 lat za nienależne, choćby ze względu na niedopłatę, nie uzna też kolejnych wypłaconych świadczeń, sprzed 3 czy 2 lat. Czasem oznacza to kilkaset tysięcy złotych do zwrotu. To tragedia dla całych rodzin, a także bankructwo dla firmy.

Jakim prawem ZUS odwołuje swoje decyzje i kontroluje „wstecznie”? – W sierpniu zeszłego roku wszczęli postępowanie, żeby sprawdzić, czy moja firma jest fikcyjna. Bo uczyłam się przez 9 lat (studia prawnicze i ekonomiczne, plus aplikacja) żeby wyłudzać zasiłki z ZUS… No paranoja. Jak już zauważyli, że fikcyjności mi nie udowodnią, bo w każdym miesiącu mam fakturę, to grzebią, czy nie pracowałam na L4 i jak się rozliczałam z pracownikiem itp.. Robią to bezprawnie, bo nie rozszerzają zakresu postępowania. Muszę chodzić do sądu, robić zdjęcia protokołów z rozpraw i zamazywać dane, żeby udowodnić, że nie pracowałam na L4. Wreszcie mi odpuszczają w listopadzie 2018 i kończą postępowanie. Wtedy pomyślałam, że może się odczepią wreszcie. Nic bardziej mylnego. Dalej grzebią. Tym razem bez wszczęcia postępowania. I znaleźli jedną nieprawidłowość w formularzach. W listopadzie 2017 roku. Byłam z synkiem w szpitalu. To było podczas zasiłku macierzyńskiego. Dowiedziałam się od lekarza, że mogę przerwać zasiłek macierzyński i pobrać zasiłek opiekuńczy, by w ten sposób trochę mi się przedłużył macierzyński. Po wyjściu ze szpitala poszłam do ZUS i pytam się, czy to możliwe. Pani potwierdziła. Powiedziała jakie dokumenty złożyć. Wróciłam z dokumentami. Po 3 miesiącach wypłacili mi ten opiekuńczy. I wszystko było WTEDY dobrze. A TERAZ oni twierdzą, że powinnam jeszcze złożyć jakieś dodatkowe dokumenty. Ktoś się dopatrzył po 1,5 roku! Grozi mi zwrot połowy macierzyńskiego i zasiłków opiekuńczych. Bo jak mnie wywalą z ubezpieczeń w listopadzie 2017 to wszystkie zasiłki pobrane po tym okresie są traktowane jako nienależne. Tego wszystkiego dowiedziałam się przez telefon. Nie było wszczęcia postępowania. Do tej pory nie mam oficjalnej decyzji mimo moich pism – kwituje gorzko Daria.

Zasiłek macierzyński to nie urlop, czyli gorsze dzieci matek na działalności

W opinii ZUS pobieranie zasiłku macierzyńskiego nie jest jednoznaczne z przebywaniem
na tzw. urlopie macierzyńskim. Aby firma nie została uznana za fikcyjną, należy wówczas pracować (choć nie systematyzuje tego żadna ustawa, jest to interpretacja przepisów, oczywiście niekorzystnych dla kobiet-matek). Istnieje możliwość jej zawieszenia, ale to oznaczała śmierć firmy, która w wielu branżach potrzebuje ciągłości np. do przystąpienia do przetargu.

Dla przedsiębiorczej mamy zawieszenie  działalności skutkowałoby tym, że po zakończonym zasiłku, zostaje bez niczego i zaczyna wszystko od nowa, nie mając przy tym środków do życia. A jako kobieta chce się ona realizować zarówno w pracy zawodowej, jak i w domu, poświęcając swój czas rodzinie. Ja na siebie od powrotu do pracy po macierzyńskim w ogóle nie biorę L4. Tylko jak dzieci chorują to brałam opiekę, ale i nawet tego nie chcą mi wypłacać. Już 4 razy kazali mi przynieść zaświadczenie ze żłobka, że dziecko nie było w placówce w dniach, o które chciałam zasiłek opiekuńczy. Jakby sami nie mogli się zwrócić. W żłobku to już patrzyli na mnie dziwnie, gdzie w moim zawodzie zaufania publicznego nie powinnam być postrzegana jako „ciągle kontrolowana przez ZUS”. No wstyd robią człowiekowi – mówi Magda.

Ciążący „problem”

Na zwolnienie przechodzę w 12tc z powodu plamień. To była moja 4 ciąża (jedną poroniłam).  Po niecałym miesiącu sprawdzam PUE [Platforma Usług Elektronicznych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych – przyp. aut] czy jest wczytana wypłata za zwolnienie. Widzę odmowę za 3 ostatnie dni zwolnienia (piątek, sobota, niedziela). Dzwonię na infolinię ZUS. Dowiaduję się, że w dniu poprzednim powinnam stawić się u lekarza konsultanta ZUS, a w dziś u orzecznika ZUS. Godzina wizyty za 30 minut od momentu, w którym się dowiedziałam. Pytam więc, co mam zrobić. Każą przyjechać, jeśli dam radę. Ok. Pędzimy z mężem i jednym maluchem w aucie, bo drugi w przedszkolu. Dojechałam i jeszcze godzinę czekałam w kolejce.  Pani lekarz orzecznik była bardzo zbulwersowana. Po co ja przyjechałam, skoro nie byłam u lekarza konsultanta. Tłumaczę, że nic nie wiedziałam, że nie otrzymałam listu z wezwaniem. Że dowiedziałam się przypadkiem, dzwoniąc na infolinię. Spytała, po co ja tam dzwoniłam, przecież nikt (tu użyła sformułowania, które jasno sugerowała, że nikt normalny) nie dzwoni na infolinię. Wyprasza mnie z gabinetu i każe czekać. Na szczęście było gdzie usiąść. Wróciła w jeszcze gorszym humorze. Bo po co ja przyjechałam, jak ona nie ma opinii konsultanta. Że ona jest lekarzem internistą. Nic nie może. Przeprowadza wywiad. Kwituje podsumowaniem, że niepotrzebnie zajmuję jej czas, a o całej sytuacji zadecyduje zwrotka z poczty o odbiorze pisma. Tak więc z ZUS-u pojechałam na pocztę. W międzyczasie pojawia się pismo z kontrolą o fikcyjność firmy – wylicza Patrycja. – W 31tc dostaję pismo z kolejną kontrolą u lekarza konsultanta w ZUS, a następnie u orzecznika. Obie wizyty nagrałam na dyktafon. Ginekolog wyklikala moje dane. Wpisała datę porodu z terminu miesiączki, mimo kilkukrotnego informowania, że termin z usg jest inny. Dałam jej wszystkie moje badania, nawet do nich nie zajrzała. Wzięła kartę ciąży i kazała iść się rozebrać do badania. Wychodzę więc półnaga i idę do fotela ginekologicznego. A pani doktor zaczyna „przeprowadzać wywiad”, jakie są obecne dolegliwości. Więc mówię, że doszły mi bole kręgosłupa, że nadal pobolewa mnie podbrzusza… i przerwała mi w pół zdania i pyta jakie jest leczenie. Patrzę na nią i na ten fotel, na nią i na krzesło. Nadal stoję półnaga i nie mam ani gdzie usiąść, ani się podtrzymać. Czułam się stojąc półnaga na baczność. I mówię do niej, że może ja usiądę, a ona stwierdza, że dobra, później dopisze. Zrozumiałam, że wrócimy do rozmowy, ale… myliłam się. Zbadała mnie ginekologicznie i tętno dziecka. Poszłam się ubrać. A ona oddała mi wszystko i skończyła wizytę. Myślałam, że doczytała wszystko o moich dolegliwościach i leczeniu z dokumentów i karty ciąży. Na drugi dzień u lekarza konsultanta dowiedziałam się, że jestem zdolna do pracy i mojemu dziecku nic nie zagraża, podważając opinię mojego ginekologa. Pani orzecznik przeprowadza ze mną dokładny wywiad. Jest zdziwiona i mówi, że jako internista nic nie może zrobić. Mówi, żebym udała się z opinią do ginekologa. On będzie wiedział, co zrobić. Niestety, prowadzący ciążę się wystraszył i stwierdził, że „z ZUS-em nikt nie wygra”. Prosi o zmianę lekarza i szpitala. Szpitala, w którym rodziłam poprzednie dzieci. Nie mam już siły i rezygnuję ze zwolnienia. Popracuję trochę, zobaczymy. Niestety 2 tygodnie później dostaję silnych skurczy. Na chwilę udaje się je uspokoić lekami i leżeniem plackiem. Wtedy przechodzę na wcześniejszy macierzyński. Dostaję pismo z kolejną kontrolę, tym razem  o opłacenie 3 wysokich składek w 2014 r. W 39tc mój synek rodzi się w ciężkiej zamartwicy urodzeniowej. Dostaje 4pkt w sklai APGAR i zostaje natychmiast przewieziony na Oddział Intensywnej Terapii Noworodka do szpitala im. J. Gromkowskiego we Wrocławiu.  

Ruch Społeczny Kobiet na Działalności

Ruch Społeczny Kobiet na Działalności z dnia na dzień przybiera na sile. Przyznają, że nie jest łatwo – są rozsiane po całej Polsce, pracują w różnych trybach i branżach. Mają jednak dużą determinację, kontaktują się przez media społecznościowe i komunikatory, wymieniają się doświadczeniami i telefonami, pomagają, zaczynają się cyklicznie spotykać. To przedsiębiorcze kobiety – księgowe, architektki, fryzjerki, prawniczki, kosmetolożki i graficzki, które zrzeszając się jako Ruch Społeczny Kobiet na Działalności, mówią STOP nieuczciwym praktykom ZUS, prowadzonym w całym kraju kontrolom i postępowaniom wyjaśniającym. Wystosowały skargę i proszą o pomoc ich zdaniem niezależnych instytucji, Rzecznika Małych Średnich Przedsiębiorców, Rzecznika Praw Obywatelskich i Rzecznika Praw Dziecka. Na chwilę obecną zebrały ponad 100 podpisów, ale to dopiero początek. Codziennie napływają nowe zgłoszenia nadużyć i kolejne podpisy z poparciem skargi. Jeśli będzie trzeba udamy się nawet do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Jesteśmy nękane i przesłuchiwane, często kilka razy w tej samej sprawie, odmawia się nam wyjaśnień, a w kuluarach nieco bardziej życzliwi pracownicy ZUS potwierdzają nam, że jest to odgórnie nałożona, zmasowana akcja na kobiety prowadzące działalność, głównie te w ciąży lub na zasiłkach macierzyńskich – mówi Natalia. – Niezależnie od siebie, z różnych miast, napływają informacje, że pracownicy ZUS mają specjalne szkolenia, a na nich wytyczne, co do prowadzenia kontroli.  Co ważne, nie dotyczą one wcale mechanizmów i regulacji prawnych, a bardziej socjotechnicznych działań, które mają zastraszyć ubezpieczoną, podważyć wiarygodność, zniechęcić skutecznie do występowania o należne świadczenia, po prostu – złamać. To nie może być przypadek, skoro informacje
o masowej, celowej akcji przeciekają od Wrocławia poprzez Warszawę, Poznań, Łódź
po Gdańsk i Szczecin – dodaje.

Jesteś matką i masz firmę? Jesteś podejrzana!

Członkinie Ruchu Społecznego Kobiet na Działalności nie zgadzają się, żeby kontrole były skierowane głównie na jedną grupę społeczną, ich zdaniem to jawna dyskryminacja. Kontrolom mówią tak i uznają je za potrzebne w celu faktycznej weryfikacji uczciwości ubezpieczonych i płatników, ale nie rozumieją dlaczego to one stoją na pierwszej linii frontu. – Ile procentowo kobiet na etacie korzysta ze świadczeń ZUS, a ile jest kontrolowanych i wzywanych na kilkugodzinne przesłuchania? Ilu kobietom na działalności a ilu kobietom na etacie wstrzymano wypłatę świadczeń? Ilu mężczyzn jest obecnie kontrolowanych? Co i kto decyduje o kontroli? – pyta Małgosia. Jeśli ZUS odważy się odpowiedzieć rzetelnie na te pytania, w ich przekonaniu uwidoczni to skalę problemu, który przybiera na sile z dnia na dzień. – Jako przedsiębiorca rozumiem konieczność przeprowadzania kontroli w zakresie wypłacanych świadczeń. Znajduję pełne zrozumienie dla zasadności ich weryfikacji i kontroli uczciwości ubezpieczonych i płatników, ale kompletnie nie rozumiem i nie zgadzam się na celowe działanie, które mają w ostateczności pozbawić uczciwych przedsiębiorców należnych im świadczeń lub też celowo utrudniać ich wypłatę. Moja działalność trwa od grudnia 2013 roku, co mogę łatwo udowodnić, wszystko można zweryfikować, chociażby kontaktując się z Urzędem Skarbowym oraz analizując wszelkie deklaracje PIT, które dostarczyłam jako dowody w każdym postępowaniu. Owszem, pobierałam zasiłek macierzyński, zasiłek chorobowy i świadczenie rehabilitacyjne, ale było to podyktowane wypadkiem losowym: po porodzie zachorowałam na nowotwór i choć moja firma na pewien okres straciła płynność finansową, to wiedziałam, że po ciężkim leczeniu wrócę ze zdwojoną siłą do swoich obowiązków. Poza okresami pobierania zasiłków moja firma przynosiła i nadal przynosi zyski, każdego miesiąca płacę podatki VAT i PIT. Wszelkie deklaracje są opłacane zawsze w terminie, co też jestem w stanie szybko udowodnić i nie potrzeba na to w sumie aż 60 dni zwłoki na odpowiedź urzędników ZUS. Czysty absurd. W każdym postępowaniu nękano moich kontrahentów (tak, nie boję się użyć tego słowa). Obawiam się o swoją przyszłość, jeśli chodzi o łączące mnie relacje biznesowe z poszczególnymi firmami. Już na kontroli ZUS otrzymał poza umowami o współpracę z każdym z moich kontrahentów, oświadczenia jako świadków świadczenia na ich rzecz usług przeze mnie. Dodatkowo – widząc, że załączona przeze mnie dokumentacja jest bez zarzutu – ZUS posunął się jeszcze dalej i zaczął stosować pisma do moich zleceniodawców już bezpośrednio. Jestem oburzona tym faktem i najzwyczajniej mi wstyd przed moimi kontrahentami. Jak mam być postrzegana jako pewny partner biznesowy skoro ZUS traktuje mnie jako oszusta, prowadząc tak długo postępowanie w mojej sprawie? Kto zechce współpracować z taką osobą? Warto zaznaczyć, że po chorobie, gdzie ledwo uszłam z życiem, zaczęłam współpracę z międzynarodową firmą i bardzo zależy mi na utrzymaniu poprawnych stosunków z tym przedsiębiorstwem a nagle muszą odpowiadać na absurdalne pytania ZUS o moją osobę, podczas gdy zaczęłam świadczyć usługi na ich rzecz dopiero w listopadzie 2018 r. Jestem zażenowana całą sytuacją i bardzo obawiam się o swoją przyszłość zawodową. Ciągnąca się od listopada ubiegłego roku sprawa w sprawie podlegania do ubezpieczeń, powoduje u mnie nieustający stres i lęk przed utratą kontrahentów tym samym, pozbawienia środków do życia. Jestem szczególnie narażona na nawrót choroby nowotworowej, a permanentny stres tylko powoduje potęgowanie tego uczucia. Zatem ZUS poza szkodami moralnymi naraża mnie także na utratę zdrowia – mówi otwarcie Beata.Nie żyję z zasiłków a ich pobieranie było spowodowane, że taką ścieżkę obrało mi samo życie. Jestem uczciwa, ciężko pracuję i nie pozwolę sobie na takie traktowanie w państwie prawa. Nie zaszłam w ciążę po to, by wyłudzić zasiłek  (co jest głównym powodem wykluczającym z ubezpieczeń na lata wstecz według ZUS w toczących się masowo postępowaniach wobec kobiet na działalności gospodarczej). Nie zachorowałam również na raka po to, by pobierać z tego tytułu świadczenie. Nie rozumiem więc ciągnącej się w nieskończoność procedury mającej na celu znalezienie jakiegokolwiek uchybienia, skutkiem czego ZUS mógłby wykluczyć mnie z ubezpieczeń za lata wstecz bądź zarzucić pozorność działalności gospodarczej. Niestety, w moim odczuciu, cała sytuacja i zachowanie urzędników ZUS przywodzi na myśl jedynie smutną maksymę Andrieja Wyszyńskiego z czasów PRL: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. 

A może oprócz pozapracowych benefitów praca w korporacji i codzienne raporty, follow up’y, zebrania, procedury to zbyt wielkie poświęcenie dla takiego wyścigu szczurów? Kiedy wszystko jest na ASAP, co chwilę nowe deadline’y, a na domiar złego ciągłe musisz fokusować się na targetach, może pojawić się chwila zwątpienia. Czy tak jest rzeczywiście?

O pracy w korporacji rozmawiałyśmy z dziewczynami pracującymi w Banku BNP Paribas.

Moja historia z korporacją…

Prawie zawsze zaczyna się tak samo. Absolwentki studiów ekonomicznych wybierają staż w dużej międzynarodowej firmie, licząc na to, że dzięki ciężkiej pracy uda im się zrealizować swój american dream. Obcy kapitał to przecież stabilność i pewność pensji, a także możliwość rozwoju i pięcia się po drabinie awansów i sukcesu. – Skończyłam studia w SGH, więc korporacja była naturalnym wyborem. Nie wiem nawet czym różni się ta praca od innych miejsc, bo od zawsze (blisko 14 lat) pracuję w korpo – podkreśla Katarzyna Tatara, Dyrektor Biura Relacji Inwestorskich w Banku BNP Paribas. – Od zawsze chciałam pracować w „wielkim biznesie”, łącząc tematy zmian społecznych, środowiskowych, czułam, że tam mogę więcej. Po skończonych studiach kierunkowych usłyszałam o pracy w CSR w Banku i tak już zostałam – dodaje Joanna Gajda-Wróblewska, Menedżer ds. projektów społecznych w Fundacji BNP Paribas. Czy myślą, że to praca na chwilę? Nie. Już na tym etapie są raczej trwałe w uczuciach. – W banku zaczęłam pracę w 1996 roku. Wówczas jeszcze nie nazywało się go korporacją, była to po prostu praca w banku. od listopada 2000 roku pracuję w BNP Paribas – mówi Agnieszka Pawłowicz, Regionalny Menedżer Sprzedaży ds. Klientów Biznesowych. – Ciężko mi powiedzieć, czy czuję się lepiej/gorzej, pracując w korpo, ponieważ moje całe życie zawodowe to korporacja. Przeszłam bardzo dużo zmian w bankach, które związane były z fuzjami. Zmiany strukturalne, systemowe, produktowe – reasumuje Małgorzata Dębowska, Dyrektorka Oddziału BNP Paribas w Warszawie.

Stygmatyzacja czy wyróżnienie?

Kiedy słyszysz o korpo, z automatu myślisz o wyścigu szczurów, wiecznych nadgodzinach i warszawskim Mordorze. Czy taka praca może być nienacechowana w naszych umysłach? A może wręcz przeciwnie, osoby będące na samozatrudnieniu lub śmieciowych umowach marzą o benefitach w postaci pracowniczych lunchów i prywatnej opiece zdrowotnej. Czy praca w korporacji jakoś wyróżnia? Jak reagują nowopoznani znajomi? Co o takiej pracy sądzi rodzina? – Z moją pracą czuję się dobrze. Nie spotkałam się z negatywnym odbiorem, ale pewnie wynika to z tego, że większość znajomych też pracuje w korporacjach. Moi bliscy czasem myślą, że za dużo pracuję, ale chyba nie utożsamiają tego z korporacją, tylko generalnie szybszym tempem życia, które zawsze mi odpowiadało – mówi Kasia. – Nie czuję się ani lepiej, ani gorzej przez to, że pracuję w korpo. Nie ma takiego porównywania w moim otoczeniu. Praca jak praca, ważne by się realizować i robić fajne rzeczy. Oczywiście są czasem żarty w stylu: czy masz na to power pointa ;). Wiadomo że ta część biurokratyczna pracy w korpo mogłaby być ograniczona na rzecz kreatywności i robienia rzeczy, no ale pewnych spraw się nie przeskoczy. Rodzina, znajomi, pracują w bardzo różnych miejscach, od korpo przez NGO, instytucje publiczne, po prywatne przedsiębiorstwa i własne firmy. Zdarza się, że rozmawiamy o plusach i minusach każdego z tych środowisk pracy, ale nie ma tu jakiegoś kategoryzowania – dodaje Joanna. Czy można przekuć pozorne wady pracy w korporacji w zaletę, która wyróżni Cię w grupie? Oczywiście! – Porównując się do moich znajomych jestem lepiej zorganizowana. Stosunek otoczenia? Przyjaciele mówią, że zawsze pamiętam o datach urodzin i imienin (mam to oczywiście w kalendarzu zapisane). Co do przygotowania wyjazdów czy spotkań rodzinnych często jestem proszona o ich organizację na zasadzie zrobisz to najlepiej – podkreśla Agnieszka.

Rozwój odmieniany przez wszystkie przypadki

Badania udowadniają, że to właśnie „możliwość rozwoju” jest najczęstszą przyczyną wyboru takiego miejsca pracy. To właśnie w dużych międzynarodowych firmach kobiety mogą bez obaw o nierówne traktowanie stawać ramię w ramię z mężczyznami. Co więcej, mają pewność jasnych zasad, wytycznych i stabilności, niezależnie od swoich decyzji na polu prywatnym. – Praca w korpo daje mi szybsze możliwości rozwoju. Dzięki pozycji firmy mogę uczestniczyć i realizować ciekawe partnerstwa z organizacjami z zewnątrz, podpatrywać globalne praktyki centrali. Mam poczucie, że moje działania, wraz z sumą działań innych, przekładają się na projekty o dużym zasięgu. Lubię tempo pracy, mam wtedy poczucie, że więcej mogę, więcej działam. Z moim podejściem „never enough” ciężko się zatrzymać. Plusem korpo są oczywiście różne benefity i „last but not least” poczucie stabilności, mogę się skupić na realizowaniu odpowiedzialnych, zrównoważonych projektów. Poczucie stabilności dla mnie było szczególnie ważne w kontekście urlopu macierzyńskiego. Mogłam na spokojnie wrócić do swoich obowiązków, choć wiadomo, że w banku zmieniającego się świata, trochę zmieniły się zadania, ale to dobrze. To lubię w mojej pracy, że ciągle dzieje się coś nowego – mówi Joanna.

Blaski i cienie…

Wizja pracy w korpo wydaje się nader utopijna… Są jednak rzeczy, które mogą przekreślić marzenia o tego rodzaju pracy. – Czego mi brakuje w korpo… więcej swobody przy wykonywanych obowiązkach – stwierdza Gosia. – Oczywiście czasem multitasking, wielość zadań, które trzeba zrobić wokół projektu może być męcząca w dłuższej perspektywie, a przez to czasem rozmywa się poczucie sprawczości. Dlatego też istotne, by łapać potrzebny w życiu balans, ładować baterie, łapać oddech, robić ze sobą check-in i sprawdzać, czy nadal jaram się pracą i czy to, co robię sprawia mi frajdę. Kolejna rzecz, to proces podejmowania decyzji. W korpo potrafi długo trwać, więc na pewno fajnie byłoby mieć mniej biurokracji, szybszy proces decyzyjny i więcej indywidualnej sprawczości – dodaje Joanna.

Czy płeć ma znaczenie?

Badania z marca ubiegłego roku „Rynek pracy, edukacja, kompetencje. Aktualne trendy i wyniki badań” pokazują, że w Polsce wśród członków zarządów w największych spółkach publicznych kobiety stanowią 21%. A to ciągle wynik poniżej średniej unijnej (26,7%). Jeśli chodzi o udział kobiet wśród kadry kierowniczej wyższego szczebla, w Polsce wynosi on 13% i jest jednym z najniższych w porównaniu z innymi krajami UE-28. Z kolei jesteśmy krajem, gdzie odnotowano jeden z największych udziałów kobiet na stanowiskach menedżerskich (46,8%). – W Banku BNP Paribas ponad 60% to kobiety, z czego na stanowiskach menedżerskich jest 62%, a na dyrektorskich 36%. Cały czas pracujemy nad wzmacnianiem różnorodności, w banku jest wiele inicjatyw skierowanych do wzmacniania kobiet. Więcej w raporcie CSR i Zrównoważony Rozwój, polecam lekturę (LINK) – podkreśla z dumą Joanna. – Międzynarodowe korporacje obecne na polskim rynku coraz częściej promują dywersyfikację na najwyższym szczeblu zarządzania. Mam wrażenie, że u nas znaczna większość pracowników to kobiety – dodaje Kasia.

Nie samym korpo człowiek żyje

Żeby zachować balans i równowagę każdy z nas potrzebuje odpoczynku i oderwania się od obowiązków. Czy pracownice korporacji resetują się w jakiś uschematyzowany sposób? I czy aby na pewno są aż tak oderwane od zawodu podczas wypoczynku?
W wolnym czasie lubię biegać. Podczas biegu na 10 km można kompletnie się wyłączyć i odreagować po całym dniu pracy. Należę do osób, które lubią aktywny wypoczynek i bardzo męczy mnie odpoczynek w domu. Często organizujemy z mężem jednodniowe wycieczki do różnych miast, żeby pospacerować i poznać historię tych miejsc. To, co kocham i jest moją pasją to chodzenie po górach – jest to moje drugie miejsce na ziemi. Tam zapominam o wszystkim… – opowiada Gosia. – Wcześniej było więcej podróży, dalszych i dłuższych, teraz ze względu na dziecko tych podróży jest mniej, są krótsze, ale niedługo mam nadzieję nadrobić, po prostu to taki czas w życiu. Za to rozwijam się w nowym temacie: macierzyństwo! Sporo czytam o rozwoju dziecka, starając się wychowywać w duchu rodzicielstwa bliskości. Każdą wolną chwilę poświęcam synkowi, staram się z nim odkrywać nowe rzeczy, pokazywać aspekty życia codziennego, ale też i pozwalać na samodzielne odkrywanie. Poza tym śledzę nowinki ze świata CSR. To coś, co mnie kręci nie tylko w związku z pracą, ale i prywatnie: zaangażowanie społeczne, ekologiczne podejście do życia, no waste, zrównoważona moda, circular economy, sharing economy, bardzo zwracam uwagę na to co kupuję – nawet małe zmiany mają sens – dodaje Joanna.

Myślenie długofalowe

Na rozmowach rekrutacyjnych w korporacji często pojawia się magiczne pytanie: gdzie widzisz siebie za 5, 10 i 15 lat. – Myślę, że w tak szybko zmieniającym się świecie jest ciężko powiedzieć, gdzie będę. Pojawiają się nowe zawody, zdobywamy nowe kompetencje… z pewnością chciałabym nadal pracować w tematyce związanej z CSR, wpływem społecznym i zrównoważonym rozwojem. Co przyniesie 5, 10 czy 15 lat? Czas pokaże. Może uda się stworzyć własny biznes społeczny z odpowiedzialną misją społeczną i środowiskową? Na pewno marzy mi się byśmy żyli w świecie, gdzie czyste powietrze, dostęp do wody pitnej to dobro powszechne, system edukacyjny jest sensowny, a różnorodność jest korzyścią, a nie problemem – snuje wizje Joanna.

Czy korpo jest dla każdego?

Często słyszy się o ludziach wypalonych zawodowo po 30-stce, którzy rzucają wypowiedzeniem i uciekają w Bieszczady. To głównie pracownicy korpo. Czy mimo tych scenariuszy warto próbować? – Jeśli ktoś ma ochotę pracować w korpo to czemu nie. Każda praca jest inna – korpo korpo nie równa. Każdy ma inne oczekiwania. Jak nie sprawdzisz, to się nie dowiesz czy to dla Ciebie: liczy się spoko szef, dobra atmosfera, szanse rozwoju, adekwatna do kompetencji i zaangażowania pensja. Tylko tyle i aż tyle. Myślę, że ciężko jest znaleźć trafione miejsce pracy, mi się udało – cieszy się Joanna.

 

____________________________________________

ilustracja: Emilia Pryśko
artykuł powstał we współpracy z BNP Paribas

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo