Change font size Change site colors contrast

Ostatnio całowałam się z mężem. Szok, prawda?

Później naszła mnie refleksja. Trzeba Wam wiedzieć, że refleksje nachodzą mnie dosyć często i zazwyczaj niepostrzeżenie, jak mandat za zbyt dużą prędkość doręczony osobiście przez Straż Miejską i tak było również tym razem. Refleksja była zaskakująca i w sumie do dziś dziwię się, że zastanowiłam się nad tym dopiero po wielu latach od ślubu. Tak czy inaczej, zadałam sobie w końcu to kluczowe pytanie DLACZEGO TAK RZADKO SIĘ CAŁUJEMY?? Przecież to takie fajne, takie przyjemne. Przecież tyle czasu człowiek poświęcał tej czynności w młodości, a także na początku związku i chwilę po ślubie. Dlaczego teraz tak nie jest?

I o dziwo, nie zamierzam całą winą obarczać, tak jak zwykle faktu, że nie jesteśmy już dziewczyną i chłopakiem, nie jesteśmy już nawet mężem i żoną, o zgrozo, jesteśmy już matką i ojcem i może nie powinniśmy namiętnie obcałowywać się na każdym zakręcie.

Postanowiłam poszukać odpowiedzi i ukojenia skołatanych nerwów naturalnie w Internecie.

Trochę obawiałam się, że ze mną jest coś nie tak, a to jest po prostu smutny finał tak wspaniałego związku. Że mityczny ogień przygasa i zaraz ktoś go przydusi butem, jak niedopałek fajki na ulicy. Co robić? Jak żyć? Jak zapobiegać?

Na szczęście znalazłam opisy wyników badań społecznych, które faktycznie trochę podniosły mnie na duchu, ale czy tak do końca?

Okazuje się bowiem, że całowanie jest wspaniałym narzędziem, mechanizmem, w który wyposażyła nas natura, a który w sumie nie do końca rozumiemy.

Z badań psycholog Susan Hughes przeprowadzonych na ponad tysiącu uczestników (głównie studentów) wynika, iż kwestia jakości pocałunku jest dla większości kobiet sprawą bardzo często kluczową przy podejmowaniu decyzji o dalszym angażowaniu się w związek. Kobiety pod wpływem „słabego” pocałunku gotowe są nawet zakończyć dobrze zapowiadającą się, rokującą znajomość. Prawdopodobnie facetom trudno zrozumieć cały mistycyzm zaklęty w tej czynności, biolodzy natomiast szukają tutaj informacji genetycznej, którą możemy zupełnie podświadomie oczytać po tak bliskim kontakcie. I zupełnie prozaicznie- kobieta w związek z biologicznego punktu widzenia angażuje się bardziej- ona jest w ciąży, ona rodzi, ona także i jej dziecko przez pewien czas są w dużym stopniu zależni od opieki z zewnątrz, dlatego jeśli jej własny instynkt po pocałunku mówił jej „o nie dziewczyno, z tego pieca chleba nie będzie”, to raczej powinna uwierzyć.

Tym, co w zasadzie zupełnie nie zaskoczyło badaczy, jest fakt, że mężczyźni nie słuchają tak wewnętrznego głosu i nawet po kiepskim pierwszym pocałunku gotowi są dać kobiecie szansę wykazać się w bardziej intymnych sytuacjach.

No niesamowite 😉 Wynika to także najpewniej z uwarunkowań biologicznych. Mężczyźni, jako nośniki nasienia i materiału genetycznego biologicznie dążą do jak najszerszych kontaktów seksualnych, dlatego nie będą przecież zwracać uwagi, jak całuje partnerka od przygodnego seksu, jasne?

Ponadto, co warto zaznaczyć, z badań tych wynika, że pocałunki na początku relacji mają niebagatelne znaczenie dla całego związku. Otóż podczas całowania w organizmie mężczyzny wydziela się oksytocyna, która w tym wypadku odpowiada za przywiązanie. Czyli im więcej chłopak całuje się z ukochaną u zarania znajomości, tym bardziej będzie przywiązany do niej pod kątem emocjonalnym.

U kobiet z kolei całowanie to sposób na, jak to określają badacze, monitorowanie aktualnego stanu i jakości związku, prawdopodobnie także sposób na „awaryjne” podgrzanie atmosfery i podreperowanie trochę nadwyrężonych relacji. Dodatkowo namiętne pocałunki mają także działanie pobudzające erotycznie. Niektórzy badacze przypisują tu zasługi testosteronowi, który poprzez męską ślinę przenika do ciała kobiety i działa jak afrodyzjak.

Całowanie jest też świetne, jeśli chodzi o sferę aktywności fizycznej.

Jeden pocałunek (zakładam, że taki solidny) pomaga spalić aż 20kcal! Przy pocałunku pracują też aż 34 mięśnie twarzy (nawet nie wiedziałam, że mam ich tam tyle). Może niepotrzebnie poniewieram się na dywanie w rytm uwag Ewy Ch. dobiegających z ekranu, kiedy wystarczy jedynie godzinami obcałowywać męża?

Po tej pochwale pocałunku, przyszło się zastanowić nad własnym postępowaniem. Tu na pomoc pospieszyły kolejne badania prof. Lucii O’Sullivan, która w wyniku bacznej obserwacji grupy 695 osób, w przedziale wiekowym 18-67 zaobserwowała także pewne prawidłowości. Połowa ankietowanych tak wysoce ceniła wartość płynącą z pocałunków, że nie zamieniłaby ich nawet na seks oralny. Taka sama grupa uznawała pocałunki z aktualnym partnerem za te najlepsze, a generalnie to, co było najwyżej cenione w pocałunkach, to emocje, zakochanie, pasja.

Najbardziej zatrważającym wynikiem omawianych badań był drastyczny spadek częstotliwości całowania.

Według badań na początku związku całujemy się około 55 razy tygodniowo, zaś w związkach długotrwałych średnio buziak następuje trzy razy dziennie. Uff, czyli to znowu biologia i zwyczajne życie, a nie jakieś moje braki i niedopatrzenia!

Pokrzepiona tym, że inni mają gorzej, a przynajmniej na pewno nie lepiej niż ja, uzbrojona w całą wiedzę zdobytą poprzez internetową lekturę, poczyniłam pewne postanowienia i wysnułam pewne wnioski.

  1. Będę całować się z mężem tak często, jak się da.
  2. Będę całować się z mężem, ilekroć on ma na to ochotę, bo okazuje się, że to faceci częściej chcą się całować. A skoro to dodatkowo pogłębia przywiązanie, to ja w to wchodzę.
  3. Częściej skupię się na swoim związku, bo pranie nie zając, nie ucieknie, a człowiek, to zawsze jednak człowiek.

Wniosek jest chyba prosty i oczywisty: kochajmy tych naszych facetów, budujmy z nimi to przywiązanie i przyswajajmy jak najwięcej tego testosteronu, bo przecież całowanie i seks z kimś, kogo się kocha jest tym, co może zakończyć zwykły  szary dzień prawdziwymi fajerwerkami. Podnośmy średnią, niech to nie będą trzy smutne, rutynowe buziaki, ale na przykład jeden na „dzień dobry” i chociaż dwa namiętne pocałunki podczas Milionerów. Być może nie doczekamy momentu, aż Hubert wyjawi, jaka jest właściwa odpowiedź, bo sprawy pod drugiej stronie srebrnego ekranu potoczą się już własnymi torami?

 

 


Designed by Freepik

Nawet jednostki aspołeczne dopadają niekiedy takie dylematy. Ponieważ jestem szczęśliwą (zazwyczaj)  matką dwójki dzieci, przedszkolaka oraz pannicy, która niebawem skończy żłobek, a swoją charyzmą i wyszczekaniem dorównuje starszemu bratu, muszę zmierzyć się z wyzwaniem. Już Hugh Grant w „Był sobie chłopiec” zrozumiał, że człowiek nie jest samotną wyspą, w związku z czym trzeba to po prostu zaakceptować i starać się odnaleźć w tym wszystkim plusy.

Dotychczas starałam się ignorować presję społeczną związaną urodzinami dzieci. Kiedy Młody kończył rok szczęśliwie wysoko zagorączkował i cała impreza zamknęła się w gronie rodziców i dziadków. Pierwsze starcie z organizacją urodzin przeżyłam rok temu, kiedy nasza młodsza latorośl kończyła roczek. Okazało się, że to w województwie kujawsko-pomorskim wydarzenie na miarę osiemnastki w moich rodzinnych stronach i wypada przecież zaprosić tych, których wypada. Tak się składa, że rodzina mojego męża jest dosyć liczna i w związku z tym na tej miłej, kameralnej uroczystości pojawiło się w sumie przeszło dwadzieścia osób. I choć zaklinałam rzeczywistość jak mogłam, to jednak przedsięwzięcie było odrobinę karkołomne, bo jak tu pomieścić tyle osób w mieszkaniu i jeszcze znaleźć wszystkim jakieś miejsce do siedzenia? Napracowałam się także przy tym co nie miara, bo przecież co to dla mnie upiec ciasto lub dwa 😉? Kiedy opadł bitewny kurz i udało się posprzątać po tym evencie, postanowiłam, że jednak nigdy więcej!

I nie zrozumcie mnie źle. Ja naprawdę uwielbiam rodzinę moją i męża, ale zdecydowanie w mniejszych dawkach.

W moim mniemaniu spotkanie towarzyskie ma sens, ale w małym gronie. Żeby można było poświęcić czas i uwagę gościom i porządnie się z nimi nagadać, a nie skupiać się jedynie na dolewaniu kawy do dwudziestu filiżanek.W tym roku na nowo podejmę tę rękawicę. Ale, żeby nie było, że jestem kimś innym, że zrobiono mi pranie mózgu i zachowuję się wbrew swoim zasadom- zrobię to w moim stylu. I oto kilka porad, jak zorganizować imprezę dla dzieci, jeśli jesteś samotnikiem, a dom to Twoja twierdza.


1. W miarę możliwości skumuluj wszystkie urodziny swoich najbliższych w jednym terminie.

Jak powiedziała-tak zrobiła i wyszła za mąż za człowieka urodzonego w lutym, a następnie urodziła dwoje dzieci praktycznie w tym samym terminie. Ograniczy to konieczność organizowania kilku imprez w podobnym ogromnym gronie i podawania co miesiąc tego samego zestawu ciast.

2. Dopóki dasz radę, ukrywaj dokładne daty urodzin przed dziećmi (łatwej, o ile nie znają się na kalendarzu i nie umieją czytać), pozwoli Ci to zrealizować jedną wspólną imprezę.

Kiedy dzieci odkryją, że urodziny, to jedna unikatowa data i ona zobowiązuje do świętowania danego dnia, być może wszystko przepadło i cały misterny plan legł w gruzach. U nas w tym roku wydały nas panie ze żłobka, ale Młody zniósł to dzielnie (obawialiśmy się, jak ogarnie informację, że jego młodsza siostra ma urodziny przed nim) i nie zakwestionował idei wspólnych urodzin.

3. Nie daj się nabrać na to, że aby dziecko było szczęśliwe, musi zaprosić na imprezę całe przedszkole.

Przecież oni z dnia na dzień zmieniają sojusze i jutro najlepszym przyjacielem może być wczorajszy wróg. * Możliwe do wykonania także jedynie, jeśli Twoje dziecko nie przejawia nadmiernej sympatii do kolegów i koleżanek z placówki 😉.

4. Wprowadź oficjalną zasadę – dopóki mieszkasz pod moim dachem … (wstaw, co uważasz za stosowne).

Wyobrażam sobie, że ta zasada może się okazać wyjątkowo przydatna, wręcz nieoceniona na kolejnych etapach wychowania.

5. Zaproś jednak jakieś dzieci.

W końcu to ma być frajda dla małych jubilatów a nie festiwal próżności dla dorosłych. U mnie jest łatwiej, bo moje dzieciaki mają mnóstwo kuzynów (i to takich najbliższych) w podobnym wieku. Gdyby jednak dziecko było jedynakiem i to jedynym w rodzinie, faktycznie warto rozważyć złamanie zasady trzeciej, ale w rozsądnych granicach. Pamiętaj, najprawdopodobniej zapraszając małe dzieci musisz się także liczyć z koniecznością zaproszenia ich rodziców. Tak, obcych dorosłych ludzi 😉

6. Odpuść sale zabaw. 

Wydasz fortunę i spotkasz się z setkami obcych ludzi, w tym rozwrzeszczanych dzieci. Jeśli Twoje własne dzieci są z gatunku tych wycofanych społecznie, raczej obserwatorów niż uczestników (jak moje), sala zabaw może być dla nich bardziej stresem niż fantastyczną rozrywką.

7. Nie wydawaj fortuny na tort.

Informacje od innych rodziców pokazują, że dzieci chętniej pochłoną tonę kabanosów  (w przypadku moich także świeżą paprykę) niż luksusowy, piękny tort za miliony monet. Tort zrobię sama, a żeby zamaskować moją ewentualną nieudolność w kwestii dekoracji pokusiłam się o zamówienie dekoracyjnego opłatka z nadrukiem z ulubioną postacią z bajki (dostępne w Internecie za około 5zł). Tutaj też muszę się przyznać, że planuję upiec dwa maleńkie torty, aby moje dzieci nie pozabijały się próbując zdmuchnąć świeczki na jednym.

8. Kup balony. Dużo balonów.

Nie wiem, jak to jest, ale w dziecięcym świecie balony są jak czekolada dla dorosłego. Nie ma czegoś takiego, jak „za dużo balonów”. I choćbyś była jak ja, najgorszym animatorem dziecięcych zabaw ever, to wrzucenie kilkudziesięciu balonów do pomieszczenia, gdzie jest kilkoro dzieci, zrobi za Ciebie połowę roboty. Na pewno działa przy kilkulatkach, dla starszych będę musiała ogarnąć coś innego, ale to jeszcze przede mną.

9. Pogódź się z faktem, że mieszkanie po imprezie będzie wyglądało niemalże tak samo fatalnie jak akademik po otrzęsinach archeologii.

No może nie będzie jedynie na podłodze ofiar nadmiernego spożycia alkoholu. Deal with it. Pomyśl, że dzieci są jak wehikuł czasu i przywracają po prostu wspomnienia 😉 Kiedyś dorosnę do etapu, gdzie postaram się przekazać dzieciom, że zabawki w ich pokoju mają swoje miejsce, na którym muszą się znaleźć po skończonej zabawie. Czuję jednak, że teraz tego nie pojmą, dlatego wrzucę wszystko co znajdę na podłodze, byle jak, do dużych wspólnych pojemników przy użyciu łopaty i jakoś to będzie. Być może nawet pomogą mi dzieci, w końcu będą na kabanasowo-cukrowym haju i będą miały nadmiar energii do spalenia.

I pozostaje jeszcze kwestia prezentów.

Już Magdalena Droń pisała bardzo mądrze o niekupowaniu prezentów pod choinkę. Pod jej tekstem podpisuję się znów rękoma i nogami. Jeśli chodzi o świętowanie urodzin moich dzieci z perspektywy materialnej, to dołożę wszelkich starań aby zamiast prezentów otrzymywały od nas wspaniałe przeżycia i wspomnienia. Zamiast kolejnych walających się po podłodze plastikowych zabawek, zaproponuję im wyjście do kina albo do wodnego parku rozrywki. Żeby czuły, że największym prezentem, jaki można od kogoś dostać, jest jego  zaangażowanie i czas, a nie pięknie opakowane auto i komunikat „nie pobawię się teraz z Tobą, bo to Twoje urodziny i piję kawę z ciocią, która przyniosła Ci prezent”. Wszystko przede mną. Trzymajcie kciuki, abym nie ugięła się pod naporem argumentacji starszych i mądrzejszych.

 


Designed by Pressfoto / Freepik

Tłusty Czwartek, mimo iż nie jest świętem ani dniem wolnym od pracy, obchodzony jest w Polsce z co najmniej należytą starannością i mimo że jego nadejście zwiastuje zbliżający się koniec karnawału, jakoś wyjątkowo mnie to nie martwi. Trąbię wszem i wobec, że jako matka karnawału nie uznaję i nie szanuję, bo nie mam okazji skorzystać, za to Tłusty Czwartek kocham.

A teraz do rzeczy. Mam dla Was przepis na to, aby w Tłusty Czwartek zjeść pycha pączki!

Wystarczy pójść do dyskontu i je kupić! Ha! Dobre? Tak poważnie, obrazoburczy wpis popełniam, bo żywię przekonanie, że cukiernie z okazji Tłustego Czwartku pieką/smażą jakieś zatrważające ilości pączków z dużym wyprzedzeniem i w tym jednym, wyjątkowym dniu pączki z cukierni smakują gorzej niż na co dzień. Czy ktoś potwierdzi moją teorię?

Co zrobić, żeby zjeść pyszne świeże pączki? Najlepiej zrobić je sobie samemu – w końcu umiesz liczyć, licz na siebie 😊

Poniżej podam przepis, z którego korzystam przy robieniu domowych pączków. Od razu uprzedzę pytania, są to pączki dla początkujących gospodyń i gospodarzy domowych, o stopniu skomplikowania tak niskim, że nawet mnie udało się je wykonać. Pierwszy raz tę pączusie pochłonęłam w liczbie miliona u mojej przyjaciółki, ale minęły lata zanim uwierzyłam, że sama dam radę je zrobić. Nie żebym była totalną kuchenną niedojdą, ale zawsze wolałam robić tak zwane konkrety – dania główne, niż babrać się ze słodyczami. Dotychczas żywiłam przekonanie, że przygotowywanie domowych słodkich wypieków wymagać będzie ode mnie aptekarskiej precyzji, a ciasto wyczuje mój brak kulinarnej ogłady i wątpliwości i po prostu nie wyjdzie. Tym razem się udało i wyjątkowo nie było rannych.

Jeszcze jedno ostrzeżenie- jest to przepis dla tych wszystkich łasuchów, którzy choć w ten jeden dzień nie pogardzą tłuszczem, cukrem i glutenem. Do boju!

Jak zrobić pączusie na serku homogenizowanym? Małe, zgrabne, bez nadzienia.

Składniki:

  • 300g serka homogenizowanego, najlepiej waniliowego, może być z dyskontu. Serki mają większą pojemność i dlatego można śmiało skubnąć łyżeczkę lub dwie.
  • 3 jajka
  • 1,5 szklanki mąki
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • olej do smażenia (nie dodawać do masy)
  • cukier puder do posypania

 

Cała procedura przygotowania ciasta jest niewiarygodnie skomplikowana. Należy bowiem… wymieszać w misce wszystkie składniki. I już! Żadnej filozofii 😊 można robić łyżką, widelcem, mikserem, trzepaczką – dowolnie.

Następnie do garnka wlewamy olej, tak, żeby jego głębokość sięgała jakichś 5cm.  Teraz zaczyna się niebezpieczna część akcji. Do rozgrzanego oleju łyżką wkładamy niewielkie porcje ciasta. Ciasto w oleju znacznie urośnie, najlepiej zrobić jakąś próbę, aby uzyskać interesującą nas wielkość pączków. Pączusie w oleju radośnie sobie podskakują, smażymy je na kolor złoty, w odpowiednim momencie odwracając na drugą stronę. Może zdarzyć się tak, że same się odwrócą – brawo Wy, połowa roboty z głowy. Po usmażeniu odkładamy do odsączenia na ręczniku papierowym (jakby to nie był Tłusty Czwartek). Posypujemy cukrem pudrem.

I zjadamy. Najlepsze są świeżutkie.

 

Takim sposobem Ciocia Dobra Rada pomogła Wam tym razem zaspokoić wybrednego łasucha i to przy tak niewielkim zaangażowaniu czasu i środków.

Smacznego!

Dziś jest Dzień Świstaka, a mimo iż amerykańskie wróżby i zabobony nie przekładają się na moje życie w jakimś wielkim stopniu (co więcej, mam przeczucie graniczące z pewnością, że nie mają też wpływu na większość spośród wszystkich 50-ciu Stanów), Dzień Świstaka jest dla mnie dniem niezwykle ważnym. Dzieje się tak głównie za sprawą kultowego już filmu z Billem Murrayem w roli głównej.

Pamiętam doskonale, kiedy ten film obejrzałam po raz pierwszy będąc dzieckiem oraz gdy zaśmiewałam się przy nim do rozpuku na początku mojego małżeństwa. Dziwne mieliśmy wtedy z mężem upodobania, ale zdarzało się, że z uporem maniaka, codziennie na dobranoc oglądaliśmy właśnie to arcydzieło amerykańskiej kinematografii. Prawdopodobnie działo się tak głównie dlatego, że nie posiadaliśmy wówczas telewizora, a zawsze milej było zasypiać przy cichych dźwiękach filmu, zamiast przy głośnym chrapaniu współlokatorki zza ściany.

Oglądając zmagania głównego bohatera uwięzionego niemalże przez wieczność w maleńkiej miejscowości, który co rano budził się tego samego dnia, szczerze mu współczułam, ale taką pętlę czasu uważałam za żywcem wyjętą z publikacji science-fiction. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że dorosłość to taki Dzień Świstaka, tylko w skali makro.

Z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że moje życie, jak i życie milionów innych dorosłych, a także życie tych wszystkich, którzy byli przed nami oraz przyszłe życie naszych dzieci, to tak naprawdę jeden wielki Dzień Świstaka.

Codziennie to samo. Taki chichot losu. Dobrze było pośmiać się z biednego Phila w młodości, ale teraz, to już przestaje być śmieszne. Co więcej, Phil się nie starzał, a tu w naszym wypadku z dnia na dzień PESEL jakby jakiś starszy się robi, skóra wiotczeje i człowiek co rano zmartwychwstaje z większym trudem. Zanim się obejrzę, na rutynie dnia codziennego, minie moje życie. Jak żyć? Jak nie oszaleć?

Ja wiem, że ludzi, którzy nie mają dzieci, strasznie wkurzają porównania, do których mam zamiar zaraz się posunąć.

Co więcej, gotowi byliby mi pewnie odpyskować klasycznym tekstem, że skoro mi tak źle, to trzeba było sobie tych dzieci nie robić. Ale moi drodzy, nie w tym rzecz. Moje dzieci kocham i nie żałuję tego, że je mam. Ja po prostu ciągle zachodzę w głowę nad fenomenem totalnej rewolucji, która następuje w życiu dorosłego człowieka, wraz z posiadaniem potomstwa. To jest coś, na co zupełnie nie przygotowała mnie ani wieloletnia edukacja, ani lektury Bravo Girl wertowane gdzieś na przerwach w damskiej toalecie. To jest właśnie… Życie! A wcześniej, przed tym rodzicielskim przełomem, kiedy mówiłam coś o rutynie lub zmęczeniu, to śmiałam chyba żartować!

I być może całe rodzicielstwo sprowadza nas przez pewien czas do pozycji rutynowego wyrobnika w tej całej skomplikowanej maszynerii, jaką jest rodzina.

Być może czujemy się tylko trybikiem w maszynie albo robotem wielofunkcyjnym, który dzień w dzień wykonuje te same obowiązki. Być może obowiązki rodzicielskie właśnie potęgują to wrażenie bycia uwięzionym i utraty kontroli nad własnym życiem, ale powoli dociera do mnie wiekopomne znaczenie właśnie tego, co teraz robię. Tego, że przewinięcie w nocy pieluchy albo podanie rano dziecku kolejnego Monte (wiem, wiem, niezdrowo), może z perspektywy jednostkowego wydarzenia nic nie zmienia, ale z szerszej perspektywy daje efekt WOW! Bo Phil faktycznie się nie starzał, ale jego największą zmorą stało się to, że jego życie, jego czyny nie miały żadnych konsekwencji. Filozoficzny problem znamy od lat – „Nieznośna lekkość bytu”. A my, Drodzy Państwo, każdym naszym uczynkiem bądź zaniedbaniem wpływamy na losy świata, bo wpływamy na losy przyszłych pokoleń, poprzez właśnie te małe ssaki, którymi się opiekujemy. Nasze czyny mają konsekwencje, a świat, który nas otacza, ciągle się zmienia. I być może nawet mając poczucie stania w miejscu, nie zauważamy, że będąc częścią ciągle zmieniającego się świata, sami uczestniczymy w tej jednej zmianie, która co chwilę owocuje nowymi konsekwencjami.

Myślę sobie, że chyba przyszedł czas, żeby przestać się kopać z koniem i zaakceptować swój los.

Być może wychowuję właśnie przyszłych przywódców mocarstw albo znanych współczesnych filozofów (na co wskazują wieczne wątpliwości moich dzieci oraz ich standardowe dzielenie włosa na czworo). Jeśli od tej strony spojrzeć na codzienne negocjacje pod skandalizującymi hasłami „guma, to nie śniadanie!” oraz „siku należy robić na nocnik”, to faktycznie można na nowo zacząć ufać, że życie ma głębszy sens i nie dość, że tak naprawdę nie utraciłam kontroli nad własnym, to mam obecnie niepowtarzalną szansę wpływać na przyszłe losy świata!

Dobra demagogia, co?

Tymczasem w drodze do domu dokupię jeszcze to i owo, aby dorocznemu seansowi filmowemu dodać trochę blichtru 😉 Mowa o chipsach, oczywiście. Jest co świętować – w tym roku wspomniany film obchodzi swoje 25 urodziny!

Przypuszczam, że dla wielu czytelników mogłoby to być szokiem, dla moich znajomych już raczej nie, ale mam wyjątkowy talent do robienia złego pierwszego wrażenia.

Być może nie jest to talent sam w sobie, być może nawet nie jest to moją stałą cechą, natomiast podczas jakichś wyjść czy większych imprez, to mój mąż robi wspaniałe pierwsze wrażenie. Olśniewa wszystkich swym urokiem, erudycją oraz poczuciem humoru. A za nim człapię ja 😉 Momentami urocza neurotyczka zazwyczaj niezadowolona, że w jakiejś imprezie musi brać w ogóle udział.

Mimo, że postanowień noworocznych zazwyczaj nie czynię, tym razem okoliczności wymogły na mnie zmianę, a taką konieczność można przynajmniej zgrabnie opakować w papier z napisem „Postanowienie na 2018 r.”, przez co być może będzie bardziej strawna dla mnie i dla reszty społeczeństwa.

Wszyscy wiemy, że nieszczęścia chodzą parami, a okazuje się, że taką tendencję mają także okazje. I na pewno nie będzie tu mowy o okazjach wyprzedażowych, od których stronię jak mogę (z wyjątkiem internetowych promocji na pięćdziesiąty polarowy koc, który doda „ciepła i przytulności wszystkim wnętrzom”). Mowa tu będzie o okazjach towarzyskich, w które dziwnie obfituje moje życie w ostatnich miesiącach. Szykuję się właśnie do kolejnego wyjścia do ludzi (ostatnie miało miejsce w listopadzie) i postanowiłam zrobić to w końcu rzetelnie, czyli przygotowania obejmą także sferę psychiczną. Przypuszczam, że macierzyństwo kazało mi wypracować nowe schematy zachowań, kiedy to na słowo „zaproszenie” nie reaguję paniką i nie zakopuję się pod kołdrą, a wręcz przeciwnie, nerwowo przestępuję w oczekiwaniu z nogi na nogę, niczym w kolejce do TOI TOIa na imprezie plenerowej. Obiecuję, że dla mnie też jest to niespotykane, ale cała cieszę się na myśl o karnawałowej imprezie w podbydgoskiej gminie, na którą otrzymaliśmy zaproszenie. Myślę, że to też kolejny krok w dorosłość- będę dorosła pełną parą, jakby dotychczasowy dorobek i dochowek o tym wystarczająco nie świadczyły. I pewnie zastanawiacie się, gdzie tu postanowienia noworoczne i cała ta pompa ze wstępu? Że pewnie napiszę, że postanowiłam po prostu regularnie poddawać się zabiegom kosmetycznym wszelkiej maści, aby potem nie robiły mi się zaległości, jakie mogłabym przedstawić na ryc.1, gdybym miała pewność, że nie czytają tego dzieci, mężczyźni ani kobiety karmiące lub w ciąży. Nic z tych rzeczy.

Postanowiłam być SYM-PA-TY-CZNA *nawet dla obcych.

Od kilku dni wertuję poradniki, które mówią o tym, jak nie pogrążyć całego spotkania z nowymi, obcymi ludźmi w mgnieniu oka, czyli po prostu JAK ZROBIĆ DOBRE PIERWSZE WRAŻENIE. Postanowiłam także podzielić się z Wami teorią, bo jak to będzie z praktyką, pewnie życie pokaże.

Okazuje się, że żeby zrobić pierwsze (dobre) wrażenie, mam zaledwie chwilę. Poradniki nie są zgodne. Jedni twierdzą, że od 60 do 90 sekund, inni mówią, że jedynie 11 sekund, rekordzista nawet twierdził, że w 4 sekundy mogę sprawić, żeby ludzie mnie polubili. I być może ma to sens, bo przez te 11 sekund nawet nie zdążę za dużo powiedzieć, co może zagwarantować, że nie znielubią mnie ci wszyscy, którym do gustu nie przypadnie moje (podobno specyficzne) poczucie humoru. Pierwsze wrażenie jest to bowiem coś prawie metafizycznego. Coś, co nasze mózgi generują podświadomie, a potem trzymają się tego, jak przysłowiowy pijany płotu.

W psychologii (i poradnikach) królują żelazne zasady, co do których autorzy są zgodni. Oto one:

Banał – bądź sympatyczny.


Czyli uśmiechaj się! Pewnie nie tak sztucznie, jak tancerze towarzyscy, mniej szeroko, bardziej naturalnie. Niektórzy opisują to nawet jako „promieniowanie szczęściem”. Podobno rozmówca od razu lepiej poczuje się w naszym towarzystwie, gdy będzie widział radość na naszym obliczu. Ha! Ten warunek najpewniej będę umiała spełnić. Sam fakt, że wyjdę z domu, w ładnej kiecce, do ludzi, gdzie będzie muzyka, jedzenie i alkohol, powinien sprawić, że szczery uśmiech nie będzie znikał z mojej twarzy.

Bądź otwarty.

Tu trochę mogą zacząć się już schody, bo abyśmy byli odebrani jako osoby otwarte, musimy utrzymywać taką właśnie postawę ciała. Czyli żadnego splatania rąk na piersi ani zasłaniania się torebką. Frontem do klienta 😉 Żadnej przygarbionej postawy i łypania okiem niczym Gollum. Dodatkowo należy nawiązywać kontakt wzrokowy, ale taki subtelny, trwający zaledwie chwilę, aby rozmówca nie czuł, że nienaturalnie się mu przyglądamy czy zwyczajnie gapimy.

Słuchaj.

Teoretycznie wszystko jasne, ale kto nie słuchał kiedyś „na autopilocie” myśląc równocześnie o niebieskich migdałach, niewywieszonym praniu i o tym, co miał wczoraj na myśli szef, mówiąc „A”, niech pierwszy rzuci kamieniem. Nie dajmy się ponieść swobodnemu śnieniu na jawie podczas pierwszego spotkania z nowymi ludźmi, nawet gdyby uderzająco przypominali naszą licealną koleżankę, za którą nie przepadaliśmy. Słuchajmy aktywnie, zadawajmy dodatkowe pytania, doprecyzujmy. Żeby rozmówca wiedział, że nie strzępił języka po próżnicy.

Ubierz się stosownie do okazji.

I tu śmiechy i chichy pewnie, że to od razu na pewno nie będę umiała się dobrze ubrać. A to wcale nie jest tak. Zdarzyło mi się kilkukrotnie ubrać zupełnie niestosownie, mimo że obiektywnie mój strój nie wywołał żadnego skandalu obyczajowego (jak Bridget Jones). Raz na szkolenie firmowe w nowej pracy przyszłam w stroju służbowym- garsonka i te sprawy, a tymczasem okazało się, że wszyscy pozostali ubrani byli zupełnie na luzie. Za drugim razem sytuacja była całkiem odwrotna. To ja ubrałam się swobodnie, a wszyscy byli w garniturach. Nie życzę tego nikomu. Pewność siebie spadła do zera, a gdyby była taka możliwość, przyjęłaby pewnie wartość ujemną. Tej zasady zamierzam się trzymać i przed wyjściem na imprezę na pewno skonsultuje mój strój z innymi uczestnikami (przynajmniej tymi, których znam). Podobno dobrze się wyróżniać, ale ja jestem z natury nieśmiała i taka sytuacja pogrążyłaby mnie na resztę wieczoru.

Jako ostatnią radę, autorzy podręczników i poradników podają często, aby być sobą.

I proszę Państwa, gdyby bycie sobą przysparzało mi sympatii otoczenia, pewnie nie musiałabym przebrnąć przez poprzednie punkty 😉. A tak na serio, okazuje się, że czegokolwiek nie zrobimy, to i tak nasze prawdziwe ja wylezie przy bliższym poznaniu. Dodatkowo osoby, które zaklinają rzeczywistość i szerokim uśmiechem zupełnie zaprzeczają temu, co czują w środku, często odbierane są po prostu jako fałszywe. Czyli wracamy do punktu wyjścia- cokolwiek robimy, róbmy to naturalnie, z głową i z umiarem. W końcu po co nam znajomi, którzy faktycznie polubili jedynie jakąś wizję nas, a ta wizja nijak nie przystaje do rzeczywistości?

Po przeczytaniu wyżej wspomnianych przewodników i przeanalizowaniu licznych porad, (o dziwo!) nie zrezygnowałam z zamiaru wyjścia na imprezę. Zamierzam być tam, dobrze się bawić i po prostu schować w kieszeń jakieś własne frustracje i neurotyczne zapędy. Nie będę myśleć o praniu ani o zaległościach w pracy. Będę uśmiechnięta i urocza. I może jest szansa, że ktoś wtedy powie, że ten mój mąż jest całkiem spoko, ale za to jaką ma świetną żonę! A jeśli nie, to po prostu mogę utożsamić się z bohaterem filmu o jakże pięknym i wymownym tytule „Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi”. Życie jak sen 😊.

 

 


Designed by Katemangostar / Freepik

Od Ciebie dowiedziałam się o haśle Mother-Life Balance. Dotychczas upatrywałam go w mitycznym Work-Life Balance, ale być może szukałam nie tam, gdzie trzeba?

O co chodzi?

Przez ostatnich kilka miesięcy wałkowałam temat work life balance – w pracy, w domu, na blogu, czytałam o tym non stop. Nie żebym jakoś specjalnie była tym zainteresowana, ale zauważyłam, że inni są. I to bardzo! Gdyby nie byli, inni by o tym nie pisali, prawda?  Z przekory pomyślałam o sobie, że sorry, ale z pracą radzę sobie doskonale. To macierzyństwo jest największym moim wyzwaniem. To tam idzie cała moja energia, najlepsze pomysły. W tamtą stronę kieruję to, co mam najlepszego. I też z tego macierzyństwa, jak każda mama, mam ochotę uciec, pójść po musztardę i wrócić za tydzień – tak bywam zmęczona, zirytowana i bezradna. Więc to nie work-life balance jest hasłem, które powinnyśmy wykuć na blachę. Przyszło mi do głowy hasło: Mother-Life Balance.

Czy to przypadkiem nie jest tak, że ludzie mają jakąś dziwną tendencję, żeby się zatracać w tym, co robią? Pracoholicy nikogo już pewnie nie dziwią, a czy są ludzie, którzy toną w macierzyństwie i potrzebują w tym pomocy?

Na pewno! Tu nie chodzi, moim zdaniem, o tonięcie w macierzyństwie, ale nieumiejętność znalezienia złotego środka. Czyli jak jestem matką, to taką na 200%, bez czasu dla siebie, bez myślenia o sobie i swojej przyszłości. Wydaje mi się, że w takiej sytuacji prędzej czy później zawsze przychodzi kryzys. Skąd wiem? Bo sama mam takie kryzysy non stop.   

Dlaczego macierzyństwo stanowi zagrożenie w tym zakresie?

Wszystko, co się robi bez umiaru, prędzej czy później odbija się czkawką. Samo złapanie życiowych proporcji jest bardzo trudne, a utrzymanie ich? Często niemożliwe. Samo macierzyństwo zagrożeniem nie jest haha, ale już brak w nim umiaru – tak. A przez brak umiaru rozumiem poświęcanie się, tworzenie sobie sztucznej misji, by skupić się tylko i wyłącznie na dzieciach, zapominając o tym, że jeszcze kilka lat temu było się młodą kobietą pełną ideałów, która chciała zmieniać świat, zrobić kurs na prawo jazdy i odwiedzić wszystkie europejskie stolice. Która nałogowo czytała książki, umiała wymieniać wszystkich polskich noblistów i chciała uczyć się włoskiego. A potem pojawia się mały człowiek, najukochańszy na świecie,  i co? Już nie ma tej kobiety, jest tylko mama. I oczywiście nie ma w tym nic złego, ale człowiek nie ma aż takich pokładów cierpliwości i miłosierdzia, żeby zapomnieć o sobie, swoich przyjemnościach i planach na 18 lat. Po jakimś czasie pojawia się frustracja, tęsknota, złość, zmęczenie. I poczucie, że się straciło czas. Albo gorzej – że świat o nas zapomniał. Ale ja miał pamiętać, jeśli bywa, że mamy same o sobie nie pamiętają?

Może nie zdajemy sobie do końca sprawy z tego, ale podświadomie możemy unikać tego czasu dla siebie czy też sytuacji, w której ktoś nam pomaga. Bo chcemy być najlepszymi mamami na świecie,  wydaje nam się, że gdy tą odpowiedzialnością się z kimś podzielimy to będzie oznaczało, że jesteśmy mamami na pół etatu, albo tylko trochę. Że sobie nie radzimy, skoro potrzebujemy pomocy, ciszy, spokoju. Że nie radzimy sobie, bo brakuje nam rąk, cierpliwości i motywacji. A komu tego nie brakuje? Kto nie potrzebuje czasu, w którym można po prostu nic nie robić, albo robić coś tylko dla przyjemności, nie z obowiązku?

To powiedz mi jeszcze, jak to zrobić? Bo przyznam szczerze, że często zapominam kupić chleb, idąc po chleb, a jak mam jeszcze pamiętać w tym wszystkim o sobie? Jak w swoim życiu znaleźć miejsce dla siebie?

Według mnie receptą jest hobby, pasja, robienie czegoś niekoniecznie dla pieniędzy, ale co doskonale zajmuje myśli, co nie wiąże się z rodziną, dzięki czemu poznaje się nowych ludzi. Ale też chodzi o to, by czasem postawić siebie wyżej. Czyli nie mam siły na robienie 100 pierogów, idę się położyć. Albo powiedzenie – od dziś wracam do pracy, bo jest mi to potrzebne, by czuć się dobrze ze sobą, więc nasz rodzinny plan dnia trochę się zmieni. Bo czemu mama ma być na szarym końcu układu rodzinnego? Ważny jest ten moment, gdy pozwalamy sobie chcieć. A chcieć to móc.

Trochę się boję, że teraz panowie pójdą na nas z widłami  😉 i kobiety, które odnajdują się w byciu mamą na pełen etat. Przypuszczam jednak, że to bycie w domu wszędzie wygląda trochę podobnie. Teoretycznie w domu posprzątane, codziennie obiad i pachnące ciasto, a wewnątrz często cicha rozpacz kobiety. Jak sobie z tym poradzić, żeby nie zwariować? Kiedy nie chcesz zmieniać całego modelu, ale coś nie pasuje?

Ale właśnie nie o to chodzi, by iść do pracy, kiedy ma się chęć i możliwość zostania w domu z dziećmi. Ale boję się takich sytuacji, gdy za 20 lat, matka dorosłych dzieci wymusza uwagę mówiąc, że tyle dla dzieci poświęciła, żałując, że nie jest już młoda. No i umówmy się – dzieci prędzej czy później wyprowadzą się z domu. I co wtedy?

Coraz bardziej lubię to Mother-Life Balance. Myślę, że zastanowienie się, czego brakuje pośród tego pachnącego ciasta i posprzątanego domu, jest ważne nie tylko dla kobiety, ale dla całej rodziny. Kto by chciał żyć z sfrustrowaną wariatką, która z dnia na dzień jest coraz bardziej smutna i traci w oczach blask?   

A co jeśli powrót do pracy nie jest wyborem, a koniecznością? I praca nie zagospodarowuje nam w głowie tego miejsca na samorealizację? Jeśli pracować musimy, a nie lubimy, tego co robimy? Wtedy czas “dla siebie” jest już wyjątkowo ograniczony.

To jest bardzo trudny temat, bo życia ogranicza nas jak może. Ale czasem tym wentylem bezpieczeństwa psychicznego jest samotny spacer albo pozwolenie sobie na to, by dzieci chodziły w niewyprasowanych ubraniach – co ja praktykuję od dawna. Jak dochodzę do ściany i czuję się jak w klatce własnego życia – choć nadal kolorowego, dobrego i szczęśliwego – rzucam wszystko, szukam ciszy, idę na łatwiznę, wychodzę z domu, idę z córką na frytki. Po prostu odpuszczam.  No przecież każdy potrzebuje się ponudzić czy nic nie robić. Pomyśleć w ciszy. Czy napić się, już słynnej wśród mam, ciepłej kawy.  Jeśli przeszkodą w wypiciu jej ma być zlew bez brudnych naczyń – zostawiam zmywanie na następny dzień.

Teraz tak mnie olśniło i popraw, jeśli się mylę. Mam wrażenie, że to jest w ogóle wyjątkowo kobiecy problem. Że faceci nie mają takich dylematów. Im faktycznie bliżej do pracoholizmu niż do zatracenia się w ojcostwie. Dlaczego jest tak, że matka nie może wypić ciepłej kawy ani pójść w samotności do łazienki, a w tym samym czasie ojciec jej dzieci może w spokoju (choć w systemie ratalnym) przeczytać książkę, opiekując się pod jej nieobecność tymi samymi dziećmi? Jak oni to robią? Co ja robię źle? Dlaczego jego dzieci są grzeczniejsze i bardziej samoobsługowe niż moje mimo, że to te same? Może szkopuł tkwi w wytyczaniu granic?

Kobiety po prostu się przejmują. Czują odpowiedzialność. Faceci jak chcą odpocząć, to odpoczywają. A kobiety? Mają w tym czasie milion rzeczy do zrobienia. Nie wiem, skąd to się bierze, ale to jest jedna z rzeczy, której powinnyśmy od mężczyzn się nauczyć. Oni umieją stawiać granice i mówić, czego chcą. My nie umiemy powiedzieć, czego potrzebujemy, szczególnie, jeśli koliduje to z planami męża czy dzieci. Może po prostu tak wygląda miłość w matczynym wydaniu? 🙂  

Faktycznie, na własnym przykładzie mogę potwierdzić, że to jest właśnie coś, czego najmocniej zazdroszczę mężowi. Potrafię się nawet na niego obrazić, że nie chodzi nerwowo po domu w poszukiwaniu zajęcia i potrafi zwyczajnie usiąść i odpocząć. Czyli jak? Postanowienie noworoczne? Jedyne czynione z pełną powagą? Pokochać samą siebie tak, jak swoją rodzinę? I poświęcać sobie sprawiedliwie czas?

Gdy wpadło mi do głowy hasło Mother-Life Balance, pomyślałam o stresie. Pogodzenie wszystkich życiowych ról jest zwyczajnie stresujące. Bo nie można mieć wszystkiego. Nie można być mamą na 100%, gdy jest się businesswoman na 100%. A przecież chciałoby się mieć i to, i to. I radość z bycia mamą, i radość z zawodowego sukcesu. Radość z super dnia z własnym dzieckiem, ale też radość ze spędzenia weekendu tylko ze swoim facetem. Łatwo wpaść w rozczarowanie sobą i swoim życiem – jak to nie daję rady być superwoman? Mother-Life Balance to idea mająca promować i motywować do szukania harmonii pomiędzy byciem mamą, a byciem sobą, czyli partnerką, businesswoman, dziewczyną, siostrą, córką, przyjaciółką, samotnikiem, duszą towarzystwa itp.

Czyli co trzeba robić, by żyć zgodnie z ideą Mother-Life Balance?

Wystarczy nie zapominać, że mama to też kobieta. I w jej życiu są sfery, które nie dotyczą jej macierzyństwa i że to wcale nie jest złe. Niech to, co robimy, uzupełnia się wzajemnie i dobrze na siebie wpływa. Wyzwania w pracy sprawiają, że w domu chcemy być najczulszymi mamami na świecie. Natomiast dzieci inspirują nas do tego, by fajnie żyć i pokazywać im, jak to sie robi, jednocześnie wyczerpują psychicznie tak, że trzeba po prostu odpocząć. To jest życie i trzeba znaleźć swój sposób na to, by codziennie wstawać z przyjemnością.

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo