Okna z naszej sypialni wychodzą na wschód i kiedy poranek jest piękny i słoneczny, to aż miło się wstaje. Człowiek budzi się pełen energii (po nieprzespanej przez niemowlę nocy), przeciąga i plecie trzy po trzy, że oto dziś poranek został wręcz stworzony do…biegania.
I tak mi się nieopatrznie ,,wymskło” takie zdanie i cóż było począć? Mąż mój, zapalony sportowiec, nie chciał odusłyszeć tego zdania i cicho mnie dopingował. Zadeklarował, że chętnie zajmie się dziecięciem najmłodszym i tymi starszymi także. Buty jakoś szybko się znalazły, tak samo jak i cały biegowy strój kupiony na fali sportowych uniesień 6 lat temu.
Uniesienia były typowe dla mnie, dlatego przez 6 lat „uprawiania sportu”, strój nie zdążył się w żadnym wypadku zużyć. 🙂 Buty też… o dziwo, nadal są dobre.
Ubrałam się i wyszłam. Towarzyszył mi pies. Już wiem, że tak trzeba. Długą smycz przewiązuję sobie w pasie i kiedy opadam z sił (czyli dosyć szybko), pies jeszcze trochę mnie wlecze. Wierzę także, że w sytuacji trwałej utraty możliwości biegania, zawlecze mnie do domu.
I biegłam. I zajęło mi to całe 35 min. I kiedy wracałam, na ostatniej prostej przyspieszyłam, a w głowie nuciłam melodię z Rydwanów Ognia. I byłam z siebie strasznie dumna. Aż do momentu, kiedy relacjonowałam swoje bieganie mężowi. Bo w tym opisie wyszło na to, że to był raczej marszo-trucht, a wrażenie odgrywania scen z the Walking Dead potęgowało to, że aby ochronić moje zatoki przed przeziębieniem, głowę owinęłam wełnianym szalikiem. Kurtyna.