Change font size Change site colors contrast
Rozmowy

Tęczowe historie, czyli macierzyństwo po poronieniu

5 października 2020 / Monika Pryśko

Justyna mówi, że nic by się nie wydarzyło, gdyby nie jej siostra - Ewa.

Nie byłoby historii, gdyby nie jej dwuletni syn Antoś. Bo zanim się pojawił, były dwa poronienia… Stąd wzięły się ,,tęczowe historie'', czyli macierzyństwo po poronieniu.

Wiosną tego roku, kiedy świat stanął, Ewa powiedziała: „Chcę mieć zdjęcia z Synem. Opisz naszą historię. Nie! Wiem! Opisz więcej takich historii, bo to jest temat tabu, a o tym trzeba mówić”. Justyna popatrzyła na nią z niedowierzaniem i odpowiedziała: „Ja umiem tylko robić zdjęcia”. „To zrób zdjęcia!”. 

 

I tak powstał projekt fotograficzny ,,Tęczowe historie’’. Co kryje się pod określeniem „Tęczowy Maluch”? To pierwsze zdrowo urodzone dziecko po poronieniu. 

 

W sobotę 5. września nad Jaworznem zaświeciło piękne słońce. Niebo było niebieściutkie, jakby specjalnie dla nas. Wszystko zaczęło się od makijażu. Ja biegałam i nie wiedziałam od czego zacząć. Za mną, robiąc backstage, biegała druga Fotografka Mirka. Zrobiła cudowną dokumentację tego, co działo się „od kuchni” i w kuchni, która na kilka godzin przeobraziła się w centrum wizażu.

I w końcu, wszystkie w białych sukienkach, piękne i wymalowane, takie szczęśliwe i uśmiechnięte, ze swoimi tęczowymi i nie -tęczowymi maluchami, stanęły razem. Parzyłam na nie, łzy ściskały mi gardło, a wszyscy wokół krzyczeli: „Justynko, rób zdjęcia, bo dzieci nam pouciekają”.

Zrobiłyśmy to! Wszystkie razem! Kiedy zeszły z podestu – biliśmy sobie brawo… 

 

 

 

Tęczowe historie, czyli macierzyństwo po poronieniu

Historia nr 1 

Kasia S. 

 

 

Kasia zaszła w pierwszą ciążę  na czwartym roku studiów. Nie wiedziała o tym, ponieważ comiesięczny cykl żył swoim rytmem. Z pierwszej ciąży ma dziś 18-letniego syna. Gdy ten skończył 5 lat, zapragnęli drugiego dziecka. W ciążę zaszła dość szybko, szczęśliwa planowała pierwszą wizytę u ginekologa. I nagle wspomina: „Pamiętam dobrze, jak poszłam do łazienki umyć winogrona, chwilę później dzwoniłam zapłakana do męża, widząc plamę krwi”. W szpitalu położyli ją na obserwację, ale tam po kilku dniach na badaniu kontrolnym USG usłyszała od lekarza „Komórka jajowa nie przetrwała, krwawienie było zbyt silne, organizm nie był gotowy na przyjęcie dziecka. Zrobimy Pani czyszczenie i pójdzie Pani do domu”. W 2007 roku nikt się nie przejął. Dali wypis z kartką, kiedy mam się zgłosić po wynik histopatologii. 

Minęły 2 lata… dwa lata, podczas których zrobiła badania, żeby znaleźć przyczynę… ponad rok starań, żeby zajść w ciążę, bezskutecznie. Lekarz nie widział niczego niepokojącego.

W 2009 roku ujrzała dwie upragnione kreski. Z niepokojem, po przebytych doświadczeniach, z nadzieją, że teraz będzie już dobrze. Plamienie pojawiło się w 7 tygodniu… drogę do szpitala znała z zamkniętymi oczami. Dostała kroplówkę i została, mąż wrócił, by być przy rozpoczynającym wtedy pierwszą klasę synku. Po pewnym czasie lekarz poinformował ją o ciąży bliźniaczej. Pojawiła się radość pomieszana z lękiem, bo plamiła, a ciąża okazała się wysokiego ryzyka: rzadki przypadek ciąży bliźniaczej jednoowodniowej jednokosmówkowej. Modliła się, nie wiedziała nawet, czy robi to dobrze. Jeszcze tej samej nocy krwawienie okazało się zbyt silne i poroniła.

 

Niedługo potem zaszła w kolejną ciążę. Były krwawienia, zastrzyki, liczne badania, lęk, omdlenia, ale kolejny syn okazał się silny. Urodziła siłami natury w 2011 roku. Kiedy się tego najmniej spodziewała, cztery lata później (zmiana pracy, zmiana miejsca zamieszkania) ponownie zaszła w ciążę i na początku 2015 roku urodziła Córeczkę. Rok temu, niecałe dwa tygodnie po 40-tych urodzinach – trzeciego synka.

Straciłam trójkę dzieci, kiedy mój organizm był niewydolny, nie mógł zapewnić odpowiednich warunków rozwoju kształtującym się istotom.

Dostałam trójkę wspaniałych, zdrowych dzieci, kiedy przyszedł na to czas.”

 

 

Historia nr 2 

Kasia K.

 

Kasia twierdzi, że nigdy nie była osobą, która rozczula się na widok małego dziecka. Myśląc o swojej przyszłości wiedziała jednak, że kiedyś będzie mamą.

Kiedyś….. Taki nieokreślony bliżej czy dalej czas.

Pewnego lata, kiedy miała już 30 lat, zaczęła się źle czuć. Ktoś zasugerował z uśmiechem „Może jesteś w ciąży?”. Po wykonaniu testu i wizycie u ginekologa, sugestia okazała się prawdą. Przez dwa tygodnie z niedowierzaniem, nieco zszokowana, oswajała się z tą myślą. Stanęła przed lustrem, pogłaskała się po brzuchu, pomyślała o Okruszku i nagle poczuła się szczęśliwa. Na kolejną wizytę lekarską pojechała z Mężem – już szczęśliwa i pełna nadziei. Ale tam usłyszeli słowa „Serce nie bije”. Jej serce rozpadło się na milion kawałków. Największą torturą jednak był pobyt w szpitalu wśród mam czekających na poród. Zabieg, powrót do domu, jesień – taki czas bez czasu, nie wiem, co się działo, nikt nie znalazł słów, by pocieszyć. W mojej głowie tylko jedna myśl. Dlaczego?” 

Na córkę czekała kolejne dwa lata. Po stracie nie mogła zajść w ciążę. Pozytywny test wyszedł, gdy traciła już nadzieję. Ciąża nie była łatwa, zagrożona od 10. tygodnia.

Jestem mamą Marysi od 8 lat. I chociaż nie jest łatwo, bo zagrożenie ciąży, niedotlenienie zostawiło po sobie ślad, to jest ona największym szczęściem, jakie mogło nas spotkać.

 

 

Historia nr 3 

Anna S. 

 

„Moja pierwsza ciąża zakończyła się poronieniem w 7. tygodniu. Dla jednych to nic, bo tam NIC nie było albo było małe . Dla mnie, kobiety, matki było – dziecko. ’’

 

Już w szóstym tygodniu ciąży, na badaniu kontrolnym lekarz oznajmił, że nie słyszy bicia serca, ale jest przepływ krwi. Pełni szczęścia, z ufnością i spokojem wrócili do domu. Anna zrobiła sobie wolne od pracy i postanowiła odpoczywać. Jednak po tygodniu zauważyła na bieliźnie coś niepokojącego. Razem z partnerem szybko udała się do pobliskiego szpitala. W końcu przyszedł lekarz i zrobił badanie USG. Długo masował brzuch. Długo czegoś szukał. Poprosił drugiego lekarza. Popatrzyli jeszcze raz i stwierdzili, że raczej wszystko w porządku, tylko sprzęt coś nie działa. Kazali zostać do rana i usłyszała  „Pani zostanie i modli się, by jutro coś było widać”.  W końcu przyjechała mama partnera, która z zawodu jest pielęgniarką. Oznajmiła lekarzom tonem nie znoszącym sprzeciwu, że zabiera Annę do innego szpitala. Tam już o późnej godzinie wieczornej przyjęła ją lekarka. Po prostu, po badaniu oznajmiła,  że niestety nastąpiło poronienie… W szpitalu następnego dnia cały proceder; dostała tabletki poronne i czekała.  ,,To była największa trauma, bo z każdym wychodzeniem do toalety spłukiwałam kawałki płodu… ’’

Dziś Ania ma dwóch synów, ale do tamtej pory myślała, że to jej wina. Nie zdawała sobie sprawy, że czasem tak się dzieje i to bardzo poważne.

 

Historia nr 4 

Sylwia 

 

 

Maj, rok 2014. Pół roku po ukończonych studiach i tyle samo w nowej pracy. Nagle okazało się, że jest w ciąży. Po pierwszym szoku pojawiło się szczęście. W 7. tygodniu na wizycie lekarz stwierdził, że widzi puste jajo, ale uspokoił i kazał poczekać jeszcze tydzień. Niestety kolejna wizyta potwierdziła poprzednią diagnozę – nie było żadnej akcji serca… Dostała skierowanie do szpitala, ale nie było miejsc. Po kilku dniach poronienie zaczęło się samoistnie. Morze wylanych łez, poczucie niesprawiedliwości, brak zrozumienia i ogromny żal.

Zapragnęli dziecka jeszcze bardziej, ale postanowili się do tego przygotować. Zaczęli od badań. Okazało się, że hormony tarczycy w ciąży były bardzo podwyższone. To był pierwszy trop, żeby jeszcze przed kolejną ciążą zbadać tarczycę i od razu na początku ciąży włączyć leczenie. Ostatni etap to było USG, na którym lekarz nie stwierdził żadnych nieprawidłowości i dał zielone światło.

 

Starania trwały kilka miesięcy i w końcu się udało – był to maj 2015 roku. Niestety od razu zaczęły się problemy; krwawienia, ciąża zagrożona od samego początku – wyrok: krwiak podkosmówkowy.  Zalecenie lekarskie brzmiało: leżenie w łóżku, od wizyty do wizyty kontrola krwiaka. Na USG w pierwszym trymestrze usłyszała bicie serca, a lekarz uspokajał, że krwiak może się wchłonąć. Cały czas w domu leżała wierząc, że tak obydwoje – ona i dziecko – będą bezpieczni. Miesiąc później na USG lekarz przekazał smutną wiadomość „serce nie bije”. Dziecko miało 12 tygodni, a Sylwia nie mogła uwierzyć.  „A ja leżałam, walczyłam o nie, kiedy ono przez cały prawie miesiąc było we mnie już nieżywe. Tylko leki podtrzymujące ciąże zapobiegły poronieniu.” 

 

Zaczęła szukać przyczyny. Z polecenia trafiła do kolejnego specjalisty. Robiła kolejne badania laboratoryjne. Kilka miesięcy po poronieniu wyrok – mięśniak w macicy. Znów świat rzucał jej kłody pod nogi. Postanowiła coś zmienić w swoim sposobie życia  i rozpoczęła regularne jedzenie zielonych suplementów. I stało się coś niemożliwego – włókniak się wchłonął albo wydalił. 

 

W maju 2016 roku pojawiły się dwie upragnione kreski, a w lutym Sylwia i jej mąż zostali rodzicami Alicji. I choć nie wierzyli, że to się uda, nie czekali długo, bo chcieli, by miała rodzeństwo. Gdy Ala miała rok, na teście znów pojawiły się dwie kreski. 

 

Poroniła dwukrotnie, spełnienie marzenia o zostaniu mamą zajęło Sylwii prawie 3 lata. Teraz ma dzieci rok po roku. Jak widać, nie ma reguły. Natura rządzi się swoimi prawami i jak to się mówi: wie, co robi. 

 

Historia nr 5 

Kasia Z. 

 

Kasia wyszła za mąż bardzo młoda – ona miała 21 lat, on 22 lata. Od początku wiedzieli, że chcą mieć dziecko, więc nie chcieli czekać. Starania trwały ponad rok. Byli zachwyceni, ale sielanka trwała 3 tygodnie. Kasia zaczęła krwawić, więc pojechali do szpitala. Tam stwierdzono, że w ciąży to naturalne i kazano czekać na izbie ponad 2 godziny.  Ronienie zaczęło się samoistnie… Płakała, bardzo płakała.

 

O ciąży, której efektem jest Franek, dowiedziała się 2 miesiące później. Obawy mieszały się ze szczęściem. Uspokoiła się nieco, gdy usłyszała bicie serca. Jednak do końca ciąży się bała, bo sama jest Tęczowym Dzieckiem (jej starszy brat zmarł w końcówce ciąży).

 

Gdy Franek skończył pół roku, znów zaszła w ciążę. Była spokojna, bo wcześniej nie było komplikacji, a ciąża zakończyła się sukcesem. Za to spotkała się krytyką otoczenia:  „za szybko”, „nieodpowiedzialnie”. Po trzech tygodniach zaczęła krwawić.  Historia się powtórzyła – znowu izba przyjęć, oczekiwanie, badanie, USG i rozpoznanie poronienia zupełnego samoistnego. Tym razem przyjęła to spokojniej, niż za pierwszym razem. Zaufała Bogu…

 

6 tygodni po poronieniu poszła na kontrolne USG. Lekarz przyłożył głowicę i… zobaczył pęcherzyk ciążowy, na oko trzytygodniowy. Jeszcze bez akcji serca, ale był. Bartek. 

 

Dziś jej chłopcy mają 3 lata i 1,5 roku, a Kasia jest w kolejnej ciąży.

,,Czuję wdzięczność do Boga za moją historię, za dar każdego z moich dzieci, bo bez nich i bez tych wszystkich doświadczeń nie byłabym dziś tym, kim jestem.”

 

 

 

 

Ewa i historia, od której to wszystko się zaczęło.

 

Kiedyś brała życie pół żartem, pół serio. Wierzyła, że na świecie dzieją się tylko dobre rzeczy. Miała świetną rodzinę, poszła na dobre studia, gdzie poznała cudownego mężczyznę (z wadami), który został jej mężem. Po ślubie założyli firmę, ale oboje chcieli mieć dzieci. Kiedy mimo prób nie była w ciąży, zrzucali to na karb stresów. Po czasie zaczęło to być niepokojące. Lekarze dawali czas… do czasu… 

 

Dwa testy pozytywne, do tygodnia negatywne… Zachowywali to dla siebie, ale na dość wczesnym etapie leczenia mówiono o bezpłodności i niskiej możliwości zajścia i utrzymania ciąży naturalnie. W grę wchodziło głównie In Vitro. Później długo nic. 

 

Była Wielkanoc. Przewijała leżącą babcię… I nagle zaczęła krwawić. O 23:00 po kolacji pojechali z mężem do kliniki. Lekarz przyjmujący stwierdził zaparcie i pęknięcie torbieli. Dostała leki na powstrzymanie krwawienia, które nie ustępowało przez 3 tygodnie. Myślała, że tak to musi wyglądać, aż do momentu, kiedy praktycznie przestała widzieć. Była w pracy, zadzwoniła po męża, który natychmiast przyjechał. Pojechali do kliniki ponownie i lekarz, który ich przyjmował, powiedział: „jest źle, jest Pani w ciąży, ale jej nie widać, musimy jak najszybciej operować, bo się Pani wykrwawi” . Świat się zatrzymał.

 

3,5 h operacji, 10 tydzień ciąży jajowodowej (aż niemożliwe), obumarłej, zapalenie otrzewnej, 0,5 l krwi w jamie brzusznej, jajowód siny, do usunięcia. Ale nie usunęli. Dali jej szansę, bo druga strona była zupełnie niedrożna. Za trzy miesiące kolejna operacja. 

 

Dawali jej 1-3% szans na naturalne zajście w ciążę. Po roku, podczas leczenia, zastrzyków, test był pozytywny! Zadzwoniła do męża: oboje wylewaliśmy słodko-gorzkie łzy. Dlaczego gorzkie? Bo strach był ogromny, żeby nie stracić. Ale przewaga była szczęścia. Ciąża? Trudna, międzykrwawienia, spłaszczenie szyjki, kolka nerkowa. Poród? Vacuum!

Nikomu nie życzę! Ale było warto! Jest nasz Antoś! Cud świata naszego! Czekaliśmy na niego naprawdę długo! Modliliśmy się o niego! I choć medycyna nam nie dawała za dużych szans… Nasza wiara i miłość pokazały, że warto… ‘’

 

_

 

Autorka projektu oraz zdjęć: Justyna Niwińska

Ciało

Depresja to nie jest pogłębiony smutek

11 marca 2023 / Marta Osadkowska

Depresja jest zaburzeniem nastroju, tak tajemniczo bolesnym i nieuchwytnym w sposobie samouświadomienia, że aż prawie niemożliwym do określenia, przynajmniej dla myślącego człowieka (…).

Ludzie, którzy nigdy nie cierpieli na depresję, nie są w stanie wyobrazić sobie bólu, jaki cechuje tę chorobę. W wielu przypadkach ból ten zabija, ponieważ nie można dłużej znosić takich męczarni. Ten tragiczny tłum osób zmuszonych do samounicestwienia powinien być traktowany na równi z chorymi na raka . ( William Styron „Dotyk ciemności”)

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) depresja jest wiodącą przyczyną niesprawności i niezdolności do pracy na świecie oraz najczęściej spotykanym zaburzeniem psychicznym.

Szacuje się, że 25% osób chorych na depresję popełnia samobójstwo, co umieszcza tę jednostkę chorobową w kategorii „śmiertelna”. Kiedy istnienie boli nie do wytrzymania, pragnie się je zakończyć. I robi się to, gdy wystarczy sił. Według psychologów SWPS co dziesiąty Polak boryka się z jakąś formą depresji. Jak to zatem możliwe, że nadal tak mało o niej wiemy? Jak pisze Tomasz Jastrun w swoim „Osobistym przewodniku po depresji”: gdyby to była choroba zaraźliwa, mielibyśmy do czynienia z epidemią. Epidemią okrutnego stanu, który wciąga ofiarę w najczarniejsze otchłanie, w najgłębsze doliny. Dla ludzi zdrowych, którzy nigdy nie doświadczyli epizodów depresyjnych, jest to doświadczenie niewyobrażalne. A chory, kiedy wychodzi z depresji, przestaje rozumieć własne myślenie z epoki choroby.  

Depresja jest chorobą, która atakuje mózg w sposób widoczny. Jest to proces, który bez odpowiednio dobranych leków, postępuje szybko i brutalnie. Jeszcze kilka lat temu sądzono, że leki antydepresyjne pomagają poprzez podnoszenie poziomu serotoniny w tym organie, co bezpośrednio wpływa na poprawę nastroju. Przełomem było odkrycie, którego dokonał prof. Poul Videbech. Niektóre rejony mózgu osób chorych na depresję były skurczone, nawet do 10% w stosunku do zdrowych ludzi. Jakby obumierały. Badania wykazały, że leki odbudowują te zniszczone struktury. Mają duży wpływ na produkcję białka odpowiedzialnego za tworzenie nowych neuronów. Mówienie cierpiącemu na depresję, żeby wyszedł na spacer i wyleczył się radością życia, jest równoznaczne z daniem takiej recepty choremu na raka. Uszkodzone komórki nerwowe potrzebują leku, chemicznej substancji, która naprawi szkody i umożliwi mózgowi powrót do normalnego funkcjonowania. Styron napisał:  Niech nikt nigdy nie wątpi, że depresja w swej krańcowej postaci jest szaleństwem. Szaleństwo to skutek anormalnego procesu biochemicznego. Dopiero niedawno udało się określić, że takie szaleństwo jest rezultatem procesów chemicznych, zachodzących pomiędzy drogami mózgowymi, prawdopodobnie w wyniku stresu przeżywanego przez system.

 

Dawniej depresję określano słowem „melancholia”. 

Film o takim tytule nakręcił w 2011 roku Lars Von Trier, sam zmagający się z chorobą. W mojej głowie na długo została postać grana przez Kirsten Dunst, Justine. Ona nie boi się końca świata, wręcz przeciwnie, czeka na niego ze spokojem i wytęsknieniem. To znamienne dla depresji: wizję śmierci przyjmuje się jak wybawienie, dar od losu. ,,Skoro obecność boli, nieobecność wydaje się być luksusem’’. Ale odebranie sobie życia nie jest wcale takie proste. Po pierwsze, to nadludzki wysiłek dla osoby pogrążonej w depresji. A po drugie przygniata ciężar wyrzutów sumienia wobec bliskich. Nie każdy jest w stanie podjąć drastyczne działanie. Dla takich ofiar choroby, marzenia wypełniają wizje wypadków, katastrof, które niczym odziany w czerń bohater, dokonują unicestwienia za nich, zdejmując z ich barków wszelką odpowiedzialność.

Wiele znanych osób cierpiało na depresję, między innymi Vincent van Gogh, Virginia Woolf, Ernest Hemingway, Winston Churchill, Józef Piłsudski, Nelson Mandel. William Styron, autor „Wyboru Zofii”, opisał swoje zmagania z chorobą w książce „Dotyk ciemności”, z której czerpię pełnymi garściami przy pisaniu tego tekstu.

 

A., która poprosiła o anonimowość, znam od ponad dekady. Tyle czasu kocham i podziwiam. Piękna w ten eteryczny, subtelny sposób, niczym elf, a przy tym silna, inteligentna, nie do zatrzymania. W jej drobnym ciele mieszka potężna moc. Wiele razy z otwartą buzią patrzyłam, jak ten delikatny drobiazg nabiera mocy tarana w drodze do celu. Pracowita, uparta i charakterna. A przy tym dobra, empatyczna i bardzo wrażliwa. To nie jest typ kobiety, która cierpi, bo przytyła, albo ma doła, bo coś nie wyszło. Bardzo świadoma siebie i swojej psyche, wydawałoby się – niezniszczalna. Kiedy zachorowała, nikt nie rozumiał, co się dzieje. Skąd jej wycofanie, brak kontaktu. Ale łatwo znaleźć wytłumaczenie: przecież niedawno urodziła dziecko, jest zmęczona, za dużo bierze sobie na głowę, musi odpocząć. Nikt nie brał pod uwagę, że zaczynała już oplatać ją czarna nić depresji, która wcale nie zamierzała odpuścić. Gorzej, że nie dostrzegli tego także lekarze. A. dotarła w tej chorobie do piekła. Wróciła z niego, ale bezlitosny demon depresji czai się za jej plecami i dmuchając jej w kark przypomina, że cierpliwie czeka na jej potknięcie. 

 

M.O.: Czy kiedykolwiek pomyślałaś, że możesz zachorować? Były jakieś symptomy? „Ta moja wrażliwość kiedyś mnie zabije” powiedziałaś mi na samym początku, zanim jeszcze ktokolwiek wypowiedział słowo „depresja”.

A.: Zawsze czułam, że jestem bardziej wrażliwa niż inni, ale postrzegałam to głównie jako zaletę. Pamiętam jak mój mąż wracał z zakupów i zastawał mnie zapłakaną z żelazkiem w ręku. Biegnąc rzucał torby i pytał, co się stało, a ja szlochając opowiadałam o obejrzanym filmie. Trafiałam na niego w telewizji i oglądałam prasując. Jakoś tak wychodziło, że zazwyczaj to były melodramaty, na których wylewałam morze łez. Zresztą z kina też często wychodziłam całkiem rozbita albo zasmarkana, kiedy inni tylko lekko się wzruszyli. Na thrillery przestałam chodzić, bo podskakiwałam przy głośniejszej muzyce. Ale depresja? Nie… Myślałam, że jestem za silna na takie tam smutki. Podobnie jak większość społeczeństwa nie wiedziałam, co to jest. Nie wiedziałam, że zachodzą zmiany w mózgu, że jest to choroba biologiczna, której podobnie jak wyrostka nie da się wyleczyć pozytywnym myśleniem. Wyciąć też się nie da. A szkoda.

 

Tomasz Jastrun napisał: Ludzie, którzy przeżyli nowotwór i depresję, twierdzą, że z dwojga złego lepszy był nowotwór. Chorzy na depresję są zwykle bliżej myśli o śmierci niż starcy i śmiertelnie chorzy. Ktoś zauważył, że chorym na raka w ostatniej fazie daje się narkotyki, by nie cierpieli, a przecież chory na depresję też bywa bliski śmierci, gdy myśli o samobójstwie. 

W tej chorobie rozróżnia się myśli samobójcze i tendencje samobójcze. Myśli są wytworem chorego umysłu i mogą prowadzić do destrukcyjnych zachowań, ale zazwyczaj chory nie ma siły na żadne działania. Tendencje są dużo poważniejsze, bo chory czuje, że musi się zabić, ma plan. Pamiętam młodą, piękną dziewczynę, która przy każdym pogorszeniu nastroju czuła, że musi się pozbawić życie przez powieszenie. Czuła palący sznur na szyi, obsesyjnie myślała o miejscu, które wybrała, żeby to zrobić. Inna z kolei w czasie choroby nie miała siły wstać z łóżka, ale kiedy tylko czuła się lepiej – w kuchni, łazience i wszystkich pomieszczeniach w swoim domu umieszczała odpowiednią ilość leków, żeby w każdej chwili mogła po nie sięgnąć. W każdym pomieszczeniu było tyle, ile wystarczy, żeby się zabić. Będąc długo z tą chorobą zaczynasz sobie zdawać sprawę, że kiedyś wróci. I w momencie, kiedy masz odrobinę więcej siły, wykorzystujesz to, żeby pozbawić się bólu raz na zawsze. To bardzo zdradliwa choroba. Niestety.

 

Jaki był początek Twojej choroby? Jak długo trwało zanim została poprawnie zdiagnozowana?

Początkiem nazwałabym maj, wtedy mój synek miał 4 miesiące. Nagle zrobiło się ciepło, ja uznałam, że nie dam rady wyjść z nim na spacer, bo się przegrzeje i zachoruje. O kupieniu odpowiednich ubrań nie było mowy, bo wydawało się to czymś niewyobrażalnie trudnym. Były moje imieniny, mąż wziął dzień wolny, pojechaliśmy z małym na godzinę do centrum handlowego (nie więcej, bo przecież klimatyzacja!), kupiliśmy odpowiednie ubranka, potem poszliśmy na imieninowy obiad. Poczułam się bezpiecznie. Myślałam, że to zwykłe nastroje młodej mamy, zresztą jak jakąkolwiek zapytasz, to powie Ci, że też coś takiego przechodziła, tylko że u mnie było to dużo silniejsze. Wtedy tego nie wiedziałam. Prawidłowa diagnoza była postawiona pod koniec października. Myślę, że w ostatnim możliwym momencie. Chwilę później już by mnie tu nie było.

 

Co się działo wtedy w Twojej głowie? 

Choroba postępowała bardzo szybko. Pamiętam, że budziłam się w nocy oblana zimnym potem bojąc się w zasadzie wszystkiego. Budziłam wtedy męża, który przytulał i próbował uspokoić, ale nie pomagało. Myślę, że wyczerpująca opieka nad niemowlakiem przyczyniła się do szybkiego rozwoju depresji. Moja mama przeczuwała, że dzieje się coś złego. Umówiła mnie na wizytę do lekarza. Często przyjeżdżała, pomagała, pocieszała. W sierpniu pierwszy raz trafiłam do psychiatry. Pani doktor uznała, że jestem przemęczoną młodą matką. Dała namiar na psychologa, matkę bliźniaków, która miała mi pomóc poukładać sobie codzienność. Przez długi czas miałam do niej o to pretensje, bo objawy depresji były u mnie bardzo wyraźne. Niestety często chory pomija ważne szczegóły i kluczowy jest dobrze przeprowadzony wywiad. Pani psycholog ze spotkania na spotkanie wiedziała więcej, a jednak nie zapaliło to u niej lampki ostrzegawczej. Było coraz gorzej, mimo pomocy mojej mamy, teściów, opiekunki do dziecka. Nie pomogły wspólne wakacje nad morzem. W dniu, w którym trafiłam do innego psychiatry, wiedziałam, że coś jest nie tak. Wcześniej miałam jakąś wizytę kontrolną w szpitalu, jechałam tam autobusem, ludzie dziwnie się na mnie patrzyli… W szpitalu ktoś mnie zapytał o godzinę, a ja bardzo się go bałam. Na wizycie czułam, że jestem nieobecna, myślami zupełnie gdzie indziej. Ze szpitala zadzwoniłam do znajomej pani psycholog, która poprosiła, żebym przyjechała tego samego dnia. Wracając ze szpitala stałam na przystanku przy bardzo ruchliwej ulicy. Uznałam, że jedynym wyjściem jakie mam, to skoczyć pod jeden z samochodów. Czułam już bardzo wyraźnie, że jestem chora, czułam też, że to coś poważnego. Miałam wizję przerażających filmowych zakładów psychiatrycznych i uciążliwości chorego dla rodziny. Mąż wziął tego dnia wolne i pojechał ze mną do „mojej” psycholog. Ona pierwsza zdiagnozowała depresję, umówiła mnie na następny dzień do swojego męża – psychiatry. Powiedziała, że nie da rady nic zrobić bez leków. A ja karmiłam piersią, odstawienie synka z dnia na dzień wydawało się koszmarem. Nie chciałam leków. Ale pojechałam na tę wizytę następnego dnia. I tak zaczęła się moja przygoda z tabletkami.

 

Jak dużo jest tych leków i jak one działają?

Zaczęłam od leku, które mogą stosować kobiety karmiące, nieduże dawki. Po jego przyjęciu mój stan się poprawił, ale tylko na kilka chwil. Ostry zwrot, jaki później nastąpił, spowodował niedowierzanie w kompetencje lekarza, którego bardzo szanuję. Wierzyłam, że zatruwam moje dziecko, mimo że uzyskałam dostęp do wyników badań, które nic takiego nie wykazują. To był prawdziwy koszmar, nadal przechodzą mnie ciarki na wspomnienie tego momentu. 

 

 ,,W depresji człowiek jest zdruzgotany wewnętrznie. W gruzach leży jego poczucie własnej wartości. Każda mała porażka rośnie do monstrualnych rozmiarów. W normalnym stanie nawet nie zwrócilibyśmy na nią uwagi’’.

Jakikolwiek problem w stanie depresji przygniata, nie ma ani odrobiny siły, żeby cokolwiek z tym zrobić. W normalnym stanie człowiek dziwi się, że jego umysł tak bardzo mógł go zwieść. Nie dzieje się tak, że wraz z poprawieniem nastroju poczucie wartości rośnie. Człowiek nie mógł przecież samemu sobie ufać, niełatwo się z tego podnieść. Poza tym czuje się siłę choroby, po kilku spadkach nastroju łatwo przewidzieć, że będzie kolejny. Przestaje się być częścią zdrowego społeczeństwa. Trudno się przyznać do choroby otwarcie, bo niewiele osób ją rozumie, a szpital psychiatryczny nadal kojarzony jest z wariatkowem. Ten, do którego ja trafiłam, jest miejscem, gdzie szanuje się każdego chorego. Pielęgniarki cały czas nas obserwowały, chociaż było to nieodczuwalne i w odpowiednim czasie informowały lekarzy o pogorszeniu stanu pacjenta. Lekarze i psychologowie byli dostępni, mieli czas na wyjaśnienia pacjentowi, rodzinie co się dzieje. Czas wypełniony był różnymi zajęciami, do których bardzo zachęcano. Serwowano dobre jedzenie, żeby odbudować zniszczony organizm. Po poznaniu innych chorych i fachowców, którzy mnie rozumieli, poczułam ogromną ulgę. Wcześniej byłam bardzo samotna w swoich zmaganiach. Myślałam, że po wyjściu ze szpitala łatwo wrócę do społeczeństwa, ale tak nie było. Pamiętam moje pierwsze spotkania z przyjaciółmi. Oni wiedzieli, ale byli z innego świata. Zadawali pytania, po których rozpoznawałam, że nie mają pojęcia, co przeżywa chory, mimo że starałam się to nakreślić. Wracałam z tych spotkań z poczuciem odosobnienia. Rodzina, oprócz najbliższej, nie wiedziała. Spotkania z nimi były jeszcze trudniejsze. Do czasu choroby byłam otwartą osobą, ceniłam szczere postawy życiowe, a tu nagle przyszło mi udawać, że wszystko jest w porządku. Czułam, że nie mam innego wyjścia, bo opowiedzenie o chorobie ludziom, którzy prawdopodobnie nie zrozumieliby, byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem emocjonalnym. I jak w takim stanie wrócić do pracy? Iść na rozmowę kwalifikacyjną i powiedzieć coś dobrego o sobie?

 

Tomasz Jastrun pisze, że nie mógł znieść swoich dzieci w czasie, gdy choroba go przygniatała. Ty masz malutkiego synka, wtedy niemowlę. Jak wyglądała wasza relacja?

Nie mogłam na niego patrzeć. Nie cieszył mnie. Wszystko co musiałam przy nim zrobić było bardzo trudne. Ale w tym wszystkim nie chodziło wcale o małego. Cokolwiek miałam zrobić było ponad moje siły. Zjeść. Umyć się. Najprostsze czynności mnie przerastały. W październiku ważyłam 45 kg przy 170 cm wzrostu. Pamiętam, że nie podobały mi się moje zdjęcia, ale nie widziałam tego, że jestem taka chuda. U mnie choroba jakby się załączała, a później z dnia na dzień wyłączała. Stąd też podejrzenie dwubiegunowość na początku. Do tej pory tak jest. Na szczęście dużo rzadziej. Ale czuję jeszcze jej oddech, mimo że wiem, że biologicznie została wyleczona. Teraz biorę tylko leki podtrzymujące. Ale psychika pamięta tę OTCHŁAŃ, źle znoszę każdy stres, wydaje mi się, że wszystko wraca. Teraz już coraz bardziej wyczuwam, co na mnie źle wpływa, mogę się jakoś zabezpieczyć przed atakami choroby, ale jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle tego nie rozumiałam.

 

Spróbujesz opisać tę OTCHŁAŃ? 

Zastanawiałam się, czy to da się ująć słowami. Czy w ogóle można opisać ból? Głowy? Zęba? Czy ktoś kogo nic nigdy nie bolało zrozumiałby? OTCHŁAŃ zrozumieją wszyscy, którzy byli chorzy. To ogromne napięcie. Trzęsiesz się, leżysz, boisz się każdego kroku, każdego wypowiedzianego do Ciebie słowa. Każdy dźwięk boli. Podobnie jak odsłanianie żaluzji, promyki słońca. Napięcie wyciszane lekami uspokajającymi przechodzi w stan, w którym nic nie ma znaczenia. Ja przez długi czas nie wiedziałam co to jest, bo napięcia było na tyle dużo, że leki jedynie je obniżały. Słyszałam opowieści o jakiejś pustce, ale nie rozumiałam. Wkrótce przyszła i do mnie. Nic wtedy nie cieszy, ubieranie się jest koszmarem, dlatego po prostu przestaje się to robić. Przestaje się myć, jeść. Nigdzie nie ma punktu zaczepienia. Wszystko jest zbyt trudne. Moja mama prosiła mnie o drobne przysługi, prawdopodobnie próbując mnie czymś zająć, odwrócić uwagę. Chciała np., żeby sprawdzić jakim tramwajem może gdzieś dojechać. Uruchomienie komputera i przeczytanie tego na stronie internetowej było dla mnie wtedy tak okrutnie obciążającym zadaniem, że myślałam o nim cały czas. Chciałam coś zrobić dla ukochanej osoby, ale nie umiałam. Pamiętam, że kiedyś w szpitalu kolega zachwalał film, więc dałam mu pendriva, żeby mi go nagrał. Nie oddawał go przez tydzień. Kiedy zajrzałam do niego, on tylko wyciągnął do mnie dłoń mówiąc, że nie da rady. Zrozumiałam to w mig. Porównałabym to do takiego całkowitego oderwania. Niby pamiętasz jeszcze jak się żyje, ale nie potrafisz nic zrobić. Nie możesz ukroić chleba, odpisać na maile, zadzwonić. A jak już się zmusisz, to jest to olbrzymim wysiłkiem, okupionym ogromnym stresem. Na napięcie miałam sposób: właziłam pod koc, trzęsłam się ileś czasu i w końcu zmęczyłam na tyle organizm, że zasnął. Z pustką nic nie umiałam zrobić, nic nie pomagało. Nadal właziłam pod ten koc i nieruchomiałam, ale nawet to bolało.

 

To wtedy trafiłaś do szpitala? 

Leki psychotropowe, które dostałam od psychiatry przez kilka dni nie działały. Później wywindowały nastrój na tyle w górę, że wydawał się zupełnie nienaturalny, maniakalny. Następnie na dwa czy trzy dni się ustabilizowało, potem poszło ostro w dół. Nie wynurzałam się spod kołdry, nie chciałam karmić synka. Mąż został w domu, przyjechała moja mama. Próbowali załatwić wizytę domową, ale nikt nie miał czasu. W końcu postawili ultimatum, że wzywają karetkę albo jadę z mężem do lekarza, gdzie dyżurował znajomy lekarz. Po trzech godzinach negocjacji pojechałam. Nie wypuszczono już mnie z izby przyjęć. Zdiagnozowano ciężką depresję z zaburzeniami psychotycznymi i w związku ze stanem zagrożenia życia mogli mnie zatrzymać decyzją sędziego. Takie jest prawo. Trafiłam na oddział zamknięty.

 

Jak wyglądał pobyt w szpitalu?

Pierwszych tygodni nie pamiętam. Jedyne co zostało, to obietnica pani doktor, że będę spała jak wezmę leki. Oczywiście nadal odmawiałam ich przyjęcia, ale zostały podane siłą. I na kilka dni odpłynęłam. Nie jadłam, nawet nie pamiętam, żebym wstawała do toalety. Przychodził mój mąż, moja mama. Z ich opowieści wiem, że cały czas miałam pretensje o to, że zabrali mi dziecko. Ja tego nie pamiętam. To musiał być dla nich strasznie trudny czas. Po tygodniu objawy ustąpiły, a po dwóch zostałam przeniesiona na oddział otwarty, na którym spędziłam kolejne trzy miesiące. Dwa tygodnie było dobrze, dwa tygodnie źle. Po około dwóch miesiącach zauważyłam, że organizm odpoczął. Dużo nauczyłam się o mojej chorobie, ale też o innych chorobach psychicznych. Było dużo warsztatów psychologicznych i innych form zajęć, które uczyły relaksacji i pomagały w powrocie do życia. Spotkałam dużo osób w podobnej sytuacji do mojej, kobiety w ciąży. Miałam częsty kontakt z rodziną, z synkiem, wychodziłam na przepustki. Po trzech miesiącach wróciłam do domu, ale nadal byłam pacjentką. Trafiłam na oddział dzienny, który trwał kolejne trzy miesiące. Przychodziłam do szpitala codziennie od 8 do 15. Myślałam wtedy, że już będzie z górki, a było całkiem na odwrót. Wyjście spod ochronnych skrzydeł lekarzy było bardzo trudne. Podobnie rozstanie z oddziałem dziennym. Przez kolejny rok stany głębokiej depresji wracały raz na dwa tygodnie. Było to nawet trudniejsze doświadczenie dla mnie i mojej rodziny niż początki choroby. Dobrze, że nikt przed tym tak do końca nie uprzedza, mimo że lekarze wiedzą, że tak będzie. 

 

Depresja dotyka nie tylko chorego, ale też wszystkich jego bliskich. Często nie wiedzą, co się dzieje, reagują nerwowo na smutek czy brak energii cierpiącego. Później, po diagnozie, ponoszą bezpośrednie konsekwencje choroby, przebywając stale w jej pobliżu. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoje doświadczenia, zaznaczają, że licząc osoby dotknięte depresją, do liczby pacjentów klinicznych należy dodać ich rodziny i przyjaciół.

Dla rodziny jest to ogromne obciążenie. Nie wiedzą, jak mogą się zająć chorym, on sam też tego nie wie. Podąża się za wskazówkami lekarzy, psychologów, ale to jest labirynt, z którego wyjście może znaleźć tylko chory. Wtedy może podpowiedzieć rodzinie, wskazać co mu pomaga. Ale to długa droga, ja odkryłam, co jest pomocne po prawie dwóch latach. W tym czasie żadne moje obietnice nie były wiążące. W zasadzie wymagałam całkowitej opieki, tak jakbym była pacjentem leżącym, któremu wszystko trzeba podać. Dla mnie mąż, mama i babcia, rodzice męża i przyjaciele byli ogromnym wsparciem. Nikt poza nimi nie wiedział o chorobie. Nawet drobne gesty jak przysłanie do szpitala kubka na herbatę, ciepłej bluzy czy malowanek do kolorowania były dla mnie bardzo znaczące. Mój synek dostawał mnóstwo przydatnych prezentów, jedna z przyjaciółek zapytała męża, czego potrzebuje i po prostu to kupiła. Bardzo duże znaczenie miała też moja pani doktor i pani psycholog. Pani doktor przychodziła do łóżka i dawała mi zadania w stylu: „jak przyjedzie pani mama, to niech pani pójdzie i umyje głowę. Jutro rano widzę panią z czystymi włosami.” Próbowała przekonać, że ten stan nie będzie trwać wiecznie, żeby z nim nie walczyć, żeby zaakceptować. Czasami w ogóle nie rozumiałam, co do mnie mówi, ale zapisywałam sobie jakieś zdania i potem uparcie je powtarzałam, aż w końcu coś do mnie docierało. Bez tego wszystkiego na pewno bym nie przetrwała. 

 

Jak się teraz czujesz?

Stabilniej jest od kilku miesięcy. Wróciłam do pracy, powoli odnajduję się w codzienności. Ale to wciąż nie jest normalność. Podobno normalność wróci. Podobno za kilka miesięcy. Jestem w miarę przewidywalną pacjentką, jak się okazuje. Moja nadmierna wrażliwość na leki była dla lekarzy dużym wyzwaniem. Na szczęście trafiłam na świetną lekarkę, cudowną osobę, która prowadzi mnie od czasu trafienia do szpitala. Udało się w końcu dobrać leki, a teraz powoli je odstawiam. Oczywiście mierzę się z różnymi efektami ubocznymi, czasami mi ciężko, ale w porównaniu z OTCHŁANIĄ to naprawdę nic. Staram się myśleć pozytywnie, nie mniej jednak miewam chwile zwątpienia. Pocieszam się, że to normalne, ludzkie. Do tej normalności, ludzkości, tak bardzo chcę wrócić.

 

Depresja jest wrogiem potężnym. Silna swoją bronią, wzmocniona atakowaniem z zaskoczenia. Sięga po chorego najpierw delikatnie, niezauważalnie. Często, zanim odróżnimy zwykły spadek formy od początkowych faz depresji, jest już za późno. Metody w stylu „weź się w garść”, „chodź na rower”, „wyluzuj” itp. mogą przynieść cierpiącemu chwilową ulgę, jeśli jest on jeszcze w stanie pozwalającym na takie aktywności. Ale choroby nie wyleczą. To mogą zrobić tylko lekarze. Proces leczenia jest bardzo długi i trudny, ale innej drogi nie ma. Uszkodzony mózg potrzebuje naprawy, tak jak wszystkie inne nie do końca sprawne organy. Z bolącym zębem biegniemy do dentysty i nie przyjdzie nam do głowy szukać ratunku w wiosennych spacerach czy czekoladowym torcie. A mózg jest sednem naszego istnienia, naszej osobowości. Nie bagatelizujmy, gdy woła o pomoc.

 

Fragment książki „Osobisty przewodnik po depresji” Tomasza Jastruna:

Kiedy masz pewność, że to, co ci dolega, to depresja? Po wielu lekturach, rozmowach i z własnych doświadczeń wiem, że cierpimy na nią, jeśli choćby kilka z tych dziesięciu objawów nas dotyczy i kiedy skala problemu jest duża. Należy jednak pamiętać, że depresja wymyka się opisom, że nie lubi szufladek i definicji.

 

  • Poczucie smutku, ponury nastrój, przygnębienie, czasami zobojętnienie. Nic lub mało co cię cieszy. Odczuwasz świat inaczej niż kiedyś. Zmienia się jakby kolor dnia, barwy jasne ustępują ciemnym.
  • Utrata radości i przyjemności z życia. Co było przyjemne i satysfakcjonujące, już nie jest, mogła to być praca, spotkania z ludźmi, jazda na rowerze, pływanie.
  • Mamy coraz mniej energii. Zmniejszenie albo brak wewnętrznego napędu do działania, tak jakby nasz wewnętrzny silnik się zepsuł, wszystko staje się trudne, niemożliwe do zrealizowania. Prawie każda czynność przerasta nasze możliwości, szczególnie to, co nowe i nieznane. Trudno wyjść z domu.
  • Traci się lub znacznie obniża poczucie własnej wartości – jestem nikim, nic nie jestem wart.
  • Nasilają się problemy ze snem i pogarsza się jakość snu. Co z tego, że zasypiamy, skoro śpimy kiepsko, budzimy się czasami gwałtownie pełni niepokoju bardzo wcześnie rano i nie możemy już zasnąć. Kłębią się wtedy przykre myśli. Te wczesne przebudzenia są udręką i ważnym symptomem depresji. Ale możliwy jest też wariant depresji z nadmiarem snu.
  • Niepokój. To może być stałe uczucie lęku, który nie musi dotyczyć konkretnej sytuacji. Zaczynamy się obawiać tego, czego do tej pory się nie baliśmy. Czasami występuje stałe napięcie psychiczne. Powszechną skargą osób z depresją jest drażliwość.
  • Wieczorem czujemy się zwykle lepiej niż rano, jakby depresja odpuszczała, jej ucisk nie jest już tak dojmujący. To rodzi nadzieję, że jest poprawa. Ale niestety rano zwykle wszystko zaczyna się od nowa.
  • Utrata apetytu. Jedzenie nie smakuje, ale też nie czuje się łaknienia. Bywa, że apetyt wraca wieczorem. Ale zdarza się też w depresji zwiększony apetyt i objadanie, co jest formą pocieszania się.
  • Występują różnego rodzaju objawy fizyczne, np. bóle kręgosłupa, bóle głowy, serca, innych części ciała, zaburzenia miesiączkowania u kobiet. Każdy z nas ma w swoim ciele jakieś słabe miejsca. Bądź pewien – one jako pierwsze się odezwą, zwiastując przybycie depresji.
  • Przychodzą do nas myśli samobójcze. Można powiedzieć, że to hamletowski objaw depresji. Zaczynają je mieć ludzie, którzy nigdy do tej pory nie myśleli o odebraniu sobie życia. Bywa, że wyobrażamy sobie, jak to robimy i wielokrotnie powtarzamy to w myślach. Myśli się o samobójstwie jako jedynej możliwości uwolnienia się od udręki.

 

 

To są typowe objawy, ale tylko kilka z nich jest koniecznych, by mieć pewność, że to, co się ze mną dzieje, to depresja i potrzebujemy pomocy lekarza.

 

 

Napisała: Marta Osadkowska / prezes Fundacji Widzialne Dzieci 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo