Czytam bowiem w wiarygodnym źródle medycznym:
„pracoholizm to stan psychiczny charakteryzujący się przede wszystkim stałym, wewnętrznym przymusem (silną potrzebą) wykonywania pracy lub innych czynności z nią związanych, z towarzyszącym poczuciem dyskomfortu (złego samopoczucia) w sytuacjach, kiedy możliwość zajmowania się sprawami, które jej dotyczą, jest utrudniona. Jest to stan uzależnienia od wykonywanej pracy, powodujący zaburzenie równowagi między istotnymi elementami życia codziennego. O pracoholizmie można także mówić wówczas, kiedy związek jednostki z jej pracą stanowi poważną konkurencję dla innych ważnych związków, kiedy praca stała się źródłem większej satysfakcji niż życie rodzinne i inne dotychczasowe relacje i zamiłowania. Pracoholizm jest więc formą patologicznego zachowania, a praca jest w tym przypadku formą narkotyku.”
No i się załamałam. Bo okazało się, że jednak jest coś ze mną nie tak, choć może nie aż tak skrajnie jak w powyższej definicji. Ale od początku. Oto historia choroby.
Do pracy wróciłam dokładnie 26 dni po porodzie.
Tak wyszło – miałam w kalendarzu rozpisaną rozprawę rozwodową, a klientka za nic w świecie nie chciała iść do sądu z nikim innym (jak teraz o tym myślę, była to chyba forma pochwały mojej pracy). Poszłam, świat się nie zawalił, dziecię przeżyło pod pieczą taty, laktacja nie została zachwiana, a mój dzień był jakby pełniejszy. Niedługo później dostałam propozycję bardzo luźnej współpracy z pewną kancelarią i zaczęłam „chadzać” do sądu raz w tygodniu. Córka zostawała z tatą, babcią lub ciociami. Wówczas praca dawała mi możliwość wyjścia poza świat karmienia i lulania, dzięki czemu udawało mi się zachować równowagę psychiczną. Zostałam wtedy skrytykowana przez swoją rodzicielkę, że co ze mnie za matka, która podrzuca ludziom (przy czym ona sama była jednym z tych „ludzi”) swoje dwumiesięczne dziecko. Odpowiedziałam sobie wtedy na to pytanie „co ze mnie za matka?” – szczęśliwa. Byłam po prostu szczęśliwa, że dzięki tym trzem godzinom tygodniowo nabieram sił na bycie cierpliwą i tulącą ,,skolkowane’’ dziecko mamą przez pozostałe 165 godzin tygodnia.
W kolejnych miesiącach praca stopniowo się rozkręcała i tak doszłam do etapu pracy na pół etatu.
Jednak miesiąc temu zrezygnowałam z pracy, by poszukać nowej i przez cztery tygodnie byłam w domu z Gosią. To był ciężki dla mnie czas. Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej. Nie miałam ochoty na nic, nie miałam sił, by ogarnąć dom czy ugotować porządny obiad, nie wspominając o zakupach. Jesienna depresja, myślałam. Jednocześnie powtarzałam sobie i mojemu mężowi, że jestem darmozjadem, bo tylko siedzę w domu i nic nie robię poza dbaniem o córkę. Czułam się naprawdę beznadziejnie. Aż pewnego dnia zadzwonił kolega i zaproponował mi pracę. I wtedy nagle okazało się, że w ciągu trzech dni ogarnęłam sprawy, do których nie mogłam się zabrać przez ostatnie miesiące – umeblowaliśmy dziecięcy, uporządkowałam swoje stosy książek w nowym regale, wszystko nabrało kolorów, a ja nabrałam życia. Wówczas uświadomiłam sobie, że to nie jesień, tylko brak pracy mnie przygnębił. Czyli że co? Że bez pracy nie jestem sobą? Przecież nie jest też tak, że praca jest moją pasją (jeśli ktoś kiedyś wam powie, że prawo rynków kapitałowych to jego pasja – uciekajcie!). Nie nie nie! Ja chyba po prostu lubię pracować. A przez pracowanie rozumiem wykorzystywanie swojej wiedzy (której zdobycie kosztowało mnie dużo wysiłku i dużo pieniędzy) i swojego doświadczenia, a także obserwowanie efektów – że naprawdę mogę pomóc i zwykłym ludziom w małych sprawach, i dużym firmom w ogromnych tarapatach. I to daje mi satysfakcję, ale nie chorobliwą. Nie zamieniłabym żadnej innej relacji na pracę – pracując i nie mając rodziny też nie byłabym szczęśliwa.
Czuję, że praca zawodowa jest bardzo ważnym elementem mnie.
Ale nie determinuje tego, kim jestem, tylko jaka jestem – spełniona. Jestem zatem ,,pracofilem’’ w czystej postaci, bo chyba tak można nazwać moją chorobę. Dom wysprzątany, obiad gotowy, kwiaty podlane, zakupy zrobione (w tym buty, a zakupy ubraniowe z 15 miesięcznym dzieckiem to wyczyn na skalę światową), długi spacer zaliczony, 10 stron książki (w samym środku dnia) przeczytane, torba na jutrzejszy poranny przedpracowy trening spakowana, dziecko śpi, zmęczone po całym dniu hasania z matką, a mąż na dyżurze pracuje. No i tak mogę żyć. Jeśli to choroba, nie będę się leczyć. Dobranoc.