Change font size Change site colors contrast
Felieton

,,Nagle wszystkim się przypomniało” – o molestowaniu seksualnym

31 sierpnia 2019 / Alicja Skibińska

Po doniesieniach o molestowaniu, którego dopuścili się Harvey Weinstein oraz Kevin Spacey, ruszyła prawdziwa lawina kolejnych oskarżeń oraz wyznań.

Jak to zwykle bywa w przypadku tak delikatnych kwestii, akcja #metoo podzieliła społeczeństwo. Jedni przyklaskują całej inicjatywie, ciesząc się, że wreszcie ofiary nabrały odwagi do mówienia o swoich doświadczeniach. Inni nie dowierzają w skalę zjawiska, lekceważąco komentując: „Te osoby szukają taniego rozgłosu. Jak to...

Po doniesieniach o molestowaniu, którego dopuścili się Harvey Weinstein oraz Kevin Spacey, ruszyła prawdziwa lawina kolejnych oskarżeń oraz wyznań. Jak to zwykle bywa w przypadku tak delikatnych kwestii, akcja #metoo podzieliła społeczeństwo. Jedni przyklaskują całej inicjatywie, ciesząc się, że wreszcie ofiary nabrały odwagi do mówienia o swoich doświadczeniach. Inni nie dowierzają w skalę zjawiska, lekceważąco komentując: „Te osoby szukają taniego rozgłosu. Jak to możliwe, że tak nagle wszystkim się przypomniało, że byli molestowani?”. A do której grupy ty należysz?

Wydawałoby się, że temat molestowania seksualnego trudno nazwać kontrowersyjnym: każdy wie, że takie zachowanie jest złe, niewłaściwe i należy je piętnować. W świetle ostatnich wydarzeń okazało się jednak, że to tylko teoria, a w praktyce duża część społeczeństwa nie lubi, kiedy tego typu kwestie wyciągane są na światło dzienne oraz publicznie komentowane. Kolejne doniesienia o przypadkach molestowania w Hollywood zaowocowały dość nietypową inicjatywą, w wyniku której kobiety masowo udostępniały w mediach społecznościowych hasztag #metoo (po polsku #jatez), oznaczający, że one również na jakimś etapie swojego życia padły ofiarami nadużyć seksualnych. Niektóre decydowały się również na opisanie konkretnych sytuacji. Swoimi historiami zaczęli się dzielić także mężczyźni, w tym choćby Terry Crews, którego część osób może kojarzyć z reklam Old Spice, serii filmów „Niezniszczalni” oraz serialu komediowego „Brooklyn Nine-Nine”. Dla wielu „burza” związana z oskarżeniami pod adresem celebrytów stała się bodźcem, który zachęcił ich do rozliczenia się z przeszłością oraz publicznego wyznania czegoś, o czym do tej pory nie mieli okazji mówić. Inne ofiary molestowania miały okazję przekonać się dzięki temu, że nie są ze swoim problemem same, a to, co im się przytrafiło, choć bardzo powszechne, nie jest jednak czymś normalnym i dopuszczalnym. Wydawałoby się, że mimo przykrego tematu, jakiego dotyczy, cała inicjatywa jest naprawdę dobra i potrzebna. Ale w internecie nic nie wywołuje wyłącznie pozytywnego efektu. Po serii wyznań przyszła więc pora na falę oskarżeń i krytyki. Nie, nie chodzi o negatywne komentarze wymierzone w sprawców, którzy zasługują na wszelkie słowa potępienia, ale o te, które uderzyły w osoby dzielące się swoimi bolesnymi doświadczeniami.

Nie mogła po prostu walnąć go w pysk?

Pierwszy, bardzo „klasyczny” i typowy w tym kontekście zarzut brzmi: „Widocznie tego chciała, skoro po prostu nie powiedziała „nie”/nie uciekła/nie dała mu po mordzie”. Po pierwsze: nawet gdyby ofiara przemocy seksualnej rzeczywiście zareagowała w ten sposób, nie zmieniłoby to faktu, że ktoś pozwolił sobie na niestosowne zachowanie wobec niej. Czy to, że uderzysz gościa po twarzy, w jakiś magiczny sposób cofnie czas i sprawi, że jego wcześniejsze molestowanie przestanie być faktem? Czy doprowadzi do tego, że zapomnisz o sytuacji, w której jakiś obcy facet uznał, że twoje ciało nie należy do ciebie? Raczej nie. Jeśli nawet jakaś aktorka postanowi odrzucać wszystkie propozycje otrzymania roli „przez łóżko”, nie zmieni to faktu, że takie sytuacje w ogóle miały miejsce. Kobieta, która udaje się na rozmowę kwalifikacyjną czy spotkanie biznesowe, idzie tam jako pracownica, a nie jako obiekt. Bycie traktowaną jak chodzący kawał mięsa naprawdę potrafi być męczące i frustrujące. A rozwiązanie siłowe nie stanowi żadnego remedium – takie sytuacje po prostu nie powinny mieć miejsca.

W przypadku molestowania nie chodzi zresztą tylko o kontakty międzypłciowe.

Wyznanie Terry’ego Crewsa, który nie tylko jest mężczyzną, ale również dysponuje imponującą muskulaturą, zwraca uwagę na to, że nadużycia seksualne mogą pojawić się w każdej relacji opartej na władzy. Choć w teorii osoba, która jest silna fizycznie, nie powinna obawiać się takich ataków (bo przecież może się obronić), w rzeczywistości boimy się także tych, którzy mogliby nam zaszkodzić poprzez swoje wpływy i znajomości. Z tego powodu, kiedy Terry Crews został złapany za krocze przez hollywoodzkiego producenta, po prostu bał się zareagować, choć z uwagi na swoje warunki fizycznie prawdopodobnie byłby w stanie położyć go jednym ciosem: „Miałem ochotę skopać mu tyłek, ale dotarło do mnie, jak by to wyglądało z zewnątrz. „Ponad stukilogramowy, czarnoskóry mężczyzna pobił hollywoodzką szychę” – takie nagłówki czytalibyśmy następnego dnia. Choć ja pewnie nie mógłbym ich przeczytać, bo SIEDZIAŁBYM W WIĘZIENIU. Dlatego wraz z żoną po prostu wyszliśmy. (…) Nie zdecydowałem się na żadne kroki w tej sprawie, bo bałem się ostracyzmu, a mój napastnik to osoba posiadająca władzę i wpływy. Odpuściłem i teraz rozumiem, dlaczego wiele kobiet, które tego doświadczyły, także odpuszcza.

Wielka mi sensacja – przecież wszyscy wiedzieliśmy, że światek filmowy jest zepsuty i niemoralny

To jeden z moich „ulubionych” argumentów, od których czytania robi mi się naprawdę słabo. Tego typu myślenie zakłada, że jeśli coś jest powszechne i nie stanowi dla nikogo tajemnicy, z jakiegoś powodu automatycznie staje się bardziej akceptowalne. Tymczasem w moim odczuciu jest dokładnie odwrotnie: fakt, że w niektórych środowiskach molestowanie traktowane jest jak norma, jest dla mnie szczególnie przerażający. Rozumiem, że aby funkcjonować w tym świecie, warto dorobić się grubej skóry, aby nie zwariować, ale to nie znaczy, że mamy odwracać głowę za każdym razem, kiedy słyszymy o czymś negatywnym lub wręcz piętnować ofiarę za to, że śmiała powiedzieć o tym głośno. „Wszyscy na wsiach topią małe kotki”, „Mnóstwo rodziców bije swoje dzieci”, „To żadna tajemnica, że kobiety na tych samych stanowiskach zarabiają mniej niż mężczyźni” – to tylko kilka przykładów podobnych stwierdzeń, które przyszły mi do głowy jako pierwsze, ale można byłoby je mnożyć niemal w nieskończoność. Nie rozumiem, jak ktoś może stosować takie argumenty w dyskusji. Tak, od dawna pojawiały się głosy, że w Hollywood wiele osób wykorzystuje swoją władzę, dopuszczając się nadużyć seksualnych (i nie tylko) w stosunku do mniej wpływowych współpracowników. Rzeczywiście, zjawisko otrzymywania ról za seks nie jest niczym nowym. I co z tego? Czy to czyni te zachowania mniej niewłaściwymi?

Czy jeśli określoną rzecz zrobi sto osób, to sto pierwsza będzie już usprawiedliwiona?

To wspaniale, że zmowa milczenia w końcu została przerwana i padły konkretne nazwiska. Do tej pory wielu wpływowym osobom wydawało się, że są nietykalne i bezkarne, ponieważ inni bali się im narazić. Tego typu zdarzenia były zamiatane pod dywan i wyciszane, by reputacja wielkich gwiazd na nich nie ucierpiała. A przez to ofiary czuły się niewidzialne i nic nieznaczące. Wypływał z tego naprawdę koszmarny przekaz: skoro nie mogę przeciwstawiać się molestowaniu, to znaczy, że inni ludzie MAJĄ PRAWO mnie dotykać i uprzedmiotawiać, kiedy tylko mają na to ochotę. Otóż nie mają prawa. I osobiście bardzo cieszę się z tej „burzy”. Mimo tego, że bardzo cenię talent aktorski Kevina Spacey’a. W pewnym sensie to trochę zabawne, że internauci pozwalają sobie na takie emocje w tej sprawie. Naprawdę aż tak wkurza was fakt, że nie zobaczycie już ulubionego aktora w „House of cards”, a waszą tablicę zasypały hasztagi #metoo? Cóż, to chyba mała cena za sprawienie, że wiele osób w końcu poczuje się bezpiecznie w miejscu pracy.

Do tej pory nikt nic nie mówił, a teraz nagle wszystkim się przypomniały te historie?

Pamiętajmy, że choć przez wiele lat tego typu zdarzenia miały miejsce, to nie było przyzwolenia na to, by mówić o nich głośno. Wiele ofiar nie zdecydowało się na reakcję ze strachu, inne doświadczały nacisków ze strony osób o większych wpływach, były szantażowane, a w nieco bardziej optymistycznej wersji „uciszane” pozasądowymi ugodami. Warto wspomnieć także o osobach, które nie sprzeciwiały się molestowaniu, bo… nie miały pojęcia, że mają do tego prawo. Jeśli w twoim środowisku coś jest powszechne i nieustannie przechodzi bez echa, to prawdopodobnie po jakimś czasie ty również zaczniesz traktować to jak normę. Mam nadzieję, że akcja #metoo uświadomiła choć części przedstawicieli obu płci, że obmacywanie czy poklepywanie kogoś, kto sobie tego nie życzy, to nie „niewinny żart” ani „forma flirtu”, tylko nadużycie. Że choć kilka osób zdało sobie sprawę, że ich „zwyczajne” zachowania mogą wyrządzić komuś krzywdę. Liczne internetowe dyskusje przy okazji tej sprawy boleśnie uświadomiły mi, jak wielu ludzi nie ma zielonego pojęcia, czym jest molestowanie i jakie zachowania można uznać za niestosowne czy przekraczające granice.

Skoro przez tyle lat przypadki molestowania w Hollywood (i nie tylko) były tematem tabu, mamy w tej kwestii bardzo duże zaległości.

Fala wyznań ofiar takich nadużyć może wywoływać wrażenie, jakby wszyscy doświadczali tego jednocześnie. Ale przecież te sytuacje miały miejsce na przestrzeni wielu lat. Po prostu dopiero teraz ofiary poczuły, że mają odpowiednie warunki, by mówić o tym głośno. Powinniśmy się cieszyć, że to w końcu nastąpiło. Może dzięki nagłaśnianiu przypadków molestowania, a także konsekwencji, jakie nareszcie spotykają sprawców, kolejni potencjalni agresorzy zastanowią się dwa razy, zanim pozwolą sobie na coś podobnego.

 


Designed by Freepik

Felieton

„Nie pani pierwsza i nie ostatnia”. Pracująca mama i jej przemyślenia.

5 listopada 2017 / Emilia Musiatowicz

Krótko po porodzie wróciłam do pracy.

Gdy moje dziecko przestało być niemowlęciem, szefostwo zapragnęło konkretnej deklaracji dotyczącej mojego planowanego zaangażowania w pracę. Gdy określiłam swoją gotowość do pracy na „pół etatu”, gdyż drugą połowę chcę przeznaczyć na bycie mamą, w odpowiedzi usłyszałam: „nie pani pierwsza i nie ostatnia”. Zarzucono mi tym samym, że stawiam wyraźne granice dla swojego czasu pracy i nie jestem...

Krótko po porodzie wróciłam do pracy. Gdy moje dziecko przestało być niemowlęciem, szefostwo zapragnęło konkretnej deklaracji dotyczącej mojego planowanego zaangażowania w pracę. Gdy określiłam swoją gotowość do pracy na „pół etatu”, gdyż drugą połowę chcę przeznaczyć na bycie mamą, w odpowiedzi usłyszałam: „nie pani pierwsza i nie ostatnia”.

Zarzucono mi tym samym, że stawiam wyraźne granice dla swojego czasu pracy i nie jestem otwarta na elastyczne ich przekraczanie, podczas gdy innym mamom z firmy udaje się „to” (w sensie macierzyństwo) jakoś łączyć z pracą na pełen etat. No właśnie. Dla mnie „jakoś to łączyć” oznaczało powrót do pracy tylko na kilka godzin tygodniowo.

Nierzadko te kilka godzin rozpoczynało swój bieg, gdy już położyłam dziecko spać. A gdy kończyłam pracę ok 2 czy 4 w nocy (lub nad ranem, jak kto woli) dziecię posiadające wrodzony radar, budziło się z powodu głodu, ząbkowania, choroby lub po prostu bez powodu. A jak udało się je utulić, to już po kilku chwilach, zupełnie znienacka (czyż to nie piękne słowo?) okazywało się, że już świta i czas wstać, ogarnąć mleko, nocnik, pieluszkę.

Przy okazji także siebie należało doprowadzić do stanu, w którym nie wystraszę klienta czy wysokiego sądu. Po południu, jak już świat był uratowany z wszelkich opresji dnia powszedniego, pędziłam do domu na złamanie karku, zahaczając o sklep i taszcząc ten cały majdan ze sobą – torebkę, laptopa, zakupy, szpilki na zmianę, kubek termiczny i Bóg jeden wie, co jeszcze, by choć przez parę godzin (a dokładnie 3 lub 4) pobyć ze swoim dzieckiem. Oczywiście, każda pracująca mama ma podobnie. Nie ja pierwsza i nie ostatnia. Tak, zrozumiałam.

Nie godzę się jednak na to, by z tego powodu czynić mi zarzut.

Nie godzę się na to, by ktoś stawiał mnie w sytuacji bez wyjścia, bo jak zawsze na moje miejsce czeka długa kolejka osób gotowych do pracy niemalże 24 godziny na dobę, oczywiście za niższe wynagrodzenie. Nie godzę się także na to, bym przez fakt bycia mamą, czuła się gorszym, mniej wartościowym pracownikiem. Zaczęłam zauważać, że jako kobieta i jednocześnie mama mam jakby bardziej pod górę w uzasadnianiu swojej pozycji w relacji służbowej.

Zastanawiając się, czy są to tylko moje odczucia, przeglądałam portal wysokieobcasy.pl, a tam trafiłam na dwa artykuły: Kobietom na rynku pracy jest trudniej, bo kapitalizm budowali mężczyźni. I budowali go raczej pod siebie oraz Kobiety latami czekają, aż ktoś doceni je w pracy. Za długo. Podpowiadamy, jak to zmienić.

Pierwszy jest wywiadem z Rafałem Wosiem, w którym opowiada on o wnioskach ze swojej książki ,,To nie jest kraj dla pracowników’’. Czytamy w nim, że wedle badań, gospodarka nie zauważa pracy kobiet, bowiem ich obowiązki domowe lub związane z macierzyństwem nie są ani wyceniane, ani też doceniane. Woś podkreśla, że w historii kapitalizmu człowiek jako sprzedawca specyficznego towaru, jakim jest jego własna praca, ma tendencję ograniczania do minimum jego ceny. Dlatego kreuje on wniosek, iż pracę trzeba odczarować i dążyć do jej „odtowarowienia”, aby to nie ona stanowiła o naszej wartości.

Mówi, by pracę traktować jak relację – jak miłość czy przyjaźń, ale twierdzi jednocześnie, że do tego, by praca przestała nas pracowników zniewalać, jeszcze bardzo daleka droga.

Zdaje się, że odpowiedź na pytanie dlaczego tak jest, odnalazłam w drugim artykule. Jego założenie było takie, by nauczyć kobiety, jak zostać docenionym w pracy. Jego autor stawia następującą tezę: „kobiety bardzo długo są cierpliwe. Czekają, aż ktoś doceni, jak ciężko pracują. Kiedy to się nie dzieje, długo znajdują usprawiedliwienia: bo rodziły dzieci, bo były na urlopach macierzyńskich, bo urywały się z pracy na przedstawienia szkolne. W końcu dochodzą do wniosku, że to wspaniałomyślne ze strony szefa, że ich nie zwolnił”. Jednocześnie autor przytacza 7 zasad skutecznych negocjacji, podpowiadając kobietom, jak wywalczyć podwyżkę i awans. Taka konstrukcja artykułu kreuje dwa wnioski. Po pierwsze, kobiety nie wiedzą, jaka powinna być ich droga do awansu, a zatem trzeba ich tego nauczyć. Po drugie, kobiety muszą zarówno awans jak i podwyżkę „wywalczyć”. Oczywiście, zgadzam się, że do awansu nie dochodzi się przez pracę, co jest jednym z podstawowych mitów kapitalizmu, o czym także Rafał Woś pisze w swojej książce. Ja nauczyłam się tego przez doświadczenie – u mnie zawsze następował jakby „samoawans”, tj. poprzez zmianę pracy, w której udawało mi się wynegocjować lepsze warunki pracy i w której dostrzegłam perspektywę rozwoju osobistego. Gdyby było inaczej, ani o awans, ani podwyżkę nigdy nie trzeba byłoby walczyć,  bowiem obiektywna ocena wyników pracy przekładałaby się na wynagrodzenie i stanowisko.

Inaczej niż autor cytowanego artykułu, to nie kobiety powinno się edukować jak dostać podwyżkę, a raczej podpowiadać pracodawcom,  jak odnaleźć wartość firmy w ludziach w ogóle, nie tylko kobietach. Niestety, od lat funkcjonujemy w układach, w których nieustannie wyceniamy własną pracę, handlujemy swoimi umiejętnościami, walczymy o swoje miejsce w hierarchii – bo zawsze gdzieś ta hierarchia jest. A jeśli nie walczymy, bo np. uważamy, że świetnie wykonana robota wystarczy by dostać awans, stoimy w miejscu i faktycznie popadamy we frustrację.

Jak zatem możemy odnaleźć się w tym pracowniczym świecie?

Oczywiście, najprościej byłoby mieć swoją własną firmę i być swoim szefem. Co, jeśli nie mamy takiej możliwości? Jeśli wykonujemy taki zawód, w którym nie jest to w ogóle możliwe lub nie jest to możliwe w danej chwili?  Rozwiązaniem jest niejako połączenie wniosków z obu ww. artykułów, mimo, że są one przeciwstawne. Jeśli więc jesteśmy pracownikiem w układzie, który każe nam walczyć – walczmy: o możliwość wyrażenia własnego zdania, o szacunek i o prawdę. Nie prośmy o podwyżkę, tylko raczej oszacujmy wartość świadczonej przez nas pracy i taką wycenę przedstawmy przełożonemu. Pokażmy, ile nas i naszego know-how włożyliśmy w teoretycznie powtarzalne obowiązki na danym stanowisku. Budujmy relacje, by to z nich czerpać sens naszej pracy. I wreszcie – jeśli jesteśmy mamami, zawsze pamiętajmy, że praca zawodowa zawsze będzie tylko niewielkim dodatkiem do wszystkich obowiązków  życiowych (w tym miejscu przypomniał mi się film ”World’s Toughest Job”, w którym stworzono rekrutację na stanowisko „Dyrektor operacyjny”).

A jeśli uda nam się „to wszystko” (cokolwiek się pod tym kryje) pogodzić z jakąkolwiek pracą i jednocześnie nie doprowadzić dzieci do zagłodzenia, związku do rozpadu, matki do zawału, a firmy do bankructwa, oznacza to, że w grze zwanej „życiem” osiągnęłyśmy level master.

 

Zdjęcie główne: Designed by katemangostar / Freepik
This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo