Joan Didion nie jest w Polsce dobrze znana, a szkoda. Dziennikarka, reporterka, pisarka, publikowała w New York Time, Life, Vogue. Jest autorką kultowych już tekstów obrazujących Amerykę w latach 60-tych, a także wywiadu z jedną z „dziewczyn Mansona”, biorącą udział w morderstwie Sharon Tate. Żyła wśród artystycznej bohemy, spotykała na imprezach i gościła w swoim domu Janis Joplin, Stones’ów czy Jima Morrisona. Sama trzymała dystans do świata, który ją otaczał. Obserwowała i pisała.
W 2003 roku adoptowana córka Didion trafiła do szpitala z oznakami grypy. Okazało się, że to wstrząs septyczny, który bardzo szybko zbierał żniwo. Quintana zapadła w śpiączkę, oddychać mogła jedynie dzięki urządzeniom wspomagającym. Gdy młoda kobieta walczyła o życie w szpitalu, mąż pisarki, John, zmarł nagle na zawał serca. Swoje przeżycia Didion spisała w książce „Rok magicznego myślenia”, która była nominowana do najważniejszych nagród literackich w Ameryce.
„Rok magicznego myślenia” jest jak utkana z najdelikatniejszych nitek woalka.
Joan Didion i John Gregory Dunn, pisarz i scenarzysta, byli małżeństwem przez czterdzieści lat. Razem pracowali, razem odpoczywali. Byli jak jeden dobrze działający mechanizm, który nie może funkcjonować pozbawiony jednej z sił napędowych. Didion nie radzi sobie ze stratą najbliższego człowieka i wcale nie chce tego ukrywać.
Śmierć kończy świat, jaki znaliśmy.
Wchodzimy do nowej rzeczywistości, musimy nauczyć się od nowa żyć. Jesteśmy śmiertelnymi stworzeniami – podkreśla pisarka. Świadomość tego faktu nic nie zmienia. Są delfiny, które po stracie swojej pary odmawiają posiłków i umierają z głodu. Są gęsi, które w tej sytuacji szukają zmarłego, aż tracą orientację i giną. Tak reagują inne śmiertelne istoty, dlaczego ludzie odbierają sobie prawo do cierpienia? Jest jakiś społecznie akceptowalny wzorzec na żałobę, okres, po którym powinno być lepiej. Po pogrzebie, po tygodniu, po powrocie do pracy. Nie ma czasu, warunków i często przyzwolenia na smutek. Wcale nie tak dawno temu, żałoba po najbliższych trwała rok i była to sytuacja w społeczeństwie w pełni respektowana. Żałobnik był otoczony opieką najbliższych, którzy szanowali wszelkie metody radzenia sobie ze stratą. Dziś, kiedy wszystko dzieje się szybko, także naturalne procesy próbujemy przyspieszać. A tego zrobić się nie da.
Zapominamy o konieczności przejścia rytuału żałoby.
Didion najpierw analizuje każdą sekundę tragicznego wieczoru, każdy ruch swój, męża, lekarzy. W nieskończoność szuka, co mogła zrobić inaczej, jak zapobiec śmierci Johna. Jakie sygnały mogła dostrzec? Może, jak znajdzie ten moment, w którym była jeszcze szansa, wydarzenia zmienią swój bieg?
Ból nie mija, czas nie leczy tej rany. Brak tej jednej osoby sprawia, że cały świat wydaje się pusty. Nie ma zapomnienia, nie ma odpoczynku od braku. Strata bliskiego człowieka jest tak nierealna, że wydaje się doświadczeniem alternatywnej rzeczywistości. Bo jak to możliwe, że stoimy, oddychamy i świat trwa dalej, skoro ktoś dla nas niezbędny do życia właśnie z tego świata odszedł? Codzienność wydaje się majakami wariata, przecież nie może być rzeczywista. To wszystko nie jest normalne! Normalnie by było, gdyby John wrócił do domu, zdjął buty, wypił kawę. Joan nie umie oddać ubrań męża, nie potrafi sprzątnąć jego gabinetu. Bo co będzie, jak on wróci? Na tym polega tytułowe magiczne myślenie – na wierze w powrót męża. Wierze w powrót do normalności.
Racjonalny umysł Didion wie, co się stało.
Znał przyczynę zgonu, znał raport z autopsji, znał wyjaśnienia lekarzy i wszystkie przeczytane na temat chorób serca artykuły. Tyle, że żałobnik nie działa z poziomu racjonalnego umysłu. Śmierci nie da się zrozumieć, nie da się jej przemyśleć i na nią przygotować. Bo nawet mieć świadomość, że ona nadchodzi, to nie to samo, co być na nią gotowym. Ktoś jest z nami, a za chwilę już go na zawsze nie ma. Życie zmienia się szybko. Życie zmienia się w tej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy. Następują miesiące desperackiego, nadludzkiego pragnienia cofnięcia czasu. Rozkładanie ostatnich chwil na ułamki, niekończąca się analiza „co by było, gdyby…”. Wyrzuty sumienia, choć nie ma dla nich przyczyny. Didion znajduje notatki męża, czyta je wielokrotnie: co oznaczają? Czy był szczęśliwy? Co chciał jeszcze zrobić? Może czegoś nie zdążył zrobić? Może powinna to dokończyć za niego? Może to coś zmieni, może wtedy…
Powtarza się ten okrutny moment, gdy mózg uświadamia sobie śmierć.
Gdy Joan wchodzi do domu i chce się podzielić usłyszaną historią, zaczyna mówić już od progu i…bam! Jak strzał w plecy – nikt nie słuchał, nikt nie odpowie. I tak ciągle, bo trudno pozbyć się pielęgnowanych przez czterdzieści lat nawyków. A każdy ten strzał jest jak rozpoczynanie procesu godzenia się ze stratą od początku. Każda zmiana w mieszkaniu jest jak mała zdrada. Gdy usycha kwiatek, który stał w domu, gdy John jeszcze żył, to jest jak kolejny element tworzący świat bez niego. A Joan nie chce tego świata. Nie chce, żeby czas mijał, bo to ją oddala od żyjącego męża.
Joan żegna nie tylko swojego męża, ale też siebie.
Siebie, którą znała przez większość swojego życia: żonę, która wszystko konsultuje z ukochanym, która się z nim kłóci i wychodzi na kolacje do ulubionych knajp. Tamtej Joan już nie ma.
Gdy Didion kończyła pisać „Rok magicznego myślenia”, zmarła Quintana. Autorka poświęciła jej kolejną książkę „Blue Nights”. W dokumencie The Center Will Not Hold, który można zobaczyć na Netflixie, pisarka mówi, że wielu starszych i chorych ludzi boi się nie tyle śmierci, ile pozostawienia swoich najbliższych i tego, jak sobie poradzą. Didion nikogo nie zostawia, to ona została sama. I ta samotność, smutek i żałoba są wypisane na jej twarzy. Bo żalu i bólu po stracie nie da się przegonić ręką, jak męczącego owada. Cierpienie jest częścią naszego życia, wpisuje się w nas. I nie ma co udawać, że jest inaczej.