Wiele, wiele lat temu spędzałam Wielkanoc u rodziny w Krakowie. Rodziny tradycyjnej, więc kościół w Wielką Niedzielę był obowiązkiem. Rodziny słabo ogarniającej rzeczywistość, więc zamiast na rezurekcję, trafiliśmy na uroczystość wstępowania do zakonu młodych dziewcząt. Oczywiście zanim się, lichutko zaznajomieni z obrządkami katolickimi, zorientowaliśmy w sytuacji, było już za późno. I tak spędziliśmy dzień otoczeni przez płaczące matki, dumne babcie i mocno uduchowione dziewczęta, które się oblekały, klęczały i leżały krzyżem, zapewniając, że wszystko oddają swemu oblubieńcowi.
Obserwowałam to wszystko z fascynacją, sama będąc mniej więcej rówieśniczką bohaterek wydarzeń. Wydawały mi się o całe życia ode mnie poważniejsze. Ja chodziłam do liceum, moje myśli krążyły wokół książek, treningów siatkówki i przystojniaka na deskorolce, a o jakiejkolwiek emocjonalnej stałości i wyborze drogi życiowej w ogóle nie mogło być mowy. A one? One były jakby obok rzeczywistości, ponad te wszystkie codziennie dramaty, które potem wspomina się z uśmiechem, a które jednak nas kształtują w dorosłego człowieka. Obojętne na wzbudzające powszechne kontrowersje filmy, wyrażającą tak doskonale moje myśli piosenkę czy obliczenia, ile brakuje do nowych trampek, bez których życie, jeśli w ogóle możliwe, będzie niewyobrażalną męką.
Od tamtej pory, gdy mijałam na ulicy zakonnice, wracało to ukłucie ciekawości. Kim jest ta kobieta? O czym myśli?
Przecież się nie modli całymi dniami, przecież jej głowa pracuje intensywnie, przecież czuje i doświadcza tego świata. Czym jest to tajemnicze powołanie, dla którego rzuca się wszystko i zasłania ciało? Jak się żyje w zakonie? Kim właściwie jest zakonnica? Jan Paweł II oświadczył swego czasu, że Chrystus chciał, żeby władzę w kościele mieli mężczyźni. I w Polsce niepodzielnie mają. W odłamie protestanckim czy anglikańskim, kobiety mogą być pastorkami, Watykan nie dopuszcza ich nawet w pobliże ołtarza. Bo kobieta to chodzący grzech. Nie może pomagać podczas mszy, czytać w jej trakcie Pisma Świętego ani pełnić żadnej posługi przy kapłanie. Nie mają wpływu na decyzje podejmowane przez hierarchów, sobory, synody oraz episkopaty, nawet jeśli bezpośrednio dotyczą one kobiet. Wszystkie sprawy ludzkości są w Kościele w rękach mężczyzn.
Zadziwiająco trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na temat życia zakonnic.
Młode dziewczyny przepadają za bramami klasztorów, nie opowiadają o swoim życiu. Do tych nielicznych gotowych podzielić się swoimi doświadczeniami dotarła Marta Abramowicz. To kobiety, które nie wytrzymały i zdjęły habit. Przyczyny ich odejścia były różne, ale ich historie są podobnie poruszające.
Magdalena wierzyła, że dominikanki są żeńską odmianą dominikanów. Wstąpiła do zakonu, żeby być bliżej ludzi, móc im pomagać. Sądziła, że będzie jak u braci: teologia, filozofia, nauka. Ale nie, siostry mają sprzątać, gotować i ustrajać ołtarz. Koniec kontemplacji. Tu nie ma miejsca na przyjaźń, nawet towarzystwo na spacerach podlega kontroli przełożonej, która WIE, bo jest przedstawicielką niebios na zakon. Wedle wydawnictwa „Savoir-vivre siostry zakonnej”: ilekroć nie słuchasz przełożonej, nie słuchasz samego Boga. O swoich wątpliwościach się nie rozmawia, można je tylko przemodlić.
Dorota bardzo chciała złożyć z siebie ofiarę Bogu.
Żyć skromnie, pomagać innym, nie myśleć o sobie. Stara się bardzo, ale nigdy nie jest dość dobrze. Nie radzi sobie z presją, nie wytrzymuje nawału obowiązków i niesprawiedliwych reguł. Zaczyna wątpić w swoje powołanie, czuje się samotna pomimo ciągłego towarzystwa sióstr. Gdy psycholog diagnozuje u niej depresję i zapisuje leki, rada zakonu decyduje, że powinna opuścić zgromadzenie. Wola Boża. Wróci więc do domu i podejmie wyzwanie rozpoczęcia życia od nowa. Marcie Abramowicz powie, że ślepe posłuszeństwo wymagane w zakonach jest jak gwałt na umyśle. Dobra siostra to ta bierna, mierna i wierna. Bez własnej inicjatywy, najlepiej w ogóle pozbawiona oryginalnych myśli i skłonności do refleksji.
Historii w książce jest kilka i każda może przerazić.
Młode kobiety opowiadają najpierw o rzeczywistości za murami, a później o swoim życiu po ich opuszczeniu. Nie ma takiej, która żałuje decyzji o odejściu i chciałaby wrócić.
Zapytany o zdanie ksiądz określa zakonnice mianem współczesnych niewolnic: Ksiądz ma zawsze z czego żyć. A one nic nie mają. Są zależne od proboszcza mężczyzny. Służą mu, są organistkami, zakrystiankami, czasem katechetkami. Dla niektórych księży zakonnice są tylko służącymi. Siostry na każde wyjście na zewnątrz i zaangażowanie się w cokolwiek potrzebują pozwolenia. Nie wolno im posiadać jakichkolwiek dóbr, własnych pieniędzy, innych ubrań niż habit. O wszystko trzeba poprosić – o bieliznę, o wyjście na spacer, zgodę na przeczytanie książki.
Oczywiście można powiedzieć, że same tego chciały.
Ale te młode dziewczęta rzadko, jeśli w ogóle, mają świadomość, co je czeka za murami klasztorów. Kuszą zdjęcia uśmiechniętych kobiet z książkami pod pachą, wesoło idących po kolorowym ogrodzie. Wizja przyjaźni, wspólnoty, sensu w codzienności jest kusząca, zwłaszcza dla zagubionych, często samotnych, młodych ludzi. Adeptki są wabione wspaniałym życiem w zakonie. Przyjeżdżasz na pierwsze rekolekcje i masz najlepsze jedzenie, jajka z kawiorem, najlepsze wino. A potem całymi dniami jesz chleb ze smalcem. To działa jak sekta. Zakonnice są wysyłane w teren, żeby wyłapywać dziewczyny w szkołach średnich, wabić, bombardować miłością. Wszystko działa, jak sprawna machina. Gdy widać duszyczkę chętną do oddania się Bogu, zakonnice już jej nie wypuszczą. Zabiegają o nią i zachęcają całą rodzinę do wspierania jej w najlepszej z możliwych ścieżek. Nie można zapomnieć, że w wielu rodzinach takie powołanie jest powodem do dumy.
I tylko gdzie w tym wszystkim miłość bliźniego?
Czy ktoś jeszcze pamięta o słowach tego, w imię którego to wszystko się odbywa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”?
Wszelkie cytaty i informacje o zakonach pochodzą z książki Marty Abramowicz, Zakonnice odchodzą po cichu, Wydawnictwo Krytyki Politycznej.