Change font size Change site colors contrast
Felieton

Kobiety do urn! Czyli czy matce przystoi?

16 października 2018 / Magda Żarnowska

Brzmi jak polityczna agitacja, ale zupełnie niesłusznie.

Co prawda kanwą do napisania tego felietonu jest postać mojej znajomej, która w zbliżających się wyborach samorządowych kandyduje na stanowisko wójta swojej gminy. Generalnie mnie nic do tego i co kto lubi. Jedni w wolnych chwilach lubią robić na drutach, a inni czytać projekty uchwał samorządowych i teoretycznie droga wolna. Ja społecznikiem nigdy nie byłam, ale przecież nie każdy musi być jak ja, prawda?

Zasadniczo można by też przypuszczać, że wspomniana osoba, jako jedyna kandydująca kobieta, powinna mieć zwycięstwo w kieszeni, wygrywa w cuglach. Mając czterech kontrkandydatów można by założyć, że głosy męskiej części elektoratu mogłyby podzielić się na panów, a panie, w ramach solidarności jajników, powinny zagłosować na panią. Teoria brzmi świetnie, ale w praktyce wiemy, że tak się nie stanie. Dlaczego? Dlatego, że kobiety nie głosują na kobiety! A solidarność jajników wytykana przez wielu mężczyzn po prostu nie istnieje.

2000 lat patriarchatu

Być może spowodowane jest to kulturą, w jakiej żyjemy. Co prawda archeologowie zapewne zaraz mnie poprawią i przytoczą przykłady kultur matriarchalnych występujących dawniej na naszych terenach, ale wiemy dokładnie, że to dawno i nieprawda. Sam fakt, że nie uchowały się do dziś na ziemiach polskich niech świadczy o ich ułomnościach, jasne?  Żyjemy w  społeczeństwie, w którym chcąc nie chcąc wiodąca rola przypada mężczyźnie. To na nim spoczywa obowiązek zapewnienia bytu rodzinie, to on śmiało może podejmować trudne decyzje i przejawiać zachowania ryzykowne. To do jego rytmu dnia i sposobu pracy dostosowuje się teoretycznie cała rodzina. To mężczyzna, jako że przewodzi rodzinie, może także śmiało przewodzić społeczności lokalnej. On się przecież na tym zna!

Mężczyzna głową, a kobieta szyją?

Tezę o patriarchalnych naleciałościach i uzależnieniu od męskiej władzy można także dosyć łatwo podważyć. Nie bez powodu powstało bowiem powiedzenie, że mężczyzna może i owszem, jest głową rodziny, za to z całą pewnością szyją tejże jest kobieta i to ona zręcznie i sprawnie kieruje poczynaniami swojego samca alfa. Każda gospodyni domowa, także taka w wieku naszych babć, przyzna to w miarę otwarcie, o ile naturalnie męża nie ma w pobliżu. Dlaczego zatem w kobietach tak mało wiary w kobiece kompetencje na innym froncie niż ten domowy?

Blamaże poprzedniczek

Najnowsza historia polskiej polityki nie była dla kobiet zbyt łaskawa. Przypuszczalnie nie jest to kwestia historii samej w sobie, tak zwanej historii materialnej, a raczej medialnej papki, którą nas karmią serwisy informacyjne. Wiadomo, merytorycznie poprawne wypowiedzi, wygłoszone spokojnym, zdecydowanym i profesjonalnym tonem, rzadko kiedy odbijają się szerokim echem. Dużo bardziej chwytliwe informacje to te o lapsusach językowych kandydatek na stanowiska plasujące się wysoko w urzędniczej hierarchii. O wiele przyjemniej telewidzowi będzie się oglądało reportaże o tym, jak to piękne „polityczki” miały ocieplić wizerunek partii i jak nawet z tego zadania się nie wywiązały, bo bez wsparcia mężczyzn nie mogą się nawet samodzielnie wysłowić. Z drugiego bieguna starszą nas  natomiast kobietą w polityce jako wojującą feministką, która wszystko poświęciła partii, a jeśli może nie wszystko, to przynajmniej młodość, urodę, rodzinę oraz jakiekolwiek przejawy dbałości o swój wizerunek. Nazwisk obrazujących obydwa te nurty najpewniej nie muszę przytaczać.

A co z rodziną?

I dochodzimy do clou tematu. Bo jeśli kobieta jest spełnioną matką i żoną, a przy okazji wcale nie wypacykowaną marionetką z umalowanym okiem i wypełnionymi ustami, to czego w ogóle ona w tej polityce szuka? Po co się tam pcha? Czy nie lepiej w domu z dziećmi zostać? Obiad mężowi ugotować? I to nie byle jaki, tylko taki dwudaniowy? Z deserem? Pranie nastawić? I drugie? I trzecie? I poprasować to wszystko?

Już wystarczy, że do pracy chodzi! Przecież już się nabywała w wielkim świecie! W końcu szkołę jakąś skończyła i może nawet studia! Po co to taka się wyrywa przed szereg?

I czy ona na pewno dobrze zdecyduje? Czy ona na pewno rozumie co czyta i co ewentualnie podpisać jej przyjdzie?

Panie! Na litość boską! Skąd w nas tyle zawiści?

Że już życie jednej nie kończy się na podaniu kapci mężowi, to od razu trzeba w nią tymi kamieniami jadu ciskać? Wytykać uchybienia i niekompetencje na rodzinnym poletku, aby uzasadnić brak wiary w umiejętności samorządowe? Czy to, że mężczyzna nie ma idealnego porządku w garażu lub nie był ostatnio obejrzeć, jak jego latorośl gra w piłkę, od razu definitywnie przekreśla jego nadzieje na inną karierę? Oczywiście, że nie. To dlaczego dla kobiet jesteśmy mniej wyrozumiali? A w zasadzie wyrozumiałe? Dlaczego to kobieta musi się stale zastanawiać i rozważać, czy pewne aktywności w ogóle przystają do najważniejszej roli, jaką piastuje? Dlaczego w końcu matka musi zawsze wybierać, kiedy w analogicznej sytuacji mężczyzna może zjeść ciastko i mieć ciastko?

Dlatego w najbliższych wyborach, zanim postawię swój decydujący krzyżyk na karcie do głosowania, zastanowię się, dlaczego w pierwszej kolejności, odruchowo wręcz, wahałabym się między męskimi kandydatami? A przed wyborami uważnie prześledzę informacje o kandydatkach na te stanowiska. Tyle się kobietom należy.

Felieton

Rudy się żeni

24 czerwca 2018 / Magdalena Droń

Chociaż o byciu królewną marzy chyba każda dziewczynka, nie wszystkich pragnienia spełniają się w dorosłym życiu.

Urodzenie się w królewskiej rodzinie zdarza się wyjątkom, a poślubienie księcia to nie lada wyczyn. I chociaż ja też kilkanaście lat temu robiłam sobie pamiątkowe zdjęcie pod Pałacem Buckingham, dziś bynajmniej nie siedzę na tronie, lecz na poznańskich Jeżycach, zaręczona z mężczyzną, któremu bliżej do łysiejącego Williama...

Chociaż o byciu królewną marzy chyba każda dziewczynka, nie wszystkich pragnienia spełniają się w dorosłym życiu. Urodzenie się w królewskiej rodzinie zdarza się wyjątkom, a poślubienie księcia to nie lada wyczyn. I chociaż ja też kilkanaście lat temu robiłam sobie pamiątkowe zdjęcie pod Pałacem Buckingham, dziś bynajmniej nie siedzę na tronie, lecz na poznańskich Jeżycach, zaręczona z mężczyzną, któremu bliżej do łysiejącego Williama niż do księcia Harrego. No ale zapomniałam… nazywam się Magdalena, a nie Meghan.

Cały ten medialny szum wokół #royalwedding skłonił mnie do głębszych przemyśleń odnośnie mojego związku. Bynajmniej nieformalnego związku. Od wielu lat bowiem żyję w konkubinacie. O tak. Uwielbiam to słowo, podobnie jak konkubent, absztyfikant, partner, ojciec mojego dziecka i wszystkie wariacje na ten temat. A najbardziej uwielbiam pytanie: dlaczego nie jesteście małżeństwem?!

No właśnie, czemu w kraju katolickim zdarzają się takie przypadki jak nasze? A może raczej, dlaczego w kraju, który chce uchodzić za postępowy, wciąż ktoś zadaje takie pytanie? Czemu go to razi, mierzi i nie daje spać po nocach? Skoro ludzie się kochają, to powinni być razem, czyż nie? Niezależnie od tego, czy jest to sformalizowane na papierze, czy nie (tak przynajmniej twierdzi moja babcia, która wspiera nas całym sercem <3) A jednak… wciąż komuś to przeszkadza.

Tradycyjny model rodziny

Zacznijmy od początku, a więc od tego, że pochodzę z tradycyjnej rodziny. Rodzice, dwójka dzieci. Rodzina, jak na ten kraj podobno przystało, katolicka, ale nie z tych, co to wierzy, a nie praktykuje. Wręcz przeciwnie. Religia zawsze odgrywała w naszym domu ważną rolę. Tak zostałam wychowana, tak wierzę i swojej wiary się nie wstydzę. Podchodzę do niej jednak chyba ciut inaczej niż moi rodzice. I stąd właśnie pierwszy problem na linii córka – rodzice. Czy mój sposób życia im nie odpowiada? Z wiadomych względów różni się on od tego, czego mnie uczyli i wzorca jaki sami sobą reprezentują. Nic więc dziwnego, że wszystko, co od niego odbiega, jest inne, nieznane. Czy gorsze? Nigdy nie powiedzą mi tego wprost, ale ja wiem, że lżej byłoby im na sercu i duszy, gdybyśmy w końcu zostali małżeństwem. Gdyby wszystko było „po bożemu”. Bo chociaż w innej kolejności niż oni oczekiwali, to byłby spokój.

Ludzkie gadanie

I tu pojawia się kolejne pytanie. Spokój dla nich? Ale taki wewnętrzny czy też zewnętrzny? Może to wszystko to tak naprawdę nacisk ze strony społeczeństwa, wspólnoty? Swego rodzaju napiętnowanie, że córka tych tam wyjechała do dużego miasta, zamieszkała z facetem, „spaskudziła się” i teraz ma dziecko bez ślubu. Tak… małomiasteczkowa mentalność ludzi. Ocenianie, obgadywanie i wtykanie nosa w nieswoje sprawy. Bo łatwiej jest żyć życiem innych. Od tego właśnie uciekłam. Nie to, że lubię być anonimowa. Chodzi raczej o komfort, który daje mi duże miasto. Tutaj wprost nikt mi nie powie, że „nie wypada”, że „powinnam inaczej”. Tutaj każdy ma swoje sprawy i innymi się nie przejmuje. A już na pewno w dowód nie zagląda i nie sprawdza czy jest się tym małżeństwem czy nie. No chyba, że załatwiam coś w urzędzie.

Kobieta (nie)spełniona?

Czy jednak aby na pewno uciekłam od małomiasteczkowej mentalności? Czasem wydaje mi się, że przytargałam ją ze sobą w postaci swojego sumienia… Tak, to jakaś część mojego wnętrza się odzywa i mówi mi, że ten ślub jest potrzebny. Wiadomo, łatwiej byłoby w urzędach, nie musiałabym się tłumaczyć na poczcie, itp. Ale czy papier i zmiana nazwiska to jest to, czego mi do szczęścia brakuje? I tak i nie. Bo przecież cieszę się z tego, że mamy siebie. Cieszę się, że nam się układa. Że tworzymy rodzinę i nasza córka wychowuje się w pełnym domu. Nie to, że niepełne są niefajne, bo czasem są lepsze niż te przepełnione czym innym niż miłością, ale mniejsza o to… Sęk w tym, że doceniam to wszystko co mam, a jednak wciąż mi mało. Wciąż otoczenie daje mi znaki, że powinniśmy. Kolejne śluby w gronie najbliższych nie pomagają mojemu wewnętrznemu ja. I chociaż nigdy nie marzyłam o wielkim weselu (wydawanie grubej forsy na jednodniową imprezę, a czasem nawet zaciąganie kredytów na ten cel jest dla mnie szczytem głupoty), białej limuzynie i princeskowej sukni pełnej tiulu i kryształków Swarovskiego, mając tę przysięgę, chyba czułabym się inaczej. Pewniej. A może tylko tak mi się wydaje? Bo w dzisiejszych czasach nie można być pewnym nawet samego siebie, a co dopiero drugiego człowieka, który, jeśli będzie chciał odejść, to żadna przysięga go nie powstrzyma. Więc może nic się nie zmieni i niepotrzebny szum o to wszystko? Właściwie to taką mam nadzieję, że niezależnie czy do ślubu kiedykolwiek dojdzie czy nie, nic się nie zmieni. Że wciąż będziemy się kochać, nawet jeśli nie zawsze potrafimy powiedzieć to słowami.

Bo liczą się drobne gesty, codzienna pomoc, wyniesienie śmieci i zajęcie się córą, gdy ja już nie mam sił. A zagraniczne rezydencje, książęce tytuły, podjeżdżanie na białym koniu pod balkon czy imprezy za 35mln może wziąć Meghan. Całkiem nieźle sobie bez nich radzę 🙂


fot. Instagram @kendingtonroyal

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo