Change font size Change site colors contrast
Rozmowy

Weź sprawy w swoje ręce, czyli kobiecy biznes według Danki Piaseckiej

21 listopada 2019 / Monika Pryśko

Zapraszam Was na długą rozmowę z Danką Piasecką, kobietą, która wie, jak robić kobiecy biznes i jak zmotywować Cię do tego, byś spróbowała taki stworzyć.

To nie jest łatwe, ale warto!

Czy kobiety są za głupie, by prowadzić własny kobiecy biznes?

(Pytanie jest zaczepne, ale odnoszę wrażenie, że kobiety uczą się, jak robić biznes, a faceci po prostu go robią.)

 

Moim zdaniem w ogóle kobiety nie są głupie, więc na pewno nie mogą być w czymś „za głupie”. Faktem jest jednak, że mamy większe ograniczenia niż mężczyźni, jeśli chodzi o własny biznes. Zawsze jest jakaś wymówka: jeszcze nie teraz, to nie jest odpowiedni moment, nie mam odpowiedniej wiedzy, doświadczenia, nie poradzę sobie, itp. Skupiamy się na tym, czego nie mamy, zamiast na tym, co mamy. Facet wpada na pomysł i działa, a babka – dopracowuje pomysł do perfekcji. A podkreślić należy, że jest to proces ciągły, nieskończony, bo przecież zawsze wszystko da się zrobić lepiej. Ostatecznie więc… nie robi nic. A przynajmniej nic, co przybliżyłoby ją do otwarcia własnego biznesu.

Nawet najlepszy produkt czy usługa są bezwartościowe, jeśli nie podzielisz się nimi ze światem. Często jest też taki oto scenariusz: kobieta dopracowuje ten swój produkt do perfekcji (powiedzmy już od roku), a w tak zwanym „międzyczasie” ktoś wypuszcza na rynek coś podobnego, i wtedy ona odpuszcza. Tylko dlaczego? O ile to nie był produkt na skalę wielkiej innowacji, to czy naprawdę wierzyła, że na rynku jeszcze tego nie ma?

Pewnie było, tylko, że ona tego nie wiedziała, bo nie zrobiła analizy rynku. Ale jeśli wycofuje się z działania tylko dlatego, że na rynku już coś jest, to obawiam się, że taki biznes faktycznie nigdy nie powstanie. Bo w dzisiejszych czasach na rynku mamy już prawie wszystko! A przecież klient nie kupuje wyłącznie produktu. Kupuje również sposób podania tego produktu, obsługi, podejście sprzedawcy, itp.

 

Jak bardzo kobiecy biznes różni się od tego tworzonego przez mężczyzn?

Podobnie jak Ty, również odnoszę wrażenie, że kobiety uczą się biznesu, a faceci robią biznesu. Doszukuję się tutaj winy w stereotypowym myśleniu i przekonaniach. Niestety często, nie naszych. 

Weźmy na przykład moje stare przekonanie, że biznes wiąże się z ryzykiem, i stereotyp temu przypisany, że gdzie ryzyko, tam zagrożenie, a gdzie zagrożenie, tam potrzebny jest obrońca. A obrońca kojarzył mi się z facetem, dlatego przez trzy czwarte swojego życia byłam przekonana, że biznes dedykowany jest wyłącznie mężczyznom.

A przecież ryzyko, to również szansa! Szansa na lepsze pieniądze, na wolność, ale przede wszystkim, szansa na szczęście, bo możemy robić w życiu to co kochamy. Jak powiedział Konfucjusz „wybierz pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu”. Zgadzam się z tym w 100%!

Często słyszę opinie wśród kobiet, że własny biznes, to ciągła praca, brak czasu dla rodziny, stres i niepewność o przyszłość, w przeciwieństwie do etatu, na którym jest bezpiecznie. Zastanawia mnie wtedy, kto zaszczepił w nich te przekonania.

Zupełnie się z nimi nie zgadzam. Ciągła praca i brak czasu dla rodziny, to nasz wybór. Widzę tutaj raczej problem z asertywnością i balansem w życiu, a nie posiadaniem własnego biznesu. Co do niepewności o przyszłość, większe zagrożenie dostrzegam jednak w pracy na etacie. O ile nie masz szefa, który jest z Tobą szczery w zakresie finansów firmy, to możesz stracić pracę z miesiąca na miesiąc. Dzisiaj umowa o pracę na czas nieokreślony nie jest już tak wielkim zabezpieczeniem dla pracownika, jak to było kilka lat temu.

Przepraszam, ale mogłabym o tym opowiadać godzinami, a przecież pytanie było zamknięte. Wystarczyło odpowiedzieć: nie 🙂

Strasznie ubolewam, że tyle wspaniałego potencjału się marnuje przez brak wiary w siebie, ograniczające przekonania i zbytni perfekcjonizm. 

 

 

Co nas, kobiety, blokuje przed tym by założyć firmę, by wyjść ze schematu etat-dom?

Na pewno ograniczające nas przekonania i brak wiary w siebie, ale również lęk przed krytyką i brak wsparcia bliskich. 

„Po co Ci własny biznes? Powinnaś się cieszyć z tego, co masz”, taki tekst często słyszałam na początku swojej przygody z biznesem. 

Ale przecież ja się cieszę z tego, co mam! A z własnego biznesu najbardziej. 🙂

I gdybym wtedy posłuchała tych złotych rad, to pewnie dalej byłabym w tym samym miejscu, co 5 lat temu, i pewnie nawet w tej samej pracy i na tym samym stanowisku, narzekając na wysokość zarobków i brak możliwości rozwoju, „ciesząc się z tego, co mam”.

Dlatego, żeby wyjść ze schematu etat-dom, trzeba, po pierwsze, uświadomić sobie, że jesteśmy w tym schemacie, a po drugie, zatrzymać się na chwilę i odpowiedzieć na pytanie, czy życie, którym żyję jest naprawdę moje, tzn. czy jest oparte na moich przekonaniach?

Czy schemat, w którym jestem mi odpowiada? Czy to w jaki sposób żyję daje mi szczęście? I ostatnie, chyba najważniejsze pytanie (przynajmniej dla mnie), czy chcę przeżyć życie spełniając marzenia innych?

Oczywiście, nie generalizujmy. Nie każdej z nas szczęściem będzie posiadanie, prowadzenie i rozwój własnej firmy. 

Tu trzeba pogrzebać głębiej i dotrzeć do wartości. Dla przykładu, jeśli dla danej kobiety kluczową wartością jest bliskość, którą przypisuje do swojej rodziny, to mając negatywne przekonania dotyczące biznesu, niekoniecznie będzie się do niego rwała.

I to jest ok. Uważam, że nic na siłę. Najważniejsze, abyśmy nie bały się marzyć, spełniały te marzenia i były szczęśliwe. Niestety rzadko kiedy spotykam kobiety, które są w stanie odpowiedzieć na pytanie, czym dla nich jest szczęście, nie odwołując się przy tym do abstrakcji. 

Często słyszę, że szczęście jest wtedy, gdy „nie dzieje się nic złego, dzieci są zdrowe, jest za co jeść i żyć”. Aaaa, no i jeszcze, że „jest dach nad głową”.

I to jest z jednej strony super – faktycznie takie docenianie tego co mamy, ale z drugiej strony, to jest złe, bo przesuwamy własne szczęście na koniec kolejki. 

Mamy więc pewien paradoks: przed tym by założyć firmę i wyjść ze schematu dom-praca, blokuje nas właśnie bycie w tym schemacie, bo bardzo łatwo wpada się wtedy w pułapkę „ostatniego w kolejce” po szczęście.

Bierzemy, co mamy będąc za to wdzięczne, i nie dochodzi do nas, że możemy żyć inaczej.

I powiem Ci, że ja uważam, że nie wystarczy, że będziemy się cieszyć z tego, co mamy. Uważam, że należy wziąć życie we własne ręce, zdefiniować słowo szczęście i podążać za nim. Może po drodze okaże się, że jest tam miejsce na własny biznes 🙂

 

 

Kiedyś pytałam Czytelniczki, z czym im się kojarzy hasło ,,kobiecy biznes’’. Odpowiedzi były różne, ale wśród nich – mały biznes, błahy, nieopłacalny, niepoważny, na chwilę. Czy tylko mi się wydaje, czy same sabotujemy nasze działania, nadając im mniejszą rangę?  

Pamiętam ten post. Również się wtedy wypowiedziałam. 🙂

Pamiętam również odpowiedzi. Przyznam, że przykro mi było czytając niektóre z nich. 

Jednak takie definicje „kobiecego biznesu” nie wzięły się z powietrza. Zbudowane zostały na bazie przekonań – nabytych, i tych własnych. 

Być może w rodzinie była kobieta, której biznes nie wypalił. Albo przyjaciółka ma firmę sprzątającą, która nie zatrudnia pracowników, a wszystkie obowiązki wykonuje osobiście. A może partner w codziennej rozmowie rzuca mimochodem, że „Janek to robi prawdziwy biznes!”.

Ale Ty również masz rację. Sabotujemy nasze działania i strasznie sobie umniejszamy. Dla przykładu, jeśli coś poszło nie tak jak planowałyśmy, to mówimy „zawaliłam”, a jeśli osiągnęłyśmy świetny wynik, to mówimy, że nam „się udało”. No jasne, z pewnością SAMO SIĘ udało.

Przedziwne jest to, z jaką chęcią zbieramy baty, ale żeby się docenić, powiedzieć sobie coś miłego, to nieeee…

Moim zdaniem, problemem jest niska samoocena, która wpływa przecież na pewność siebie. Gdybyśmy nie miały z nią problemu, to nie miałybyśmy również problemu z oddzieleniem, co jest naszym przekonaniem, a co narzuconym. 

 

Jak myślisz, skąd w nas kobietach taka mała pewność siebie? A to właśnie brak tej pewności jest głównym czynnikiem, który zatrzymuje nas w miejscu i uniemożliwia rozwój. 

Zdecydowanie się zgadzam, że właśnie mała pewność siebie, lub nawet jej zupełny brak, jest głównym czynnikiem naszego „zastoju”. 

Pytasz skąd? Myślę, że z domu. Zwróć uwagę na to, że będąc dziećmi, nie miałyśmy takich problemów. To był świat zabaw, testów i wiecznej kreacji. Ale w pewnym momencie zaczął być światem ograniczeń. „Nie rób tak, bądź grzeczna, to nieładnie, a to nie wypada”. 

Skutek jest taki, że w dorosłym życiu boimy się wykonać jakikolwiek krok, bo boimy się oceny. Już nie ze strony dorosłych, a otoczenia. 

Wyjścia są dwa. 

Pierwsze, to terapia i przepracowanie dzieciństwa. Pójście do terapeuty nie oznacza bycie szaloną, choć mam wrażenie, że wiele kobiet tak uważa. Moim zdaniem, szaleństwem jest tego nie zrobić, gdy sama sobie nie radzę z przeszłością. 

Drugie, to zmienić otoczenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że potrzeba przynależności jest jedną z naszych głównych potrzeb. Chodzą nawet słuchy, że powinna być zrównana z potrzebami fizjologicznymi w Piramidzie Maslowa. 

Ale do jasnej ciasnej, niech nie liczy się ilość, a jakość, zawiązywanych przez nas relacji.

Warto więc otoczyć się ludźmi, którzy pociągną nas w górę, a tych którzy ciągną w dół, przepraszam za brutalne nazewnictwo, należy się pozbyć.

Z prostego zresztą powodu – to oni sprawiają, że nasza pewność siebie jest taka mała. Jeśli więc nic z tym nie zrobimy, będzie jeszcze gorzej.

Często słyszę od kobiet „ale ja sobie nie poradzę sama” i wtedy wiem, że jej to wmówiono. 

Nie zrozum mnie źle. Nie namawiam do bycia niezależną super kobietą, co to jest taka samowystarczalna. Nic z tych rzeczy. Cenię sobie niezależność, ale we współzależności. Uważam jednak, że tylko ktoś o małej pewności siebie uzna, że sobie nie poradzi, bo po prostu w siebie nie wierzy. 

Dlatego tak ważne jest to, kogo mamy przy siebie. 

Warto również od czasu do czasu skoczyć na jakieś szkolenie, gdzie na pewno spotkamy ludzi podobnych do siebie. W końcu coś sprawiło, że spotkaliśmy się właśnie w tym miejscu.

To nie tylko wiedza, ale i energia, której rzadko kiedy można doświadczyć siedząc w domu.

Z doświadczenia Ci powiem, że power jaki dostaje na szkoleniach, pozwala mi po powrocie z nich, na wykonanie tygodniowej pracy w ciągu 2 dni 🙂

Głowa pełna pomysłów, dużo inspiracji, chęć do działania i ta pewność, że mogę góry przenosić. 

Przyznaję, że można się uzależnić 🙂 

 

 

A jak Ty wzięłaś sprawy w swoje ręce? Jaki ciąg zdarzeń sprawił, że to Ty dziś inspirujesz inne kobiety i uczysz je, jak wykorzystać potencjał i działać, jak prowadzić kobiecy biznes? 

Zaczęło się niewinnie od przypadkowego szkolenia. Przypadkowego, bo zdecydowałam się na nie z dnia na dzień, a jedyny cel jaki miałam, to zdobyć papierek trenerski. Już od kilku lat byłam czynnym trenerem, ludzie mnie lubili i chętnie przychodzili na moje szkolenia. Jednak w branży, w której działałam papier często był wymogiem i kilka zleceń musiałam przez to odpuścić.

To był czas, gdy działałam jak maszyna. Od zlecenia do zlecenia, od faktury do faktury. Nie miało to niestety przełożenia na wysokie dochody. 

Moje relacje z partnerem, rodziną, znajomymi były, delikatnie to ujmując, słabe. Można nawet powiedzieć, że ich nie było. 

Uważałam, że nikt mnie nie rozumie, nie kocha, i te sprawy.

I na tym szkoleniu mieliśmy moduł poświęcony pracy nad sobą. Byłam w szoku. Pamiętam, że chciałam zrezygnować. Przyszłam po papierek trenerski, a tu zupełnie nie o tym mowa!

Zostałam jednak. I tak się zaczęło. Pracowaliśmy wtedy nad odkryciem własnych życiowych wartości, nad komunikacją, zrozumieniem drugiego człowieka, ale przede wszystkim nad zrozumieniem siebie i swoich potrzeb. Doszło do mnie, że nie jestem w życiu szczęśliwa. Z partnerem jest poprawnie, ale bez szału, pracuję dużo, ale efektów finansowych brak, a w dodatku już dawno nie mieszczę się w moją ukochaną „eskę” i wyglądam jakbym była co najmniej 10 lat starsza!

Zrozumiałam wtedy, że nic się nie zmieni, jeśli ja czegoś nie zmienię. Zaczęłam więc od zmiany nastawienia do siebie. Przyznałam głośno, że „istnieje takie prawdopodobieństwo”, że to właśnie we mnie tkwi problem, a nie w otoczeniu.

Wróciłam po szkoleniu do domu i zaczęłam testować zdobytą wiedzę (jestem zadeklarowanym praktykiem!). 

Efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania! Okazało się, że powiedzenie drugiej osobie bez powodu „jestem z Tobą szczęśliwa” sprawia, że dzień jest dużo przyjemniejszy. I to dla każdej ze stron.

Na szkoleniu poznałam style komunikowania się i typy osobowości. I nie była to wiedza jedynie teoretyczna. Nagle rozmowy z partnerem stały się jakby.. lżejsze. 

Tak zaczęła się moja przygoda z samorozwojem. Każde kolejne szkolenie, to wiedza, którą od razu wprowadzam w życie. Testuję. Jeśli mi odpowiada i się sprawdza, zostawiam. Jeśli to jednak nie dla mnie rozwiązanie, parkuję na przyszłość, bo może się przydać np. moim kursantom.

Można więc powiedzieć, że wzięłam sprawy w swoje ręce, dopiero gdy zrozumiałam, że żyję w świecie nie swoich przekonań.

Na przykład w przeszłości nauczyłam się, że obrażeniem się na kogoś załatwię wszystko, więc gdy tylko coś szło nie po mojej myśli, był foch przez duże „F”.

Miałam też takie przekonanie, że „prywaciarz” na pewno dorobił się kantując, a uczciwi ludzie muszą ciężko (w znaczeniu dużo) pracować, aby do czegoś dojść. 

Były również lęki, typu „jeśli dzwoni klient, to znaczy, że coś na pewno (!) zrobiłam niezgodnie z umową” oraz zalatujące o fanatyzm, bronienie swojego zdania (niekoniecznie zawsze miałam rację, ale wtedy wkraczał do akcji foch).

Nigdy nie mówiłam o swoich potrzebach i oczekiwaniach, i miałam pretensje, że druga strona się tego nie domyśla.

A już zupełnym hitem było przyklejenie łatki „nie kochasz mnie” do każdego zachowania partnera, w którym odbiegał od tych wszystkich filmowych romansideł. No wiesz, kwiaty, czekoladki, spacery o zachodzie słońca, serenady pod oknem, itp.

Dzisiaj mam swoje przekonania, które są przede wszystkim oparte o fakty. Ale nie powiem, że było to łatwe, bo nie było. 

Trzeba przyznać się do popełnionych błędów i wziąć odpowiedzialność za swoje życie. 

Przestać zwalać winę za niepowodzenia na innych lub na otoczenie. Zrozumieć, że mamy w życiu to na co się godzimy. A jeśli się jednak na to nie godzimy, to musimy coś z tym zrobić, bo „samo się” nie zrobi. 

Zrozumiałam bardzo ważną rzecz wtedy: chcesz zmieniać innych, zmień najpierw siebie.

Później trochę to poszerzyłam o: chcesz kochać innych, pokochaj siebie. I właśnie z tym miałam chyba największą trudność. Ale to już opowieść na inny wywiad 🙂

A co sprawiło, że dziś to ja inspiruję i uczę inne kobiety?

Wydaje mi się, że to jest naturalna kolej rzeczy. Okazało się, że jak poukładałam siebie, to poukładały się również sprawy wokół mnie. Oczywiście nie same. To ja je poukładałam, ale wiem, że nie byłoby to możliwe bez pracy nad sobą.

W między czasie zrozumiałam, że bieganie od celu do celu i osiąganie ich dla samego osiągania, nie ma większego sensu. Poszukiwania wizji i misji w życiu doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Moją wizją było stworzenie najlepszej wersji siebie. Wiem, że brzmi to dość abstrakcyjnie, ale nadałam temu swoją interpretację. 

W moim odczuciu, każdego dnia tworzę najlepszą wersję siebie. Nie perfekcyjną, ale najlepszą – na dany moment. Poprzez ciągłą pracę nad sobą, cały czas się zmieniam. Podoba mi się, że to taki nieskończony proces, który wymusza, abym nie spoczęła na laurach.

Moją misją z kolei jest edukowanie. Nie chcę trzymać wiedzy, którą zdobywam wyłącznie dla siebie, bo szkoda marnować taki potencjał. Sama jestem przykładem, że warto pracować nad sobą, dlatego chcę zarażać swoją wizją. Każdego dnia zróbmy mały krok ku lepszej JA, a gwarantuję, że zyska na tym więcej niż jedna osoba. 

Cieszę się, gdy widzę, że moja wiedza zmienia czyjeś życie. Lubię pomagać. Tym bardziej, że mam taką możliwość.

 

Boisz się zmian?

Nie. Choć przyznam, że kiedyś panicznie się ich bałam. Kojarzyły mi się z zagrożeniem. Dzisiaj dostrzegam w nich szanse. 

Nie zawsze zmiany, które zachodzą w moim życiu mi się podobają. Czasem zdarza się coś, co zupełnie nie jest po mojej myśli. Ale zamiast rozpaczać, myślę sobie „jakie otwiera mi to możliwości?”.

Patrzę na to co przede mną, a nie na to co za mną. 

Wiele kobiet, które spotykam na swojej drodze boi się zmian. 

Nie dziwię się, bo z reguły zmiana kojarzy się ze stratą czegoś. Powtarzam wtedy, że życie nie lubi próżni i gdy coś stracą, to coś innego zyskają. Zresztą tak samo jest w drugą stronę. Każdy zysk niesie za sobą stratę. No chyba, że mowa o bilansie np. spółki 🙂

 

 

Uwielbiam pracować w grupie. Uważam, że jako element zespołu jestem dużo bardziej efektywna. Czy dlatego pracujesz z kobietami na szkoleniach, a nie spotkaniach indywidualnych? 

 

Od kilku lat pracuję z kobietami indywidualnie oraz w grupie. Różnica jest kolosalna. Pracuję w formule jeden na jeden, wyłącznie wtedy, gdy drugiej stronie zależy na szybkich rozwiązaniach (jestem doradcą biznesowym), ale przyznaję, że wolę prowadzić szkolenia. Nie chodzi jednak o mój komfort, a o to co dzieje się na sali szkoleniowej. Podczas indywidualnych sesji, pracuję na zasobach i potencjale tej konkretnej kobiety. Na sali szkoleniowej, każda kobieta pracuje w oparciu o swoje zasoby i potencjał, jak i o zasoby i potencjał innych kobiet. Nie raz powstaje z tego prawdziwa petarda!

Dodatkowo, nagle okazuje się, że „oooo, to nie tylko ja mam taki problem?” i pewność siebie wzrasta. Uwielbiam na to patrzeć.

Plus to o czym Ty wspomniałaś. Każda z tych kobiet jest jednostką, ale razem tworzą całość, i to co wychodzi z tego połączenia, często jest zdziwieniem nawet dla nich samych.

 

Osobiście uważam, że kobietom często brakuje odwagi. Niby w teorii wszystko jest jasne, ale w praktyce – brakuje tej odwagi, która pomoże zrobić pierwszy krok. Wciąż, generalizując, czekamy na pozwolenie, że możemy, że jesteśmy gotowe. Czekamy, aż ktoś zrobi ten pierwszy krok za nas. Bo brakuje nam odwagi. Też to zauważyłaś?

Niestety tak. Co dziwne, gdy los spłata nam figla, jakoś zadzieramy kiecę i działamy. I często na koniec mamy takie podsumowanie: „eee no, nie było nawet tak strasznie”.

Tylko po co czekać, aż los za nas zdecyduje? 

Brak odwagi wiąże się z brakiem pewności siebie. Po prostu boimy się, że nie wyjdzie. W sumie logiczne, bo jeśli byłybyśmy pewne, że wyjdzie, to pewnie byśmy działały.

W przypadku małej pewności siebie wspominałam już wyżej, że warto rozważyć terapię i zmianę otoczenia.

Ale ważne jest również, aby codziennie wzmacniać swoją pewność siebie. 

Pomóc mogą afirmację, choć znam Twoje zdanie na ten temat 🙂 Wzmocnienie samooceny również pomaga uwierzyć w siebie, a w konsekwencji, odważyć się na więcej.

 

Do kogo kierujesz Szkolenie „Nowy Start… Czas Start!”?

Szkolenie nie bez powodu nazwa się „Nowy Start.. Czas Start!”. Zastanawiając się nad nazwą przyświecał mi dawno temu zasłyszany tekst „to będzie pierwszy dzień reszty Twojego życia”. Takie symboliczne przebudzenie. Nowy Start.

Dlatego szkolenie kieruję do kobiet, które są na takim etapie swojego życia, że czują, że coś je uwiera, że coś jest nie tak jak powinno być, mają poczucie stania w miejscu, i zdecydowanie nie mają poczucia, że są szczęśliwe, a jednocześnie chciałyby to zmienić i odkryć własną definicję szczęścia.

To szkolenie dla kobiet, które straciły wiarę w to, że ich marzenia są możliwe do zrealizowania, mają wyrzuty sumienia, że zbyt wiele czasu poświęcają na życie prywatne lub zawodowe, czują, że brakuje im odwagi do działania, a ich relacje z bliskimi pozostawiają wiele do życzenia, bo dokładnie nad tym będziemy pracować podczas szkolenia. 

Wreszcie, to szkolenie skierowane do kobiet, które poszukują motywacji i przysłowiowego „kopa” do działania. 

 

Czujesz, że to jest to wsparcie, którego kobiety potrzebują na start?

Czuję, że to jest wsparcie, którego kobiety potrzebują cały czas. 

Choć przyznaję, że to odpowiedź przez pryzmat mojej osoby. Mam nadzieję, że nie będzie w moim życiu takiego momentu, w którym powiem „już nie potrzebuję wsparcia”. A jeśli tak będzie, to liczę, że ktoś mną mocno potrząśnie.

Tematy, które wybrałam na szkolenie nie są przypadkowe. Przeprowadziłam setki rozmów z kobietami na temat ich zadowolenia z życia prywatnego i zawodowego. Tylko co trzecia kobieta odpowiedziała, że jest w pełni zadowolona ze swojego życia. Ale nawet te kobiety przyznały, że niskie poczucie własnej wartości zabija nasz potencjał, a zbytni perfekcjonizm powoduje, że czasem „nie wyrabiamy”, co stanowi dla nas potwierdzenie, że się „nie nadajemy”.Przyznajemy się również do problemu łączenia obowiązków rodzinnych z pracą i do tego, że czasami brak nam umiejętności skutecznego zarządzania sobą w czasie. 

Celowo piszę „nam”, ponieważ również miewam gorsze dni.

Wchodzę w coraz śmielsze projekty i często stoję przed dylematem „czy jestem wystarczająco dobra, żeby spróbować?”, a potem dostaję wsparcie, które motywuje mnie do działania, i działam. Po kilku miesiącach pukam się w głowę i zastanawiam, skąd wzięły się tamte obawy 🙂

Mam poczucie, że każdego dnia robimy jakiś mały czy może nawet mikro start w nieznane, dlatego właśnie uważam, że wsparcie, które chcę dać kobietom poprzez to szkolenie, to wsparcie, którego my kobiety potrzebujemy cały czas.

 

 

____________________________________________________

Zapraszam Was serdecznie na szkolenie stworzone i prowadzone przez Dankę Piasecką.

 

Wyobraź sobie, że trafiasz do miejsca, gdzie inne kobiety, podobnie ja Ty, mierzą się ze swoimi słabościami. Szukają sposobu na wzmocnienie samooceny. Chcą odnaleźć balans między życiem prywatnym a zawodowym. Mają plany, cele i marzenia, ale brak im pomysłu lub wiedzy, jak zacząć działać. A dodatkowo zależy im, aby ich relacje były trwalsze i bardziej wartościowe.

To właśnie szkolenie „Nowy Start.. Czas Start!”.

 

LINK do BILETÓW 

Ciało

Depresja to nie jest pogłębiony smutek

11 marca 2023 / Marta Osadkowska

Depresja jest zaburzeniem nastroju, tak tajemniczo bolesnym i nieuchwytnym w sposobie samouświadomienia, że aż prawie niemożliwym do określenia, przynajmniej dla myślącego człowieka (…).

Ludzie, którzy nigdy nie cierpieli na depresję, nie są w stanie wyobrazić sobie bólu, jaki cechuje tę chorobę. W wielu przypadkach ból ten zabija, ponieważ nie można dłużej znosić takich męczarni. Ten tragiczny tłum osób zmuszonych do samounicestwienia powinien być traktowany na równi z chorymi na raka . ( William Styron „Dotyk ciemności”)

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) depresja jest wiodącą przyczyną niesprawności i niezdolności do pracy na świecie oraz najczęściej spotykanym zaburzeniem psychicznym.

Szacuje się, że 25% osób chorych na depresję popełnia samobójstwo, co umieszcza tę jednostkę chorobową w kategorii „śmiertelna”. Kiedy istnienie boli nie do wytrzymania, pragnie się je zakończyć. I robi się to, gdy wystarczy sił. Według psychologów SWPS co dziesiąty Polak boryka się z jakąś formą depresji. Jak to zatem możliwe, że nadal tak mało o niej wiemy? Jak pisze Tomasz Jastrun w swoim „Osobistym przewodniku po depresji”: gdyby to była choroba zaraźliwa, mielibyśmy do czynienia z epidemią. Epidemią okrutnego stanu, który wciąga ofiarę w najczarniejsze otchłanie, w najgłębsze doliny. Dla ludzi zdrowych, którzy nigdy nie doświadczyli epizodów depresyjnych, jest to doświadczenie niewyobrażalne. A chory, kiedy wychodzi z depresji, przestaje rozumieć własne myślenie z epoki choroby.  

Depresja jest chorobą, która atakuje mózg w sposób widoczny. Jest to proces, który bez odpowiednio dobranych leków, postępuje szybko i brutalnie. Jeszcze kilka lat temu sądzono, że leki antydepresyjne pomagają poprzez podnoszenie poziomu serotoniny w tym organie, co bezpośrednio wpływa na poprawę nastroju. Przełomem było odkrycie, którego dokonał prof. Poul Videbech. Niektóre rejony mózgu osób chorych na depresję były skurczone, nawet do 10% w stosunku do zdrowych ludzi. Jakby obumierały. Badania wykazały, że leki odbudowują te zniszczone struktury. Mają duży wpływ na produkcję białka odpowiedzialnego za tworzenie nowych neuronów. Mówienie cierpiącemu na depresję, żeby wyszedł na spacer i wyleczył się radością życia, jest równoznaczne z daniem takiej recepty choremu na raka. Uszkodzone komórki nerwowe potrzebują leku, chemicznej substancji, która naprawi szkody i umożliwi mózgowi powrót do normalnego funkcjonowania. Styron napisał:  Niech nikt nigdy nie wątpi, że depresja w swej krańcowej postaci jest szaleństwem. Szaleństwo to skutek anormalnego procesu biochemicznego. Dopiero niedawno udało się określić, że takie szaleństwo jest rezultatem procesów chemicznych, zachodzących pomiędzy drogami mózgowymi, prawdopodobnie w wyniku stresu przeżywanego przez system.

 

Dawniej depresję określano słowem „melancholia”. 

Film o takim tytule nakręcił w 2011 roku Lars Von Trier, sam zmagający się z chorobą. W mojej głowie na długo została postać grana przez Kirsten Dunst, Justine. Ona nie boi się końca świata, wręcz przeciwnie, czeka na niego ze spokojem i wytęsknieniem. To znamienne dla depresji: wizję śmierci przyjmuje się jak wybawienie, dar od losu. ,,Skoro obecność boli, nieobecność wydaje się być luksusem’’. Ale odebranie sobie życia nie jest wcale takie proste. Po pierwsze, to nadludzki wysiłek dla osoby pogrążonej w depresji. A po drugie przygniata ciężar wyrzutów sumienia wobec bliskich. Nie każdy jest w stanie podjąć drastyczne działanie. Dla takich ofiar choroby, marzenia wypełniają wizje wypadków, katastrof, które niczym odziany w czerń bohater, dokonują unicestwienia za nich, zdejmując z ich barków wszelką odpowiedzialność.

Wiele znanych osób cierpiało na depresję, między innymi Vincent van Gogh, Virginia Woolf, Ernest Hemingway, Winston Churchill, Józef Piłsudski, Nelson Mandel. William Styron, autor „Wyboru Zofii”, opisał swoje zmagania z chorobą w książce „Dotyk ciemności”, z której czerpię pełnymi garściami przy pisaniu tego tekstu.

 

A., która poprosiła o anonimowość, znam od ponad dekady. Tyle czasu kocham i podziwiam. Piękna w ten eteryczny, subtelny sposób, niczym elf, a przy tym silna, inteligentna, nie do zatrzymania. W jej drobnym ciele mieszka potężna moc. Wiele razy z otwartą buzią patrzyłam, jak ten delikatny drobiazg nabiera mocy tarana w drodze do celu. Pracowita, uparta i charakterna. A przy tym dobra, empatyczna i bardzo wrażliwa. To nie jest typ kobiety, która cierpi, bo przytyła, albo ma doła, bo coś nie wyszło. Bardzo świadoma siebie i swojej psyche, wydawałoby się – niezniszczalna. Kiedy zachorowała, nikt nie rozumiał, co się dzieje. Skąd jej wycofanie, brak kontaktu. Ale łatwo znaleźć wytłumaczenie: przecież niedawno urodziła dziecko, jest zmęczona, za dużo bierze sobie na głowę, musi odpocząć. Nikt nie brał pod uwagę, że zaczynała już oplatać ją czarna nić depresji, która wcale nie zamierzała odpuścić. Gorzej, że nie dostrzegli tego także lekarze. A. dotarła w tej chorobie do piekła. Wróciła z niego, ale bezlitosny demon depresji czai się za jej plecami i dmuchając jej w kark przypomina, że cierpliwie czeka na jej potknięcie. 

 

M.O.: Czy kiedykolwiek pomyślałaś, że możesz zachorować? Były jakieś symptomy? „Ta moja wrażliwość kiedyś mnie zabije” powiedziałaś mi na samym początku, zanim jeszcze ktokolwiek wypowiedział słowo „depresja”.

A.: Zawsze czułam, że jestem bardziej wrażliwa niż inni, ale postrzegałam to głównie jako zaletę. Pamiętam jak mój mąż wracał z zakupów i zastawał mnie zapłakaną z żelazkiem w ręku. Biegnąc rzucał torby i pytał, co się stało, a ja szlochając opowiadałam o obejrzanym filmie. Trafiałam na niego w telewizji i oglądałam prasując. Jakoś tak wychodziło, że zazwyczaj to były melodramaty, na których wylewałam morze łez. Zresztą z kina też często wychodziłam całkiem rozbita albo zasmarkana, kiedy inni tylko lekko się wzruszyli. Na thrillery przestałam chodzić, bo podskakiwałam przy głośniejszej muzyce. Ale depresja? Nie… Myślałam, że jestem za silna na takie tam smutki. Podobnie jak większość społeczeństwa nie wiedziałam, co to jest. Nie wiedziałam, że zachodzą zmiany w mózgu, że jest to choroba biologiczna, której podobnie jak wyrostka nie da się wyleczyć pozytywnym myśleniem. Wyciąć też się nie da. A szkoda.

 

Tomasz Jastrun napisał: Ludzie, którzy przeżyli nowotwór i depresję, twierdzą, że z dwojga złego lepszy był nowotwór. Chorzy na depresję są zwykle bliżej myśli o śmierci niż starcy i śmiertelnie chorzy. Ktoś zauważył, że chorym na raka w ostatniej fazie daje się narkotyki, by nie cierpieli, a przecież chory na depresję też bywa bliski śmierci, gdy myśli o samobójstwie. 

W tej chorobie rozróżnia się myśli samobójcze i tendencje samobójcze. Myśli są wytworem chorego umysłu i mogą prowadzić do destrukcyjnych zachowań, ale zazwyczaj chory nie ma siły na żadne działania. Tendencje są dużo poważniejsze, bo chory czuje, że musi się zabić, ma plan. Pamiętam młodą, piękną dziewczynę, która przy każdym pogorszeniu nastroju czuła, że musi się pozbawić życie przez powieszenie. Czuła palący sznur na szyi, obsesyjnie myślała o miejscu, które wybrała, żeby to zrobić. Inna z kolei w czasie choroby nie miała siły wstać z łóżka, ale kiedy tylko czuła się lepiej – w kuchni, łazience i wszystkich pomieszczeniach w swoim domu umieszczała odpowiednią ilość leków, żeby w każdej chwili mogła po nie sięgnąć. W każdym pomieszczeniu było tyle, ile wystarczy, żeby się zabić. Będąc długo z tą chorobą zaczynasz sobie zdawać sprawę, że kiedyś wróci. I w momencie, kiedy masz odrobinę więcej siły, wykorzystujesz to, żeby pozbawić się bólu raz na zawsze. To bardzo zdradliwa choroba. Niestety.

 

Jaki był początek Twojej choroby? Jak długo trwało zanim została poprawnie zdiagnozowana?

Początkiem nazwałabym maj, wtedy mój synek miał 4 miesiące. Nagle zrobiło się ciepło, ja uznałam, że nie dam rady wyjść z nim na spacer, bo się przegrzeje i zachoruje. O kupieniu odpowiednich ubrań nie było mowy, bo wydawało się to czymś niewyobrażalnie trudnym. Były moje imieniny, mąż wziął dzień wolny, pojechaliśmy z małym na godzinę do centrum handlowego (nie więcej, bo przecież klimatyzacja!), kupiliśmy odpowiednie ubranka, potem poszliśmy na imieninowy obiad. Poczułam się bezpiecznie. Myślałam, że to zwykłe nastroje młodej mamy, zresztą jak jakąkolwiek zapytasz, to powie Ci, że też coś takiego przechodziła, tylko że u mnie było to dużo silniejsze. Wtedy tego nie wiedziałam. Prawidłowa diagnoza była postawiona pod koniec października. Myślę, że w ostatnim możliwym momencie. Chwilę później już by mnie tu nie było.

 

Co się działo wtedy w Twojej głowie? 

Choroba postępowała bardzo szybko. Pamiętam, że budziłam się w nocy oblana zimnym potem bojąc się w zasadzie wszystkiego. Budziłam wtedy męża, który przytulał i próbował uspokoić, ale nie pomagało. Myślę, że wyczerpująca opieka nad niemowlakiem przyczyniła się do szybkiego rozwoju depresji. Moja mama przeczuwała, że dzieje się coś złego. Umówiła mnie na wizytę do lekarza. Często przyjeżdżała, pomagała, pocieszała. W sierpniu pierwszy raz trafiłam do psychiatry. Pani doktor uznała, że jestem przemęczoną młodą matką. Dała namiar na psychologa, matkę bliźniaków, która miała mi pomóc poukładać sobie codzienność. Przez długi czas miałam do niej o to pretensje, bo objawy depresji były u mnie bardzo wyraźne. Niestety często chory pomija ważne szczegóły i kluczowy jest dobrze przeprowadzony wywiad. Pani psycholog ze spotkania na spotkanie wiedziała więcej, a jednak nie zapaliło to u niej lampki ostrzegawczej. Było coraz gorzej, mimo pomocy mojej mamy, teściów, opiekunki do dziecka. Nie pomogły wspólne wakacje nad morzem. W dniu, w którym trafiłam do innego psychiatry, wiedziałam, że coś jest nie tak. Wcześniej miałam jakąś wizytę kontrolną w szpitalu, jechałam tam autobusem, ludzie dziwnie się na mnie patrzyli… W szpitalu ktoś mnie zapytał o godzinę, a ja bardzo się go bałam. Na wizycie czułam, że jestem nieobecna, myślami zupełnie gdzie indziej. Ze szpitala zadzwoniłam do znajomej pani psycholog, która poprosiła, żebym przyjechała tego samego dnia. Wracając ze szpitala stałam na przystanku przy bardzo ruchliwej ulicy. Uznałam, że jedynym wyjściem jakie mam, to skoczyć pod jeden z samochodów. Czułam już bardzo wyraźnie, że jestem chora, czułam też, że to coś poważnego. Miałam wizję przerażających filmowych zakładów psychiatrycznych i uciążliwości chorego dla rodziny. Mąż wziął tego dnia wolne i pojechał ze mną do „mojej” psycholog. Ona pierwsza zdiagnozowała depresję, umówiła mnie na następny dzień do swojego męża – psychiatry. Powiedziała, że nie da rady nic zrobić bez leków. A ja karmiłam piersią, odstawienie synka z dnia na dzień wydawało się koszmarem. Nie chciałam leków. Ale pojechałam na tę wizytę następnego dnia. I tak zaczęła się moja przygoda z tabletkami.

 

Jak dużo jest tych leków i jak one działają?

Zaczęłam od leku, które mogą stosować kobiety karmiące, nieduże dawki. Po jego przyjęciu mój stan się poprawił, ale tylko na kilka chwil. Ostry zwrot, jaki później nastąpił, spowodował niedowierzanie w kompetencje lekarza, którego bardzo szanuję. Wierzyłam, że zatruwam moje dziecko, mimo że uzyskałam dostęp do wyników badań, które nic takiego nie wykazują. To był prawdziwy koszmar, nadal przechodzą mnie ciarki na wspomnienie tego momentu. 

 

 ,,W depresji człowiek jest zdruzgotany wewnętrznie. W gruzach leży jego poczucie własnej wartości. Każda mała porażka rośnie do monstrualnych rozmiarów. W normalnym stanie nawet nie zwrócilibyśmy na nią uwagi’’.

Jakikolwiek problem w stanie depresji przygniata, nie ma ani odrobiny siły, żeby cokolwiek z tym zrobić. W normalnym stanie człowiek dziwi się, że jego umysł tak bardzo mógł go zwieść. Nie dzieje się tak, że wraz z poprawieniem nastroju poczucie wartości rośnie. Człowiek nie mógł przecież samemu sobie ufać, niełatwo się z tego podnieść. Poza tym czuje się siłę choroby, po kilku spadkach nastroju łatwo przewidzieć, że będzie kolejny. Przestaje się być częścią zdrowego społeczeństwa. Trudno się przyznać do choroby otwarcie, bo niewiele osób ją rozumie, a szpital psychiatryczny nadal kojarzony jest z wariatkowem. Ten, do którego ja trafiłam, jest miejscem, gdzie szanuje się każdego chorego. Pielęgniarki cały czas nas obserwowały, chociaż było to nieodczuwalne i w odpowiednim czasie informowały lekarzy o pogorszeniu stanu pacjenta. Lekarze i psychologowie byli dostępni, mieli czas na wyjaśnienia pacjentowi, rodzinie co się dzieje. Czas wypełniony był różnymi zajęciami, do których bardzo zachęcano. Serwowano dobre jedzenie, żeby odbudować zniszczony organizm. Po poznaniu innych chorych i fachowców, którzy mnie rozumieli, poczułam ogromną ulgę. Wcześniej byłam bardzo samotna w swoich zmaganiach. Myślałam, że po wyjściu ze szpitala łatwo wrócę do społeczeństwa, ale tak nie było. Pamiętam moje pierwsze spotkania z przyjaciółmi. Oni wiedzieli, ale byli z innego świata. Zadawali pytania, po których rozpoznawałam, że nie mają pojęcia, co przeżywa chory, mimo że starałam się to nakreślić. Wracałam z tych spotkań z poczuciem odosobnienia. Rodzina, oprócz najbliższej, nie wiedziała. Spotkania z nimi były jeszcze trudniejsze. Do czasu choroby byłam otwartą osobą, ceniłam szczere postawy życiowe, a tu nagle przyszło mi udawać, że wszystko jest w porządku. Czułam, że nie mam innego wyjścia, bo opowiedzenie o chorobie ludziom, którzy prawdopodobnie nie zrozumieliby, byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem emocjonalnym. I jak w takim stanie wrócić do pracy? Iść na rozmowę kwalifikacyjną i powiedzieć coś dobrego o sobie?

 

Tomasz Jastrun pisze, że nie mógł znieść swoich dzieci w czasie, gdy choroba go przygniatała. Ty masz malutkiego synka, wtedy niemowlę. Jak wyglądała wasza relacja?

Nie mogłam na niego patrzeć. Nie cieszył mnie. Wszystko co musiałam przy nim zrobić było bardzo trudne. Ale w tym wszystkim nie chodziło wcale o małego. Cokolwiek miałam zrobić było ponad moje siły. Zjeść. Umyć się. Najprostsze czynności mnie przerastały. W październiku ważyłam 45 kg przy 170 cm wzrostu. Pamiętam, że nie podobały mi się moje zdjęcia, ale nie widziałam tego, że jestem taka chuda. U mnie choroba jakby się załączała, a później z dnia na dzień wyłączała. Stąd też podejrzenie dwubiegunowość na początku. Do tej pory tak jest. Na szczęście dużo rzadziej. Ale czuję jeszcze jej oddech, mimo że wiem, że biologicznie została wyleczona. Teraz biorę tylko leki podtrzymujące. Ale psychika pamięta tę OTCHŁAŃ, źle znoszę każdy stres, wydaje mi się, że wszystko wraca. Teraz już coraz bardziej wyczuwam, co na mnie źle wpływa, mogę się jakoś zabezpieczyć przed atakami choroby, ale jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle tego nie rozumiałam.

 

Spróbujesz opisać tę OTCHŁAŃ? 

Zastanawiałam się, czy to da się ująć słowami. Czy w ogóle można opisać ból? Głowy? Zęba? Czy ktoś kogo nic nigdy nie bolało zrozumiałby? OTCHŁAŃ zrozumieją wszyscy, którzy byli chorzy. To ogromne napięcie. Trzęsiesz się, leżysz, boisz się każdego kroku, każdego wypowiedzianego do Ciebie słowa. Każdy dźwięk boli. Podobnie jak odsłanianie żaluzji, promyki słońca. Napięcie wyciszane lekami uspokajającymi przechodzi w stan, w którym nic nie ma znaczenia. Ja przez długi czas nie wiedziałam co to jest, bo napięcia było na tyle dużo, że leki jedynie je obniżały. Słyszałam opowieści o jakiejś pustce, ale nie rozumiałam. Wkrótce przyszła i do mnie. Nic wtedy nie cieszy, ubieranie się jest koszmarem, dlatego po prostu przestaje się to robić. Przestaje się myć, jeść. Nigdzie nie ma punktu zaczepienia. Wszystko jest zbyt trudne. Moja mama prosiła mnie o drobne przysługi, prawdopodobnie próbując mnie czymś zająć, odwrócić uwagę. Chciała np., żeby sprawdzić jakim tramwajem może gdzieś dojechać. Uruchomienie komputera i przeczytanie tego na stronie internetowej było dla mnie wtedy tak okrutnie obciążającym zadaniem, że myślałam o nim cały czas. Chciałam coś zrobić dla ukochanej osoby, ale nie umiałam. Pamiętam, że kiedyś w szpitalu kolega zachwalał film, więc dałam mu pendriva, żeby mi go nagrał. Nie oddawał go przez tydzień. Kiedy zajrzałam do niego, on tylko wyciągnął do mnie dłoń mówiąc, że nie da rady. Zrozumiałam to w mig. Porównałabym to do takiego całkowitego oderwania. Niby pamiętasz jeszcze jak się żyje, ale nie potrafisz nic zrobić. Nie możesz ukroić chleba, odpisać na maile, zadzwonić. A jak już się zmusisz, to jest to olbrzymim wysiłkiem, okupionym ogromnym stresem. Na napięcie miałam sposób: właziłam pod koc, trzęsłam się ileś czasu i w końcu zmęczyłam na tyle organizm, że zasnął. Z pustką nic nie umiałam zrobić, nic nie pomagało. Nadal właziłam pod ten koc i nieruchomiałam, ale nawet to bolało.

 

To wtedy trafiłaś do szpitala? 

Leki psychotropowe, które dostałam od psychiatry przez kilka dni nie działały. Później wywindowały nastrój na tyle w górę, że wydawał się zupełnie nienaturalny, maniakalny. Następnie na dwa czy trzy dni się ustabilizowało, potem poszło ostro w dół. Nie wynurzałam się spod kołdry, nie chciałam karmić synka. Mąż został w domu, przyjechała moja mama. Próbowali załatwić wizytę domową, ale nikt nie miał czasu. W końcu postawili ultimatum, że wzywają karetkę albo jadę z mężem do lekarza, gdzie dyżurował znajomy lekarz. Po trzech godzinach negocjacji pojechałam. Nie wypuszczono już mnie z izby przyjęć. Zdiagnozowano ciężką depresję z zaburzeniami psychotycznymi i w związku ze stanem zagrożenia życia mogli mnie zatrzymać decyzją sędziego. Takie jest prawo. Trafiłam na oddział zamknięty.

 

Jak wyglądał pobyt w szpitalu?

Pierwszych tygodni nie pamiętam. Jedyne co zostało, to obietnica pani doktor, że będę spała jak wezmę leki. Oczywiście nadal odmawiałam ich przyjęcia, ale zostały podane siłą. I na kilka dni odpłynęłam. Nie jadłam, nawet nie pamiętam, żebym wstawała do toalety. Przychodził mój mąż, moja mama. Z ich opowieści wiem, że cały czas miałam pretensje o to, że zabrali mi dziecko. Ja tego nie pamiętam. To musiał być dla nich strasznie trudny czas. Po tygodniu objawy ustąpiły, a po dwóch zostałam przeniesiona na oddział otwarty, na którym spędziłam kolejne trzy miesiące. Dwa tygodnie było dobrze, dwa tygodnie źle. Po około dwóch miesiącach zauważyłam, że organizm odpoczął. Dużo nauczyłam się o mojej chorobie, ale też o innych chorobach psychicznych. Było dużo warsztatów psychologicznych i innych form zajęć, które uczyły relaksacji i pomagały w powrocie do życia. Spotkałam dużo osób w podobnej sytuacji do mojej, kobiety w ciąży. Miałam częsty kontakt z rodziną, z synkiem, wychodziłam na przepustki. Po trzech miesiącach wróciłam do domu, ale nadal byłam pacjentką. Trafiłam na oddział dzienny, który trwał kolejne trzy miesiące. Przychodziłam do szpitala codziennie od 8 do 15. Myślałam wtedy, że już będzie z górki, a było całkiem na odwrót. Wyjście spod ochronnych skrzydeł lekarzy było bardzo trudne. Podobnie rozstanie z oddziałem dziennym. Przez kolejny rok stany głębokiej depresji wracały raz na dwa tygodnie. Było to nawet trudniejsze doświadczenie dla mnie i mojej rodziny niż początki choroby. Dobrze, że nikt przed tym tak do końca nie uprzedza, mimo że lekarze wiedzą, że tak będzie. 

 

Depresja dotyka nie tylko chorego, ale też wszystkich jego bliskich. Często nie wiedzą, co się dzieje, reagują nerwowo na smutek czy brak energii cierpiącego. Później, po diagnozie, ponoszą bezpośrednie konsekwencje choroby, przebywając stale w jej pobliżu. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoje doświadczenia, zaznaczają, że licząc osoby dotknięte depresją, do liczby pacjentów klinicznych należy dodać ich rodziny i przyjaciół.

Dla rodziny jest to ogromne obciążenie. Nie wiedzą, jak mogą się zająć chorym, on sam też tego nie wie. Podąża się za wskazówkami lekarzy, psychologów, ale to jest labirynt, z którego wyjście może znaleźć tylko chory. Wtedy może podpowiedzieć rodzinie, wskazać co mu pomaga. Ale to długa droga, ja odkryłam, co jest pomocne po prawie dwóch latach. W tym czasie żadne moje obietnice nie były wiążące. W zasadzie wymagałam całkowitej opieki, tak jakbym była pacjentem leżącym, któremu wszystko trzeba podać. Dla mnie mąż, mama i babcia, rodzice męża i przyjaciele byli ogromnym wsparciem. Nikt poza nimi nie wiedział o chorobie. Nawet drobne gesty jak przysłanie do szpitala kubka na herbatę, ciepłej bluzy czy malowanek do kolorowania były dla mnie bardzo znaczące. Mój synek dostawał mnóstwo przydatnych prezentów, jedna z przyjaciółek zapytała męża, czego potrzebuje i po prostu to kupiła. Bardzo duże znaczenie miała też moja pani doktor i pani psycholog. Pani doktor przychodziła do łóżka i dawała mi zadania w stylu: „jak przyjedzie pani mama, to niech pani pójdzie i umyje głowę. Jutro rano widzę panią z czystymi włosami.” Próbowała przekonać, że ten stan nie będzie trwać wiecznie, żeby z nim nie walczyć, żeby zaakceptować. Czasami w ogóle nie rozumiałam, co do mnie mówi, ale zapisywałam sobie jakieś zdania i potem uparcie je powtarzałam, aż w końcu coś do mnie docierało. Bez tego wszystkiego na pewno bym nie przetrwała. 

 

Jak się teraz czujesz?

Stabilniej jest od kilku miesięcy. Wróciłam do pracy, powoli odnajduję się w codzienności. Ale to wciąż nie jest normalność. Podobno normalność wróci. Podobno za kilka miesięcy. Jestem w miarę przewidywalną pacjentką, jak się okazuje. Moja nadmierna wrażliwość na leki była dla lekarzy dużym wyzwaniem. Na szczęście trafiłam na świetną lekarkę, cudowną osobę, która prowadzi mnie od czasu trafienia do szpitala. Udało się w końcu dobrać leki, a teraz powoli je odstawiam. Oczywiście mierzę się z różnymi efektami ubocznymi, czasami mi ciężko, ale w porównaniu z OTCHŁANIĄ to naprawdę nic. Staram się myśleć pozytywnie, nie mniej jednak miewam chwile zwątpienia. Pocieszam się, że to normalne, ludzkie. Do tej normalności, ludzkości, tak bardzo chcę wrócić.

 

Depresja jest wrogiem potężnym. Silna swoją bronią, wzmocniona atakowaniem z zaskoczenia. Sięga po chorego najpierw delikatnie, niezauważalnie. Często, zanim odróżnimy zwykły spadek formy od początkowych faz depresji, jest już za późno. Metody w stylu „weź się w garść”, „chodź na rower”, „wyluzuj” itp. mogą przynieść cierpiącemu chwilową ulgę, jeśli jest on jeszcze w stanie pozwalającym na takie aktywności. Ale choroby nie wyleczą. To mogą zrobić tylko lekarze. Proces leczenia jest bardzo długi i trudny, ale innej drogi nie ma. Uszkodzony mózg potrzebuje naprawy, tak jak wszystkie inne nie do końca sprawne organy. Z bolącym zębem biegniemy do dentysty i nie przyjdzie nam do głowy szukać ratunku w wiosennych spacerach czy czekoladowym torcie. A mózg jest sednem naszego istnienia, naszej osobowości. Nie bagatelizujmy, gdy woła o pomoc.

 

Fragment książki „Osobisty przewodnik po depresji” Tomasza Jastruna:

Kiedy masz pewność, że to, co ci dolega, to depresja? Po wielu lekturach, rozmowach i z własnych doświadczeń wiem, że cierpimy na nią, jeśli choćby kilka z tych dziesięciu objawów nas dotyczy i kiedy skala problemu jest duża. Należy jednak pamiętać, że depresja wymyka się opisom, że nie lubi szufladek i definicji.

 

  • Poczucie smutku, ponury nastrój, przygnębienie, czasami zobojętnienie. Nic lub mało co cię cieszy. Odczuwasz świat inaczej niż kiedyś. Zmienia się jakby kolor dnia, barwy jasne ustępują ciemnym.
  • Utrata radości i przyjemności z życia. Co było przyjemne i satysfakcjonujące, już nie jest, mogła to być praca, spotkania z ludźmi, jazda na rowerze, pływanie.
  • Mamy coraz mniej energii. Zmniejszenie albo brak wewnętrznego napędu do działania, tak jakby nasz wewnętrzny silnik się zepsuł, wszystko staje się trudne, niemożliwe do zrealizowania. Prawie każda czynność przerasta nasze możliwości, szczególnie to, co nowe i nieznane. Trudno wyjść z domu.
  • Traci się lub znacznie obniża poczucie własnej wartości – jestem nikim, nic nie jestem wart.
  • Nasilają się problemy ze snem i pogarsza się jakość snu. Co z tego, że zasypiamy, skoro śpimy kiepsko, budzimy się czasami gwałtownie pełni niepokoju bardzo wcześnie rano i nie możemy już zasnąć. Kłębią się wtedy przykre myśli. Te wczesne przebudzenia są udręką i ważnym symptomem depresji. Ale możliwy jest też wariant depresji z nadmiarem snu.
  • Niepokój. To może być stałe uczucie lęku, który nie musi dotyczyć konkretnej sytuacji. Zaczynamy się obawiać tego, czego do tej pory się nie baliśmy. Czasami występuje stałe napięcie psychiczne. Powszechną skargą osób z depresją jest drażliwość.
  • Wieczorem czujemy się zwykle lepiej niż rano, jakby depresja odpuszczała, jej ucisk nie jest już tak dojmujący. To rodzi nadzieję, że jest poprawa. Ale niestety rano zwykle wszystko zaczyna się od nowa.
  • Utrata apetytu. Jedzenie nie smakuje, ale też nie czuje się łaknienia. Bywa, że apetyt wraca wieczorem. Ale zdarza się też w depresji zwiększony apetyt i objadanie, co jest formą pocieszania się.
  • Występują różnego rodzaju objawy fizyczne, np. bóle kręgosłupa, bóle głowy, serca, innych części ciała, zaburzenia miesiączkowania u kobiet. Każdy z nas ma w swoim ciele jakieś słabe miejsca. Bądź pewien – one jako pierwsze się odezwą, zwiastując przybycie depresji.
  • Przychodzą do nas myśli samobójcze. Można powiedzieć, że to hamletowski objaw depresji. Zaczynają je mieć ludzie, którzy nigdy do tej pory nie myśleli o odebraniu sobie życia. Bywa, że wyobrażamy sobie, jak to robimy i wielokrotnie powtarzamy to w myślach. Myśli się o samobójstwie jako jedynej możliwości uwolnienia się od udręki.

 

 

To są typowe objawy, ale tylko kilka z nich jest koniecznych, by mieć pewność, że to, co się ze mną dzieje, to depresja i potrzebujemy pomocy lekarza.

 

 

Napisała: Marta Osadkowska / prezes Fundacji Widzialne Dzieci 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo