Change font size Change site colors contrast
Kultura

INNI LUDZIE Masłowskiej

25 lipca 2018 / Marta Osadkowska

Mam do Doroty Masłowskiej dziwny stosunek.

Niby mnie ona jakoś drażni i uwiera, sięgam po jej książki w księgarni z nastawieniem, że mnie na pewno po kilku zdaniach odrzucą. A one wciągają bez skrupułów, przyklejają do siebie niczym mocną taśmą dwustronną. I oto stoję już przy kasie, już zabieram do domu, spędzamy razem noc. Tak było od samego początku, od „Wojny polsko –...

Mam do Doroty Masłowskiej dziwny stosunek. Niby mnie ona jakoś drażni i uwiera, sięgam po jej książki w księgarni z nastawieniem, że mnie na pewno po kilku zdaniach odrzucą. A one wciągają bez skrupułów, przyklejają do siebie niczym mocną taśmą dwustronną.

I oto stoję już przy kasie, już zabieram do domu, spędzamy razem noc. Tak było od samego początku, od „Wojny polsko – ruskiej pod flagą biało- czerwoną”. Otworzyłam z nastawieniem, że po dwóch stronach odłożę z dezaprobatą, poszerzając grono krytyków. Zamknęłam, gdy mi się literki na ostatniej stronie skończyły. I wtedy poczułam ten dysonans: zachwyt i chęć otrzepania się. Jak pies po wytarzaniu w błocie. Nie lubiłam tego, co czytałam, ale nie mogłam przestać.

Może właśnie na tym polega geniusz tej autorki?

Bo ja widzę geniusz w tak poetycznym ujęciu upadku pijaka na chodnik: alkoholowego upojenia porywa czasem zew, rezygnujesz z pozycji pionowej przyzwyczajeniu do niej wbrew, chodnik na łono chłodne swe wabi cię, wykorzystuje przewagę, silną grawitację, w jednej sekundzie podejmujesz taką decyzję, chociaż nawet o tym nie wiesz, kiedy już za ciebie sama podjęta jest i wnet alkoholiczna czerń zabiera się w swój odmęt… (to z nagrodzonego Literacką Nagrodą Nike „Pawia królowej”).

Masłowska ma słuch absolutny do języka ulicy.

Posługuje się nim jak wirtuoz. „Inni ludzie” to nie jest powieść fabularna, raczej tekst piosenki, która zależnie od wykonawcy, zmienia swój rytm. Sama książka wygląda jak płyta powiększona CD, jest zafoliowana i opatrzona naklejką ostrzegającą przed wulgarnymi treściami.

O czym jest ta piosenka?  

Kamil, trzydziestodwuletni chłopak z blokowiska, rapuje, Iwona, bogata żona zdradzana przez męża, śpiewa smutną balladę. Tych dwoje spotka się przypadkiem i nawiąże krótki romans. Co ich łączy? Na pierwszy rzut oka nic, na drugi prawie wszystko: są nieszczęśliwi, czują się oszukani, mają sporo roszczeń i nie podejmują żadnych działań. Jednak przede wszystkim jest im źle. Podobnie ma się mąż Iwony i matka Kamila. Panuje tu pełna demokracja, stan majątku czy wykształcenie nie dodają punktów. Inni ludzie to książka o tych dziurach, których się nie da zalepić, zagłuszyć, zapchać przedmiotami i wyjazdami do Azji. Są głębsze poziomy egzystencji, które pozostają niezaspokojone, ryczące i coś mi mówi, że chodzi o brak wspólnoty, przynależności, o brak czucia się częścią. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo czujemy się samotni, odizolowani i że konsekwencją jest na przykład właśnie taka szara, zła, wstrętna codzienność – powiedziała autorka w wywiadzie dla dwumiesięcznika Książki.

Nie poznajemy charakterów z „Innych ludzi” zbyt dobrze, oni tak naprawdę nie są tutaj najważniejsi.

Prawdziwym bohaterem jest język, ludzie są tylko narzędziem do przedstawienia go. Właśnie w tym Masłowska jest najlepsza, w układaniu słów, w tworzeniu brzydkiej poezji miasta i jego mieszkańców. Nie szuka piękna, nie daje nadziei, nie dąży do szczęśliwego zakończenia. Prawdziwym dramatem jest bolesna, pozbawiona szans na zmianę, codzienność. Kawałeczek jej tutaj widzimy, ledwie trzy dni. Wystarczy.

 

Szare twarze, szare twarze, ludzie bez marzeń

święta, święta i po świętach wyprzedaże,

tyle mają marzeń, ile na ekranie się rozmaże

im zarazków. Święta i po świętach wyprzedaże.

 

Szare twarze, szare twarze, tyle im się przydarzy,

co przed świętami przedwyprzedaże, a po świętach powyprzedaże,

tego się boją, czym we Wiadomościach postraszą.

o tym, co na TVN-ie im pokażą.

 

Spokojnie, to nie o nas. To o tych innych ludziach.

Herstory

Kora – ze słońcem twarzą w twarz

20 kwietnia 2020 / Marta Osadkowska

,,Lubię kobiety inteligentne i piękne.

To ideał. Kiedy widzę, że kobieta nie dba o siebie, że marnuje swój potencjał, to mam do niej pretensje. Jestem feministką. Kobiety nadal, szczególnie w Polsce, muszą żyć pod dyktat mężczyzn: kleru, polityków i przedsiębiorców. Trzeba to zmienić. Patriarchat wyrządził zbyt wiele krzywd.''

Miała podwójną linię życia na dłoni. Jak to interpretowała? Życie artysty jest takim podwójnym życiem. Są artyści, którzy obierają tylko jedną drogę, drogę sztuki. Nie decydują się na normalne, stereotypowe życie z domem, dziećmi i tak dalej. Ja najpierw byłam żoną i matką dwojga dzieci, a dopiero potem artystką. Czułam się rozdwojona. Rozdzielała te dwa światy: do domu nie wpuszczała adrenaliny wypełniającej życie artystyczne, w trasie – zapominała o domu. Czasami zastanawiała się, czy wszystko z nią w porządku, skoro nie tęskni za dziećmi podczas wyjazdów z zespołem. Ale tak właśnie wyglądało jej podwójne życie.

Urodziła się w powojennym Krakowie, w biednej rodzinie. W siedem osób mieszkali w trzydziestometrowej suterenie bez ciepłej wody i prądu. Gdy miała cztery lata trafiła do domu dziecka. Jej matka zachorowała i trafiła do szpitala, a ojciec nie umiał zająć się dziećmi. To nie był dobry czas. Dom dziecka, do którego trafiła, prowadziły zakonnice, które znęcały się nad dziećmi fizycznie i psychicznie. Nie miała tam imienia tylko numer: osiem. To, co najbardziej pamięta z tego czasu, to strach. Cały czas się bałam. Bałam się być sobą, bałam się domagać swoich praw. Bałam się zaprotestować przeciwko wielu niedobrym rzeczom, które się tam działy. Bardzo źle wspomina noce, bo zdarzało jej się zmoczyć łóżko, a za to była surowa kara. Musiała przez kilka godzin trzymać mokre prześcieradło w górze, a potem w nocy je prać. Zakonnice były dla dzieci okrutne na wielu frontach. Biły, wykręcały uszy, kazały klęczeć na grochu, znęcały się psychicznie. Dużo też biły. Na szczęście mogła czytać. I wykorzystywała tę możliwość do granic. Gdy siostry przyłapywały ją na czytaniu w nocy, była kara. Ale to jej nie powstrzymywało, kochała książki i nie chciała z nich rezygnować.

Niedługo po powrocie do domu, zmarł ojciec. To Kora znalazła go rano i próbowała dobudzić. Została w suterenie z chorą matką i pijącymi braćmi. Cały czas się awanturowali, nie było szans na spokój. Jeden umrze na chorobę alkoholową w wieku trzydziestu pięciu lat, drugi będzie pił całe życie.  Mamę wspomina jako troskliwą i kochającą. Dużo czytała, zabierała córkę do teatru i opery. Pięknie śpiewała i malowała, znała języki obce. Po śmierci mamy Kora bardzo cierpiała. Wiedziała, jak wiele jej zawdzięcza i długo za nią tęskniła.

Gdy chodziła do liceum, powstawał właśnie ruch hippisowski. Szybko się do niego przyłączyła, włóczyła się i brała narkotyki. Ubierała się w długie sukienki, nosiła koraliki, długie włosy. A potem się zakochała. Tak bardzo, że zatraciłam siebie. Nie liczyło się nic poza nim. Byłam w niego zapatrzona i obchodziło mnie jedynie to, żeby z nim być. Dużo tańczyliśmy, „kleiliśmy się”, czyli wąchaliśmy Tri, środek wywabiający plamy, największe świństwo na świecie. Z ukochanym pojechała na pierwszy wielki zlot hippisów. To tam, w 1968 roku w Mielnie została Korą. Nie pamięta, kto to imię wymyślił. Związek z ukochanym trwał krótko i zakończył się brutalnie: żeby się uwolnić, zdradziła chłopaka na jego oczach.

Narkotyki rzuciła definitywnie, gdy zdała sobie sprawę, że straciła kontrolę nad własnym życiem. Wtedy nadeszły myśli samobójcze, tak silne, że w końcu im uległa. Podcięła sobie żyły. Jednak, gdy zaczęła mocno krwawić i się dusić, zapragnęła z powrotem żyć. Otworzyła okno, a że nie miała siły krzyczeć, wywiesiła przez nie głowę. Sąsiadka wezwała pogotowie. Po tym doświadczeniu była w ciężkiej depresji. Nie wychodziła z domu, nie spotykała się z ludźmi. Po jakimś czasie dała się namówić przyjacielowi na wyjście na koncert do Piwnicy pod Baranami. Tam poznała Marka Jackowskiego. Szybko zamieszkali razem. 

Kora podjęła wtedy pracę psychoterapeutki w dziecięcej klinice psychiatrycznej. Do jej obowiązków należało po prostu przebywanie z chorymi dziećmi. Bardzo się nimi przejmowała, przeżywała ich stan. Pracowała tam dwa lata, utrzymując studiującego ukochanego. Dobrze im się żyło, pieniądze nie były ważne. Ważne było życie towarzyskie, Piwnica pod Baranami, kawiarnia Kolorowa.

Gdy zaszła w ciążę, odeszła ze szpitala. Pobrali się w USC, miała wtedy dwadzieścia lat, Marek dwadzieścia pięć. Niedługo potem założył zespół Osjan i razem z synem jeździli w trasy. Kiedy grupa się rozpadła, wyprowadzili się do Warszawy. Wtedy powstał Maanam. 

W 1980 Maanam wystąpił w Jarocinie, a następnie w Opolu, wykonując piosenki „Boskie Buenos” i „Żądza pieniądza” oraz wielokrotnie bisując. Występ ten sprawił, że zespół stał się powszechnie znany, zyskując sobie ogromne rzesze fanów. Płyta „O!” powstawała w taka paranoicznej atmosferze, że żadna następna nie mogła już tak powstawać, bobyśmy się pozabijali. Złożyła się na to atmosfera początku stanu wojennego, nasze rozedrganie, alkoholizm. Non stop pijani byli właściwie wszyscy oprócz mnie i realizatora. Kora, po doświadczeniach z pijącymi braćmi, nie tykała alkoholu. 

Fenomen Maanamu polegał na tym, że nawet, jak na pierwszym koncercie było kilka osób, to na następny przychodziła już setka. Widzowie byli zafascynowani tym, co widzieli na scenie i z niej słyszeli. Ludzie czekali na ich koncerty, a później przychodzili poznać muzyków i im podziękować. Pisała o nich zagraniczna prasa, byli znani i kochani. Fani nie dawali Korze spokoju. Na początku zapraszała ich do domu, ale potem zrozumiała, że w ten sposób poświęca życie rodzinne. Zatem dzieci i gospodyni kłamali, że nie ma jej w domu. Byli jednak wśród wielbicieli bardziej wytrwali, którzy wystawali godzinami pod balkonem. Zwykle byli to nastolatkowie i nie wiedziała, co z nimi zrobić. Zdecydowała się wciągnąć ich w życie rodzinne: jeśli chcieli przychodzić, to musieli jakoś pomagać: robić zakupy lub odrabiać lekcje z dziećmi. Wśród takich fanów – przyjaciół domu był, między innymi, aktor Jacek Poniedziałek.

Ale przyszedł moment, gdy było wszystkiego za dużo. Dwa koncerty dziennie, w trasie przez dwadzieścia dni w miesiącu, olbrzymia presja, często nieludzkie warunki, małe dzieci. Czułam, że sznur, na którym się tak fajnie huśtam – bo koncerty to przecież wielka frajda, uzależnienie – jest coraz cieńszy, że zaraz pęknie. Nie czułam się spełniona jako matka, miałam za mało kontaktu z synami. Świat, priorytety, wszystko zaczęło mi się rozmazywać. Nie wiedziałam już, kim jestem i kim chcę być. Matką? Żoną? Kochanką? Piosenkarką? Sprawy nie ułatwiał fakt, że musiała ciągnąć za sobą czterech facetów, którzy codziennie musieli się napić. Nie była w stanie dłużej tak funkcjonować. W apogeum sławy zdecydowała się rozwiązać zespół. I swoje małżeństwo. 

Została bez pracy, sama z dwójką dzieci. Młodszy syn był „efektem” zdrady męża z Kamilem Sipowiczem. Długo ukrywała ten fakt udając, że to dziecko Marka Jackowskiego. To głównie dzięki synom odnalazła równowagę i sens dalszego życia. Zamieszkała w Warszawie z ojcem jej drugiego syna. Zaprzyjaźniła się z Agnieszką Osiecką, śpiewała jej piosenki na benefisie w ramach przeglądu Piosenki Aktorskiej. Nagrała też piosenki Kabaretu Starszych Panów. 

Ale Maanam musiał wrócić. Kora swoje teksty pisała w łóżku, w zeszycie, zawsze ołówkiem. Jak już zaczynała, to pisała dzień i noc. Lata dziewięćdziesiąte uważała za trudniejsze do opisania niż dekadę stanu wojennego. Lata osiemdziesiąte to był czas określonego, nazwanego protestu, czas w sumie czarno – biały. Lata dziewięćdziesiąte to był czas przełomu. Nie bardzo wiedziałam, o czym pisać. Powstała wtedy płyta Róża, która rodziła się w bólach, ale doniosła wielki sukces artystyczny i komercyjny. Dzięki niej po Maanam sięgnęły nowe pokolenia młodzieży. Skład zespołu się zmieniał, ale popularności nigdy nie stracił. 

Propozycja udziału w Must Be The Music przyszła w dobrym momencie. Kora porządkowała swoje życie, szukała czegoś nowego. Program pozwolił jej pokazać się szerokiej publiczności jako artystce odrębnej od Maanamu. Pokochało ją w zachwycie kolejne pokolenie. 

Kora zmarła 27 sierpnia 2018 roku po bardzo długiej walce z nowotworem. Wolna, świadoma, odważna, niezależna. Twórcza, piękna, mocna. Miłość nad życie – napisała o niej Mela Koteluk. Artystka kompletna. Ikona. Charyzmatyczna, waleczna, prawdziwa, utalentowana. I bez wątpienia magiczna.

 

Na podstawie książki Kora,Kora. A planety szaleją. Kamil Sipowicz.

Zdjęcie: Olga Jackowska (aka Kora) of Maanam, 'Das Fest’ 1985 in Karlsruhe/Germany

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo