„Dziecko należy do rodziców i tylko oni mogą decydować o jego losie”. To jedna z wielu opinii, które pojawiły się w sprawie rodziców z Białogardu, którzy nie godząc się na poporodowe procedury medyczne zabrali swoje nowonarodzone dziecko ze szpitala.
Z doniesień medialnych wiadomo, że rodzice odmówili obmycia dziecka, zapuszczenia do oczu azotanu srebra, umieszczenia pod promiennikiem cieplnym, podania witaminy K, wykonania szczepień oraz badań krwi. W odpowiedzi na brak zgody rodziców, sąd podjął decyzję o ograniczeniu im praw rodzicielskich oraz poddał ich nadzorowi kuratora sądowego. Z wypowiedzi rodziców wnioskujemy, że chcieli dla dziecka jak najlepiej, wnosząc konkretne zastrzeżenia co do każdego z wymienionych zabiegów. Jednocześnie, zgłaszający sprawę sądowi lekarze kierowali się troską o zdrowie, a nawet życie dziecka. Wszak zgodnie z Kodeksem rodzinnym i opiekuńczym, władzę rodzicielską można ograniczyć tylko wówczas, gdy dobro dziecka jest zagrożone.
Spoglądając na pojęcie „dobro dziecka”, z czysto prawnego punktu widzenia dowiemy się, że ochrona dobra dziecka to ochrona jego interesów w celu prawidłowego rozwoju psychofizycznego i duchowego (K. Gromek, Kodeks rodzinny i opiekuńczy). Możemy zatem się tylko domyślać, że po konsultacji z biegłymi lekarzami sąd uznał, że odmowa zastosowania wobec nowonarodzonego dziecka standardowych procedur medycznych stanowi dla niego zagrożenie dla rozwoju, uzasadniające interwencję.
Cała sytuacja wywołała falę krytyki, która absolutnie w równym stopniu dotknęła rodziców, lekarzy, sąd i oczywiście koncerny farmaceutyczne. I wśród tych wszystkich głosów ten jeden obił mi się o uszy, aż bolało, a tym samym zmusił do refleksji – „Dziecko należy do rodziców i tylko oni mogą decydować o jego losie”.
Takie instrumentalne traktowanie dziecka nie tylko budzi sprzeciw, ale przede wszystkim jest sprzeczne z jednym z podstawowych nurtów w psychologii i pedagogice humanistycznej, którego filarem jest humanizm i personalizm (E. Key, Stulecie dziecka). Dziecko nie jest przedmiotem. Dziecko ma prawo do swobodnego rozwoju, a rodzice prawo do jego wychowania, którego głównym celem jest pomoc i wspieranie dziecka w tym rozwoju. Jednocześnie, to prawo rodziców do wychowania (i w tym zakresie – także do decydowania o dostępie do dobrodziejstw medycyny jako elemencie dbania o rozwój psychofizyczny dziecka) ograniczone jest przez nakazy i zakazy prawne, kreowane właśnie przez Kodeks rodzinny i opiekuńczy.
Zdaje się jednak, że nieuchronne jest pytanie – jak daleko można sięgać w ocenie zachowań rodziców z punktu widzenia jakże pojemnej definicji „dobra dziecka” z Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego? Czy mam się bać, że sąsiadka tylko czeka z donosem, aż poślę swe dziecko do żłobka narażając je na stres, podczas gdy pracuję na pół etatu i to często z domu (założę się o wiele, że posiada taką informację), aż zaszczepię dziecko, narażając je na NOP, aż nie zaszczepię dziecka, narażając je na te wszystkie choroby cywilizacyjne, których nazw nie umiem wymienić, bo tymczasem w naszej szerokości geograficznej udaje się ich uniknąć (żywię przy tym głęboką nadzieję, że sąsiadka wie, czemu zawdzięczamy to, że z polio czy krztuścem nie wraca się zwyczajowo z przedszkola czy sklepu). Czy też mogę jej powiedzieć, że może sobie przesiadywać w oknie z poduszką pod łokciami, bo przecież moje dziecko należy do mnie i tylko ja o nim decyduję.
Nie, nie mogę. Moje dziecko nie jest moją własnością.
Nie jest też własnością państwa, które narzuca mi jako rodzicowi pewne normy prawne. Nie jest niczyją własnością. I to właśnie dlatego, że w sposób sprawowania nad nim pieczy ktoś może ingerować sprawia, że jego dobro ma szansę być chronione. I jakkolwiek nie można ocenić, czy dobro w rozumieniu rodziców jest lepsze lub gorsze niż dobro w rozumieniu współczesnej medycyny, czy dobro w rozumieniu prawa, ale w takim układzie jest choć cień nadziei, że gdzieś pomiędzy tymi dobrami znajduje się arystotelesowski złoty środek.