Change font size Change site colors contrast
Felieton

Centrum dowodzenia

22 listopada 2018 / Magda Żarnowska

Podróż pociągiem Te z nas, które są matkami i żonami lub konkubinami, i w pełni oddają się domowym pasjom takim jak gotowanie i prasowanie, doskonale wiedzą, jaki dreszcz emocji przebiega po plecach na myśl o samotnej wyprawie przez pół Polski.

Dreszcz co najmniej jak stado karaluchów czy innych myszy. Pamiętam dokładnie czasy studenckie, kiedy decyzje o krótkim wypadzie do Trójmiasta podejmowało się zupełnie...

Podróż pociągiem

Te z nas, które są matkami i żonami lub konkubinami, i w pełni oddają się domowym pasjom takim jak gotowanie i prasowanie, doskonale wiedzą, jaki dreszcz emocji przebiega po plecach na myśl o samotnej wyprawie przez pół Polski. Dreszcz co najmniej jak stado karaluchów czy innych myszy. Pamiętam dokładnie czasy studenckie, kiedy decyzje o krótkim wypadzie do Trójmiasta podejmowało się zupełnie spontanicznie i po prostu wsiadało do pociągu, nawet w kapciach. To jednak zamierzchła przeszłość i swoją wyprawę przygotowywałam z taką pieczołowitością, z jaką przedszkolaki w październiku przygotowują listę prezentów od Świętego Mikołaja. Z należytym namaszczeniem rezerwowałam bilety PKP całe tygodnie wcześniej i cieszyłam się, że z poziomu przeglądarki internetowej mogę wskazać, czy chcę siedzieć przy oknie, czy jednak wolę być otoczona ze wszystkich stron przez obcych ludzi. Wiem, że sam wyjazd to już było wystarczające szaleństwo, więc dla spokoju ducha wolałam wtulać się w zaparowaną szybę. Wybierając miejsce solennie postanowiłam powstrzymać się od wykonywania szeroko znanego gestu odciskania łapy na szybie rodem z Titanica na każdej stacji. Jestem dorosła i już umiem się zachować.

Gotowi do startu…

Nocy przed wyjazdem niemalże nie przespałam. Głównie z obawy, że zaśpię i stanę przed dylematem, czy umyć, wysuszyć i wystylizować włosy czy wyjść z psami. Nie zapominajmy, że zostawiałam rodzinę, ale nie obowiązki. Udało mi się wszystko zrobić w tempie i nawet, niczym rasowy turysta, zdążyłam nawet przygotować termos z herbatą i… sic! Kanapki z serem zawinięte w folię aluminiową. Czułam się jak królowa wiochy, ale progres można przynajmniej odnotować w dziedzinie wyboru menu – nie zabrałam jajek na twardo i pęta kiełbasy myśliwskiej.

Stoi na stacji lokomotywa…

Wyszłam z domu, taka umalowana i pachnąca, i dziarsko skierowałam swe kroki w stronę dworca. To z jednej strony wspaniałe, że mieszkam tak blisko, z drugiej jednak mam wrażenie, że im bliżej dworca mieszkam, tym bardziej bagatelizuję dzielącą nas odległość i tym łatwiej o spóźnienie. Tym razem obeszło się bez katastrofy. Dotarłam na czas i nawet nie dałam się nabrać na dwa podstawione na tym samym torze pociągi pośpieszne, jadące w zgoła przeciwnych kierunkach! Mam Was! Już umiem czytać tabliczki na drzwiach pociągu. Tu nadmienię, że niby mamy XXI w., niby świat się zmienia, a jednak drzwi do pociągów TLK od dziesięcioleci niezmiennie otwierają się tak samo beznadziejnie i często zaczynam wątpić, czy uda mi się wsiąść lub wysiąść na czas…

Pierwsze koty za płoty

Kontynuując moje prywatne pasmo porannych sukcesów z radością zauważyłam, że wsiadłam przypadkowo do mojego wagonu! Nic tylko znaleźć przedział i wygodnie zająć miejsce przy oknie. Tu poszło nawet gładko, ale po wejściu okazało się, że na moim miejscu, a w zasadzie na całej ławeczce ktoś sobie leży. Dawna ja pewnie odwróciłaby się na pięcie i przeczekała całe zajście oraz kilkadziesiąt kolejnych kilometrów na korytarzu. Nowa ja jednak postanowiła zawalczyć o swoje. Wszak jestem matką i muszę dawać przykład asertywności. Nawet samej sobie. Odchrząknęłam i stanowczym (a może łamiącym się głosem) zakomunikowałam młodemu chłopakowi, który leżał na moim miejscu, że oto w ręku trzymam bilet i na nim, jak wół napisane jest, że miejsce 125 jest moje i zamierzam na nim usiąść. I wygrałam. Co więcej, wspomniany chłopak tak się widać przejął moją asertywnością i wojowniczością, że postanowił sobie znaleźć inny, lepszy przedział. Tutaj z żalem muszę zaznaczyć, że zrobiło mi się nawet przykro. W końcu byłam umalowana i miałam wystylizowane włosy i doprawdy nie rozumiem, dlaczego opisywany młodzieniec nie chciał napawać się moim widokiem przez dalszą część podróży.

Tu jest moje miejsce

W tym fragmencie chciałabym napisać, że na konferencji odnalazłam swoje miejsce w społeczeństwie. Stety bądź niestety miejsce to odnalazłam na jednej z kolejnych stacji pociągu relacji Bydgoszcz- Warszawa. Co przystanek do pociągu dosiadali się kolejni pasażerowie. Mój przedział dosyć długo pozostawał moją samotną twierdzą (i mimo, że ogrzewanie działało jak szalone i musiałam regularnie wietrzyć, udało mi się nawet zmrużyć oko).  W momentach kiedy nie spałam, przeglądałam prasę branżową popijając herbatą z termosu i czułam się niemalże bardziej światowa niż coca-cola. W pewnym momencie do mojego przedziału wsiadły dwie kobiety. Na oko dobijające do czterdziestki (prawie rówieśnice :P). Były równie światowe jak coca-cola i ja, bo też jechały na szkolenie w stolicy. Tak sobie światowo rozmawiały i wymieniłyśmy nawet kilka grzecznościowych frazesów, bo przecież na światowych ludzi tutaj padło i wtedy… zadzwonił telefon jednej z nich.

I ten jeden telefon, ta jedna podsłuchana rozmowa, sprowadziła nas wszystkie w tym światowym przedziale na ziemię. Bo moja współpasażerka płynnie przeszła z rozmowy na tematy służbowe z koleżanką, do ważnej rozmowy telefonicznej. Oczywiście przeprosiła, ale musiała odebrać, bo to ważne. Odebrała, wsłuchała się w głos po drugiej stronie i powiedziała coś w stylu….

„No przecież naszykowałam jej rajstopy. I strój na basen też. Jest na trzeciej półce od góry w drugim rzędzie od lewej”.

I wtedy zrozumiałam, że to wszystko jest bez znaczenia.

Że bez względu na to, co każda z nas o sobie myśli i jakich mądrości napchają nam do głów w tej stolicy, to i tak bezwzględnie zawsze będziemy tymi matkami, które wiedzą, gdzie co leży. Tymi matkami, które przed wyjazdem na konferencje przygotują pudełka śniadaniowe dla swojej rodziny. Tymi, które zostawią instrukcję co do obiadu i harmonogramu zajęć. I bez względu na to, czy nauczymy się nowych technik sprzedażowych i nowych specyfikacji produktowych, do końca pozostaniemy centrum dowodzenia dla naszych najbliższych…

 

Felieton

Co z tą wiosną?

12 marca 2023 / Magda Żarnowska

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo.

Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali. Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych...

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo. Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali.

Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych Wielki Post, i gdyby ktoś przegapił okazję noworoczną, mógł sobie przynajmniej odmówić czegoś na następne  czterdzieści dni. Jako przykładni katolicy, korzystając z okazji, odmówiliśmy sobie czerniny, której nie jesteśmy fanami, a mój mąż – znany przeciwnik pierogów, postanowił bez nich wytrzymać aż do samej Wielkanocy.

Gdybyście jednak zdążyli zjeść już czerninę, pierogi albo czekoladę (bo tej nieopatrznie większość jest skłonna sobie odmówić pod wpływem impulsu) i korzystać z wielkopostnej  fali wyrzeczeń, już się nie opłaca, przyroda daje nam kolejną szansę.

Nadchodzi bowiem wiosna, a wiadomo, na wiosnę opłaca się czynić postanowienia, odmieniać swoje wnętrza i zewnętrza, odchudzać, remontować i dekorować.

Według himalaistów i innych wspinaczy, wiosnę mamy już od początku marca, dlatego gdybyście próbowali zdobywać K2 zimą, to już niestety nie da rady i trzeba poczekać do grudnia, według kalendarza natomiast, astronomiczna wiosna zaczyna się 20 marca, więc została jeszcze chwila na poczynienie postanowień. I żeby marketingowcom nie ułatwiać jakoś wybitnie pracy, zebrałam trochę informacji, dlaczego w ogóle warto coś zmieniać w życiu w połowie marca. Moją inspiracją był wczorajszy rodzinny spacer. Korzystając z tego, że ustawodawca wspaniałomyślnie zapewnił nam wolną niedzielę, mogliśmy wyjątkowo spacerować w nieprzebranym tłumie innych spacerowiczów, którzy z braku otwartej galerii wybrali park. I właśnie ten spacer otworzył mi oczy i doprowadził do refleksji, że jednak muszę coś zmienić. Objuczona rowerkami i innymi pojazdami dzieci, dotleniona za wszystkie czasy, wróciłam do domu ledwo żywa, jakby ktoś wyjął mi baterie, a do dziś łupie mnie w krzyżu i łamie w kościach.

To starość – pewnie powiecie i pewnie macie racje, ale… naukowcy wyszli naprzeciw moim oczekiwaniom i tym konkretnym objawom mojej starości nadali nową, piękna nazwę, a mianowicie: SYNDROM ZMĘCZENIA WIOSENNEGO!  

Okazuje się bowiem, że to, co naprawdę warto zmienić na wiosnę, to dieta i styl życia.

I to nie tylko po to, aby za trzy miesiące móc na plaży zaprezentować nowy strój kąpielowy i wyglądać w nim zjawiskowo, nawet jeśli pada deszcz i jest zimno (co jest raczej polską wakacyjną klasyką pogodową).

Warto zmienić nawyki, aby było nam odrobinę łatwiej w ogóle dożyć do lata. Okazuje się, że w przyrodzie nic nie ginie (no może oprócz pojedynczych skarpetek w pralce) i tak samo wszystkie nasze zimowe zaniedbania właśnie teraz boleśnie dają nam w kość.

Naszemu organizmowi brak wielu istotnych substancji. Wykorzystaliśmy już wszystko, co udało się po lecie odłożyć (no może oprócz zapasów tłuszczu, ale to inna historia) i teraz boleśnie doskwierają nam niedobory magnezu (powodując rozdrażnienie i potęgując stres oraz skurcze mięśni), potasu (sprawiając, że mamy refleks szachisty, a targanie dziecięcego rowerka, to aż nadto), żelaza (wywołując nagłe ataki przejmującego zmęczenia), cynku (dziesiątkując nasze i tak wymaltretowane przez zimowe czapki, włosy), witamin i soli mineralnych (wywołując bóle głowy). Nie wiem, jak Wy, ale ja mam wrażenie, że kiedy jesienią i zimą mówiłam, że jestem zmęczona, to chyba śmiałam żartować, bo prawdziwe zmęczenie zaczęło się dopiero teraz. W dodatku dni są coraz dłuższe, na podwórku coraz cieplej i przyjemniej, więc serce rwie się jak za młodu do różnych aktywności, a organizm za nim nie nadąża.

Nie smućcie się jednak, gdyż istnieje sposób, aby ulżyć nam w tym wiosennym cierpieniu.

Niosę Wam gołąbka pokoju i kaganek oświaty w jednym! Tym razem odpowiedzią nie jest lampka wina (może nie w pierwszej kolejności). Odpowiedzią jest wyjście naprzeciw potrzebom naszego organizmu.

Po pierwsze powinniśmy zadbać o naszą dietę, wzbogacając ją o witaminy pochodzące wprost ze świeżych warzyw i owoców.

Po drugie, uzupełniajmy płyny – świeża woda plus soki owocowe na pewno nie zaszkodzą.

Po trzecie, możemy udać się do apteki po jakieś „suple” niczym kulturyści, czyli zwyczajnie po preparaty wielowitaminowe, które zapewnią nam to, z czym samą dietą w zabieganym świecie trudno sobie poradzić.

Po czwarte – to miód na serce mojego męża i innych sportowych zapaleńców – dbajmy o kondycję. To jest ich odpowiedź na wszystko, ale trzeba im przyznać rację – sprawny fizycznie organizm potrafi dźwigać rowerek i nawet dziecko jednocześnie i następnego dnia wstać dziarsko z łóżka po pierwszym budziku… względnie po trzech drzemkach.

Po piąte, skoro już poruszyłam temat snu – powinniśmy na wiosnę szczególnie zadbać o zdrowy i porządny odpoczynek naszego organizmu. Skoro nasze ciało samo wyłącza się tuż po „Na wspólnej”, może warto go tym razem posłuchać i pójść spać, a nie wypijać kolejną kawę i zmuszać się do pozostania na chodzie dwie godziny dłużej?

Podsumowując – nie taka wiosna zła i straszna, jak ją malują.

Trzeba tylko wsłuchać się w siebie, a kiedy już wszystkie poziomy niezbędnych składników zostaną wyrównane, a kondycja poprawiona, o wiele łatwiej będzie nam dźwigać rowerki, biegać za dziećmi,  przeprowadzić wiosenne metamorfozy mieszkania, a przynajmniej wyprać firanki i umyć okna, czyż nie? Na samą myśl o tym, że jestem gibka, wysportowana i w dodatku zbilansowana dietetycznie, robi mi się cieplej na sercu. I uważam, że za dobre chęci należy mi się czekolada. W końcu to dieta odpowiednia na niedobór magnezu, prawda?

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo