Change font size Change site colors contrast

Leslie urodziła się w 1949 roku, w dość zamożnej amerykańskiej rodzinie. Mieszkali w domu z basenem, na przedmieściu. Rodzice co niedziela chodzili do kościoła, udzielali się też społecznie. Dziewczyna dobrze się uczyła, należała do wielu kółek zainteresowań, śpiewała w chórze kościelnym, projektowała i szyła własne ubrania. W liceum była królową balu i przewodniczącą samorządu uczniowskiego.

Kiedy miała czternaście lat, ta sielanka się skończyła: ojciec odszedł do innej kobiety. Mama, która do tej pory zajmowała się domem i witała ją codziennie po powrocie ze szkoły świeżymi ciasteczkami, musiała wrócić do pracy. Dzieci miały mniej kontroli, starszy brat popalał w domu marihuanę i poczęstował Leslie. Już od pierwszego razu mnie wciągnęło – wspomina – Uwielbiałam się zjarać. Miałam poczucie, że nie mogę bez tego żyć. Często chodziła upalona, straciła kontakt z przyjaciółmi ze szkoły, przestała przejmować się lekcjami. Zaczęła spotykać się z Bobbym, złym chłopcem. Palili trawkę, brali, LSD, uprawiali seks, nawet raz uciekli z domu. Gdy wrócili, okazało się, że jest w ciąży. Po pomoc poszła do mamy, a ta nie umiała ukryć obrzydzenia. Fizycznie się ode mnie odsunęła i powiedziała, żebym jej nie dotykała. Matka załatwiła jej aborcję, która dla dziewczyny była traumatycznym przeżyciem. Napięta relacja z mamą sprawiła, że przeprowadziła się do ojca i jego nowej żony. Dostała samochód, zapisała się na kurs dla sekretarek i dalej brała narkotyki. Długo nie wytrzymała w tej sytuacji i ruszyła w drogę. 

W czerwcu 1969 roku została aresztowana za drobne wykroczenie, z komisariatu odebrała ją matka. Ich relacje nadal były chłodne, pomimo zaniedbanego wyglądu Leslie, matce nie zapaliła się czerwona lampka. Po latach przyznaje, że zamiast się nią zaopiekować, odrzuciła wtedy swoją córkę. A ta mieszkała już wtedy na ranchu z Mansonem, uciekła na nie z powrotem po kilku dniach pobytu w domu. 

Jak trafiła na ranczo? Na jednej z imprez poznała chłopaka, Bobby’ego, który bardzo jej się spodobał. Tej samej nocy uprawiali seks i Leslie zapragnęła zostać jego dziewczyną. Bobby miał już partnerkę Gypsy, ale takie otwarte relacje były wtedy bardzo powszechne. Cała trójka, w szczęśliwej komitywie, ruszyła samochodem w trasę wzdłuż wybrzeża. Gypsy werbowała dziewczyny dla Mansona, więc w kółko opowiadała o cudownej komunie pod Los Angeles, gdzie ludzie przeżywali teraźniejszość, żyli chwilą, a nie przeszłością lub przyszłością. Owa komuna zajmowała opuszczone rancho filmowe, Spahn Ranch. Zachęceni przez Gypsy, wyruszyli do tego wspaniałego miejsca. Leslie nie mogła wiedzieć, że wszystko było dobrze zaplanowane, a ona, jako wyjątkowo urodziwa, była celem do zrekrutowania.

Manson potrafił mistrzowsko selekcjonować młode osoby odczuwające tęsknotę za nawiązywaniem silnych relacji wewnątrzgrupowych i umiejętnie podsycał łączące wszystkich więzi. Nieprzypadkowo utworzoną przez niego grupę nazywano Rodziną. 

Leslie przez całe lata zastanawiała się, jakie czynniki przyczyniły się do jej zauroczenia Mansonem i wykazanej przez nią gotowości do zabijania dla niego. Wspominała między innymi odsunięcie się od rodziców, zaaranżowaną przez matkę aborcję czy narkotyki. To jednak on, Charles Manson, odegrał kluczową rolę całej historii.

Jak to się stało, że wściekły, mściwy i podły karzeł zdołał zdobyć taką władzę nad dzieciakami? Przede wszystkim miał wrodzony dar manipulowania, a w więzieniu nauczył się między innymi podstawowych technik przymusu stosowanych przez scjentologów. Wielki wpływ wywarła na niego książka Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi, zapisał się nawet na poświęcony jej kurs. Leslie twierdzi, że gdyby przy pierwszym spotkaniu Manson pokazał twarz złowrogiego despoty, jakim potem się stał, nigdy by się nim nie zainteresowała. Ale on mówił o bogu, jedności i miłości duchowej, sprawiając wrażenie, że posiadł niedostępną dla innych wiedzę. Był mądry, łagodny i uważny, a zarazem dziecinny i swawolny. Leslie widziała w nim postać mistyczną, guru. Aby uwolnić swoje „ja” i stopić się z Charlsem i rodziną, dziewczyny musiały odciąć się od swoich rodzin. Chciał, by stały się takie, jakie były, zanim rodzice zatruli im dusze i zepsuli serca. Przed spotkaniem Mansona, Leslie czuła, że zawiodła rodziców, teraz nie musiała już się tym przejmować. Wydawało się, że Charlie wiedział o niej to, czego inni się nie domyślali, znał jej lęki i marzenia. Był bardzo uważny, potrafił dostrzec w ludziach mocne i słabe strony, a potem wykorzystywał tę wiedzę do manipulowania nimi.

Cechy, dzięki którym Leslie trafiła do rodziny – jej uroda, pochodzenie z klasy średniej – wzbudzały w Mansonie pogardę. Krytykował ją bezlitośnie za kwestionowanie głoszonej przez niego filozofii. Wzbudzało to w Leslie pragnienie, by ci, którzy byli najbliżej Charliego, traktowali ją jako jedną z nich. Rozpaczliwie pragnęła akceptacji Mansona. Zrobiłaby wszystko, żeby ją zdobyć. Chciała, żeby wiedział, że jest mu posłuszna. Wierzyła w niego i była gotowa dla niego zabić. 

Ważnym kontekstem zaistnienia rodziny Mansona była subkultura lat 60-tych, której funkcjonowanie zasadzało się na idei zmiany społecznej. Zrzucanie z siebie brzemienia było na fali, a pomocne w tym były narkotyki. Istotną rolę w procesie zdobywania przez Mansona kontroli nad Van Houten odegrały LSD i marihuana. Według psychologów biorących udział w procesie, Manson wykorzystywał środki halucynogenne do utwierdzania swoich zwolenników w przekonaniu, że jest Chrystusem. Odgrywali nawet scenę ukrzyżowania.

W dniu aresztowania Leslie miała 19 lat, dziś na 70. Stara się o zwolnienie, ale żaden z gubernatorów stanu Kalifornia się na to nie zgodził. W więzieniu Van Houten skorzystała ze wszystkich dostępnych dla niej programów edukacyjnych i szkoleniowych. Zrobiła licencjat z literatury angielskiej i psychologii. Przez lata spędzone w więzieniu angażowała się w działalność filantropijną, współpracowała z organizacjami non profit m.in. przy tworzeniu audiobooków dla niewidomych nastolatek. 

Jako jedyna z bandy Mansona nie przeszła w więzieniu na chrześcijaństwo i nie szukała w żadnej religii wytłumaczenia swoich czynów. Wie, co zrobiła i czuje wyrzuty sumienia. Nie mogę zrobić nic, absolutnie nic, co naprawiłoby krzywdy, które wyrządziłam. Nie łudzę się. Nigdy nie uda mi się zapełnić pustki, jaką zostawiłam w życiu innych.

Historia Leslie Van Houten to jeden z najciekawszych dylematów naszych czasów. Z jednej strony mamy zagubioną, zmanipulowaną nastolatkę, odurzoną narkotykami i wciągniętą w szpony sekty. Podatną na działania guru i popełniającą dla niego okrutną zbrodnię. Z drugiej- starszą kobietą, która za grzech młodości spędziła całe życie w więzieniu. Czy istnieje dla niej prawo łaski? Czy powinna dostać szansę na starość i śmierć na wolności, skoro nie przejawia żadnych psychopatycznych cech i nie wydaje się stwarzać zagrożenia? Czy medialność tej sprawy umożliwi jej kiedykolwiek stanięcie przed komisją rozpatrującą wcześniejsze zwolnienia na takich samych zasadach, na jakich traktowani są inni, w podobnej sytuacji, ale bez piętna Charlesa Mansona na czole? Czas pokaże. 

 

Zdjęcie główne jest zrzutem ekranu z filmu „Patricia Krenwinkel, Leslie Van Houten on why they followed Charles Manson
Drugie zdjęcie jest zrzutem ekranu z filmu „Manson Follower Leslie Van Houten Denied Parole”

Miała podwójną linię życia na dłoni. Jak to interpretowała? Życie artysty jest takim podwójnym życiem. Są artyści, którzy obierają tylko jedną drogę, drogę sztuki. Nie decydują się na normalne, stereotypowe życie z domem, dziećmi i tak dalej. Ja najpierw byłam żoną i matką dwojga dzieci, a dopiero potem artystką. Czułam się rozdwojona. Rozdzielała te dwa światy: do domu nie wpuszczała adrenaliny wypełniającej życie artystyczne, w trasie – zapominała o domu. Czasami zastanawiała się, czy wszystko z nią w porządku, skoro nie tęskni za dziećmi podczas wyjazdów z zespołem. Ale tak właśnie wyglądało jej podwójne życie.

Urodziła się w powojennym Krakowie, w biednej rodzinie. W siedem osób mieszkali w trzydziestometrowej suterenie bez ciepłej wody i prądu. Gdy miała cztery lata trafiła do domu dziecka. Jej matka zachorowała i trafiła do szpitala, a ojciec nie umiał zająć się dziećmi. To nie był dobry czas. Dom dziecka, do którego trafiła, prowadziły zakonnice, które znęcały się nad dziećmi fizycznie i psychicznie. Nie miała tam imienia tylko numer: osiem. To, co najbardziej pamięta z tego czasu, to strach. Cały czas się bałam. Bałam się być sobą, bałam się domagać swoich praw. Bałam się zaprotestować przeciwko wielu niedobrym rzeczom, które się tam działy. Bardzo źle wspomina noce, bo zdarzało jej się zmoczyć łóżko, a za to była surowa kara. Musiała przez kilka godzin trzymać mokre prześcieradło w górze, a potem w nocy je prać. Zakonnice były dla dzieci okrutne na wielu frontach. Biły, wykręcały uszy, kazały klęczeć na grochu, znęcały się psychicznie. Dużo też biły. Na szczęście mogła czytać. I wykorzystywała tę możliwość do granic. Gdy siostry przyłapywały ją na czytaniu w nocy, była kara. Ale to jej nie powstrzymywało, kochała książki i nie chciała z nich rezygnować.

Niedługo po powrocie do domu, zmarł ojciec. To Kora znalazła go rano i próbowała dobudzić. Została w suterenie z chorą matką i pijącymi braćmi. Cały czas się awanturowali, nie było szans na spokój. Jeden umrze na chorobę alkoholową w wieku trzydziestu pięciu lat, drugi będzie pił całe życie.  Mamę wspomina jako troskliwą i kochającą. Dużo czytała, zabierała córkę do teatru i opery. Pięknie śpiewała i malowała, znała języki obce. Po śmierci mamy Kora bardzo cierpiała. Wiedziała, jak wiele jej zawdzięcza i długo za nią tęskniła.

Gdy chodziła do liceum, powstawał właśnie ruch hippisowski. Szybko się do niego przyłączyła, włóczyła się i brała narkotyki. Ubierała się w długie sukienki, nosiła koraliki, długie włosy. A potem się zakochała. Tak bardzo, że zatraciłam siebie. Nie liczyło się nic poza nim. Byłam w niego zapatrzona i obchodziło mnie jedynie to, żeby z nim być. Dużo tańczyliśmy, „kleiliśmy się”, czyli wąchaliśmy Tri, środek wywabiający plamy, największe świństwo na świecie. Z ukochanym pojechała na pierwszy wielki zlot hippisów. To tam, w 1968 roku w Mielnie została Korą. Nie pamięta, kto to imię wymyślił. Związek z ukochanym trwał krótko i zakończył się brutalnie: żeby się uwolnić, zdradziła chłopaka na jego oczach.

Narkotyki rzuciła definitywnie, gdy zdała sobie sprawę, że straciła kontrolę nad własnym życiem. Wtedy nadeszły myśli samobójcze, tak silne, że w końcu im uległa. Podcięła sobie żyły. Jednak, gdy zaczęła mocno krwawić i się dusić, zapragnęła z powrotem żyć. Otworzyła okno, a że nie miała siły krzyczeć, wywiesiła przez nie głowę. Sąsiadka wezwała pogotowie. Po tym doświadczeniu była w ciężkiej depresji. Nie wychodziła z domu, nie spotykała się z ludźmi. Po jakimś czasie dała się namówić przyjacielowi na wyjście na koncert do Piwnicy pod Baranami. Tam poznała Marka Jackowskiego. Szybko zamieszkali razem. 

Kora podjęła wtedy pracę psychoterapeutki w dziecięcej klinice psychiatrycznej. Do jej obowiązków należało po prostu przebywanie z chorymi dziećmi. Bardzo się nimi przejmowała, przeżywała ich stan. Pracowała tam dwa lata, utrzymując studiującego ukochanego. Dobrze im się żyło, pieniądze nie były ważne. Ważne było życie towarzyskie, Piwnica pod Baranami, kawiarnia Kolorowa.

Gdy zaszła w ciążę, odeszła ze szpitala. Pobrali się w USC, miała wtedy dwadzieścia lat, Marek dwadzieścia pięć. Niedługo potem założył zespół Osjan i razem z synem jeździli w trasy. Kiedy grupa się rozpadła, wyprowadzili się do Warszawy. Wtedy powstał Maanam. 

W 1980 Maanam wystąpił w Jarocinie, a następnie w Opolu, wykonując piosenki „Boskie Buenos” i „Żądza pieniądza” oraz wielokrotnie bisując. Występ ten sprawił, że zespół stał się powszechnie znany, zyskując sobie ogromne rzesze fanów. Płyta „O!” powstawała w taka paranoicznej atmosferze, że żadna następna nie mogła już tak powstawać, bobyśmy się pozabijali. Złożyła się na to atmosfera początku stanu wojennego, nasze rozedrganie, alkoholizm. Non stop pijani byli właściwie wszyscy oprócz mnie i realizatora. Kora, po doświadczeniach z pijącymi braćmi, nie tykała alkoholu. 

Fenomen Maanamu polegał na tym, że nawet, jak na pierwszym koncercie było kilka osób, to na następny przychodziła już setka. Widzowie byli zafascynowani tym, co widzieli na scenie i z niej słyszeli. Ludzie czekali na ich koncerty, a później przychodzili poznać muzyków i im podziękować. Pisała o nich zagraniczna prasa, byli znani i kochani. Fani nie dawali Korze spokoju. Na początku zapraszała ich do domu, ale potem zrozumiała, że w ten sposób poświęca życie rodzinne. Zatem dzieci i gospodyni kłamali, że nie ma jej w domu. Byli jednak wśród wielbicieli bardziej wytrwali, którzy wystawali godzinami pod balkonem. Zwykle byli to nastolatkowie i nie wiedziała, co z nimi zrobić. Zdecydowała się wciągnąć ich w życie rodzinne: jeśli chcieli przychodzić, to musieli jakoś pomagać: robić zakupy lub odrabiać lekcje z dziećmi. Wśród takich fanów – przyjaciół domu był, między innymi, aktor Jacek Poniedziałek.

Ale przyszedł moment, gdy było wszystkiego za dużo. Dwa koncerty dziennie, w trasie przez dwadzieścia dni w miesiącu, olbrzymia presja, często nieludzkie warunki, małe dzieci. Czułam, że sznur, na którym się tak fajnie huśtam – bo koncerty to przecież wielka frajda, uzależnienie – jest coraz cieńszy, że zaraz pęknie. Nie czułam się spełniona jako matka, miałam za mało kontaktu z synami. Świat, priorytety, wszystko zaczęło mi się rozmazywać. Nie wiedziałam już, kim jestem i kim chcę być. Matką? Żoną? Kochanką? Piosenkarką? Sprawy nie ułatwiał fakt, że musiała ciągnąć za sobą czterech facetów, którzy codziennie musieli się napić. Nie była w stanie dłużej tak funkcjonować. W apogeum sławy zdecydowała się rozwiązać zespół. I swoje małżeństwo. 

Została bez pracy, sama z dwójką dzieci. Młodszy syn był „efektem” zdrady męża z Kamilem Sipowiczem. Długo ukrywała ten fakt udając, że to dziecko Marka Jackowskiego. To głównie dzięki synom odnalazła równowagę i sens dalszego życia. Zamieszkała w Warszawie z ojcem jej drugiego syna. Zaprzyjaźniła się z Agnieszką Osiecką, śpiewała jej piosenki na benefisie w ramach przeglądu Piosenki Aktorskiej. Nagrała też piosenki Kabaretu Starszych Panów. 

Ale Maanam musiał wrócić. Kora swoje teksty pisała w łóżku, w zeszycie, zawsze ołówkiem. Jak już zaczynała, to pisała dzień i noc. Lata dziewięćdziesiąte uważała za trudniejsze do opisania niż dekadę stanu wojennego. Lata osiemdziesiąte to był czas określonego, nazwanego protestu, czas w sumie czarno – biały. Lata dziewięćdziesiąte to był czas przełomu. Nie bardzo wiedziałam, o czym pisać. Powstała wtedy płyta Róża, która rodziła się w bólach, ale doniosła wielki sukces artystyczny i komercyjny. Dzięki niej po Maanam sięgnęły nowe pokolenia młodzieży. Skład zespołu się zmieniał, ale popularności nigdy nie stracił. 

Propozycja udziału w Must Be The Music przyszła w dobrym momencie. Kora porządkowała swoje życie, szukała czegoś nowego. Program pozwolił jej pokazać się szerokiej publiczności jako artystce odrębnej od Maanamu. Pokochało ją w zachwycie kolejne pokolenie. 

Kora zmarła 27 sierpnia 2018 roku po bardzo długiej walce z nowotworem. Wolna, świadoma, odważna, niezależna. Twórcza, piękna, mocna. Miłość nad życie – napisała o niej Mela Koteluk. Artystka kompletna. Ikona. Charyzmatyczna, waleczna, prawdziwa, utalentowana. I bez wątpienia magiczna.

 

Na podstawie książki Kora,Kora. A planety szaleją. Kamil Sipowicz.

Zdjęcie: Olga Jackowska (aka Kora) of Maanam, 'Das Fest’ 1985 in Karlsruhe/Germany

Pracuje w dużym dolnośląskim szpitalu – codziennie spotyka się z pacjentami Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, codziennie ma kontakt z osobami potencjalnie zarażonymi Covid-19.  Ale nie przez cały czas nosi maseczkę i rękawiczki, choć chciałby. Niestety, tych rzeczy brakuje i dyrektorzy szpitali zmuszają personel do pracy bez nich. Na oddziale z pacjentami onkologicznymi jest w sumie 10 maseczek. Są takie, na których nie ma już ani jednej. Skutkuje to kolejnymi ekspozycjami na zarażenie i odsyłaniem lekarzy, pielęgniarek i ratowników na kwarantannę. 

 

W takim tempie niedługo nie będzie komu leczyć. Albo w szpitalach będzie personel, o którym będzie wiadomo na pewno, że jest zarażony. A jesteśmy dopiero na początku zachorowań. Lekarze są bezradni, nie mogą i nie chcą odmówić pracy – ale warunki w szpitalach zagrażają ich zdrowiu i życiu. Ci, którzy próbują głośno o tym mówić, spotykają się z groźbami ze strony dyrekcji. Próbuje się usprawiedliwić brak konieczności zabezpieczeń nieadekwatnymi i prawdopodobnie przeterminowanymi rozporządzeniami WHO sygnowanymi przez dyrektora do spraw medycznych. Zdaniem personelu to brak wyobraźni. Nie przypominają sobie, kiedy widzieli dyrektora na SOR wśród pacjentów – choć sam jest podobno lekarzem. 

 

Zgłaszają się pacjenci z objawami choroby lub tacy, którzy wrócili np. z Włoch. Są tacy którzy ryzyko zarażenia po prostu ukrywają. Personel szpitala nie wie, co robić.  W zasadzie obecnie każdego zgłaszającego się do szpitala należałoby traktować jako potencjalnie zakażonego. Nie ma jasnych wytycznych, jak działać. Te, które są, zmieniają się co 3 dni. Lekarze wymieniają się doświadczeniami i nowo powstałymi procedurami w ich jednostkach przez zamknięte fora i grupy. Nie ma zabezpieczeń – środki ochrony osobistej są niedostateczne, a i tych jest mało.

 

Zakażeni pacjenci uciekają ze szpitali. Jeden z takich przypadków policja znajduje w domu, w najlepsza trwa tam libacja. Stół zastawiony suto, a więc chory był w sklepie. Gdzie jeszcze? „Znamy tę rodzinę, to patologia, regularnie jesteśmy tu wzywani” – mówi policjant. Musiał jechać po chorego, wyciągać go z domu przy protestach pijanych kompanów i przetransportować do szpitala. Ilu uczestników tego zamieszania wyjdzie z sytuacji chorych? A nie jest to jednostkowy przypadek, zakażeni nie przestrzegają, bagatelizują zagrożenie. Nikt nie wie, co będzie dalej. Bezpieczni są tylko ci, którzy zostają w domach, kompletnie odizolowani. 

 

Lekarze proszą, żeby osoby podejrzewające u siebie koronawirusa, nie wchodziły do szpitali przez Szpitalny Oddział Ratunkowy, ale zgłaszały się do przeznaczonych do tego punktów. Jeśli na SOR wejdzie osoba zakażona wirusem, trzeba go odkażać, przez co jest sparaliżowany na około cztery godziny. A wypadki nie przestały się zdarzać przy okazji kwarantanny. 

 

Pracownicy szpitali, którym uda się zrobić przerwę w pracy, wracają do domów, do swoich bliskich. Być może wracają zakażeni wirusem i przekazują go dalej. Wszyscy już wiemy, że długo nie ma objawów. Nie ma testów, żeby za każdym razem sprawdzać, czy schodzący z dyżuru lekarz, który spędził cały dzień z chorymi, sam nie jest już nosicielem wirusa. Poza tym testy bezpośrednio po ekspozycji mogą być ujemne, a dodatnie dopiero po kilku dniach. 

 

We Włoszech lekarzy już zaczyna brakować. Tamtejszy rząd zdecydował o zniesieniu egzaminów końcowych dla studentów medycyny. Dzięki temu do pracy ruszy ok. 10 tysięcy osób. Będą pomagać w przychodniach, domach opieki, żeby bardziej doświadczony personel mógł walczyć z pandemią.

 

Ministrowie prężą klaty na konferencjach, zapewniając nas, że wszystko jest pod kontrolą i panują nad sytuacją. To nieprawda. Nie ma żadnego odgórnego zarządzenia, które poprawi sytuację w szpitalach. Obywatele szukają maseczek, rękawic i dostarczają lekarzom. To piękna inicjatywa i na pewno doraźnie pomaga. Ale to za mało! Niektóre powiaty szukają krawcowych gotowych szyć potrzebne przedmioty, ale to wszystko kropla w morzu potrzeb. Potrzeba dużo więcej, żeby lekarze mogli bezpiecznie wykonywać swoje zadanie. 

 

My robimy, co możemy. Siedzimy bezpiecznie w domach, oglądając memy dotyczące kwarantanny i nie myślimy o tym, co dzieje się w szpitalach. Media powielają bohaterskie historie o superbohaterach w fartuchach, którzy nas wszystkich uratują. Ale część tego to bajka. 

 

W tych fartuchach są zdezorientowani, wyczerpani ludzie. Narażeni w każdej chwili na zakażenie i pozbawieni podstawowego wyposażenia. Nie można udawać, że tej sytuacji nie ma. Jak zabraknie lekarzy, pielęgniarek i ratowników, to będziemy bez szans!

 

Na stronie SięPomaga ruszyła zbiórka dla szpitali: https://www.siepomaga.pl/koronawirus 

To nasza chwila, wszyscy możemy być bohaterami!

Jak na dobrą córkę przystało, podążała tą drogą przez trzydzieści lat, aż coś w niej pękło. Rzuciła pracę w korporacji i wkroczyła na ścieżkę politycznej kariery, o której zawsze marzyła. Wystartowała w wyborach do Kongresu i… przegrała miażdżącą ilością głosów. Kiedy już otrzepała się po porażce, uświadomiła sobie, że wyścig o fotel kongresmenki był pierwszą odważną decyzją, jaką podjęła w życiu. To nią wstrząsnęło.

Co ludzie powiedzą?

My, kobiety, jesteśmy wychowywane do podejmowania działań, w których nam się powiedzie. Bo jeśli nie, świadczy to o nas źle, jesteśmy słabe, nie dość dobre. Wiele kobiet przywykło robić to, w czym są świetne. Rzadko decydują się na krok, który mógłby je wyrzucić poza strefę komfortu i bezpieczeństwa. – pisze Saujani – Nie jestem jedyna, która podejmowała w dorosłym życiu wyłącznie te wyzwania, co do których miała pewność, że odniesie sukces. Ta obserwacja nią wstrząsnęła. Zaczęła rozmawiać z kobietami i okazało się, że przerażająco wiele z nich robi coś, czego wcale nie lubi, bo są w tym dobre. Tego, o czym marzą, się nie podejmują, bo co będzie, jak się nie uda? Albo jak się okaże, że są w tym do niczego? Jak to będzie o nich świadczyć? Co ludzie powiedzą?

Mamy siedzieć cicho

Istnieje powód, dla którego my – kobiety – działamy i odczuwamy właśnie w taki sposób, bo tak zostałyśmy wychowane. Od najmłodszych lat uczy się dziewczynki, aby bawiły się grzecznie i bez ryzyka, miały wyłącznie dobre oceny, gdyż to sprawi przyjemność rodzicom i nauczycielom. Mamy siedzieć cicho, być posłuszne, śliczne i miłe, żeby wszyscy nas lubili. Nauczyciele i rodzice w najlepszej wierze kierują nas ku dziedzinom, w których celujemy, abyśmy mogły błyszczeć, i starają się trzymać nas z daleka od tych, do których nie mamy wrodzonych predyspozycji, by zaoszczędzić nam przykrości. Owijają nas w folię bąbelkową z miłością i troską, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo nam to przeszkadza w późniejszym życiu podejmować ryzyko i sięgać po marzenia.

Chłopców wychowuje się inaczej 

Chłopcy otrzymują wręcz odwrotny przekaz. Uczy się ich odkrywania świata, ryzykownych zabaw i wspinania się jak najwyżej – choćby mieli przy tym spaść. Zachęca się, by próbowali nowych rzeczy, a po kontuzji natychmiast wstawali i wracali do gry. Od dziecka oswaja się ich z przygodą.

Chłopcy dorastają i nie boją się porażki. Podejmują ryzyko, zapraszają dziewczyny na randki, negocjują wysokość wypłaty czy warunki pracy. Chłopców uczy się odwagi, a dziewczynki – perfekcji. Problemem jest to, jak wychowywane w ten sposób dziewczynki radzą sobie z niekomfortowym komunikatem zwrotnym. Kiedy mówi im się, że popełniły błąd, słyszą jedynie potępienie. Prosto od „zrobiłam to źle” przechodzą do „jestem do niczego” i „poddaję się”. 

Badania pokazują, że mężczyźni starają się o pracę już wówczas, gdy spełniają 60% wymagań kwalifikacyjnych, kobiety robią to dopiero przy 100%. Zanim w ogóle spróbujemy, już musimy czuć się perfekcyjne.

Nie jesteś głupia! 

Psycholog z Uniwersytetu Stanford, Carol Dweck, prowadzi badania nad odmiennymi sposobami myślenia o uzdolnieniach i inteligencji.  Wykazały one, że rodzice i nauczyciele w przypadku chłopców częściej chwalą proces dochodzenia do celu. Nagradzany jest wysiłek, próbowanie różnych strategii, upór i chęć poprawy – bardziej niż sam rezultat. Dziewczynki rzadko się z tym spotykają. W efekcie wykształca się w nich przekonanie, że jeśli nie potrafią zrobić czegoś od razu, to są po prostu głupie. Jaki ma to wpływ na nasze dorosłe życie, najlepiej widać po tym, że każde najmniejsze niepowodzenie bierzemy za objaw wrodzonych ograniczeń. Zapomnisz o czymś, co potrzebne dziecku do szkoły – jesteś okropną matką. Dostaniesz mandat za brak światła z tyłu, którym miałaś dawno się zająć – co za idiotka z ciebie! Porażkę widzimy jako całkowite przekreślenie naszej wartości. To nie popełniane błędy nas ranią, lecz znaczenie, jakie im nadajemy. Nie chodzi o to, że trochę się pogubiłam na spotkaniu, chodzi o to, że inni pomyślą, że jestem głupia. 

Liczy się skromność 

Dziewczęta wychowuje się od dziecka, żeby trzymały złość na wodzy w obliczu zniewagi, podczas, gdy chłopcy mają walczyć o swoje i brać odwet. Dziewczęta (i kobiety) zrobią prawie wszystko, by uniknąć zamieszania. Wolą raczej umniejszyć swoją siłę i przełknąć negatywne uczucia, niż narazić się na koszmar konfrontacji albo miano zarozumiałej.

Skromność – kolejna cnota nagradzana u dziewcząt – to następna rzecz, która zamyka nam usta. Małe i duże dziewczynki umniejszają swoje zasługi i ogólnie trzymają się w cieniu, wystrzegają się nagłaśniania swoich sukcesów zawodowych, choć nasi koledzy trąbią o swoich bez skrępowania. Ile okazji do zrobienia kariery zmarnowałyśmy, ponieważ obawiałyśmy się odrzucenia albo porażki?

Kiedy pozbierałam się po miażdżącej porażce w wyborach, zapytałam siebie: i co dalej? Szukając odpowiedzi, przypomniałam sobie, że w szkołach, które podczas kampanii odwiedziłam, robotyki i programowania uczyli się sami chłopcy. Gdzie są dziewczynki? Powoli stawało się dla mnie jasne, że trzeba podjąć kroki, by zasypać lukę płci na polu technologii, najlepiej aktywizując dziewczynki w młodszym wieku – wspomina Reshma.

Girls Who Code

W 2012 roku Reshma założyła organizację Girls Who Code, która obecnie skupia 90 tys. dziewcząt w 50 stanach.

GWC organizuje dla dziewczynek kursy programowania, robotyki i tworzenia stron internetowych oraz wydaje książki. Kiedy GWC ruszyło, okazało się jednak, że jej rolą jest coś więcej niż zainteresowanie dyscyplinami matematyczno-technicznymi dziewcząt między 13. a 17. rokiem życia i przygotowanie dziewcząt do przyszłego zawodu. Podczas zajęć programowania dziewczynki uczą się odwagi. – Programowanie to niekończący się ciąg prób i błędów. Czasem zwykły średnik decyduje o sukcesie albo porażce. Kod się rozpada i nieraz trzeba wielu prób, nim nadejdzie magiczny moment, w którym to, co usiłujesz stworzyć, zaczyna żyć. Żeby się tym zajmować, potrzebne są wytrwałość i odporność na niedoskonałość – mówi Reshma.

Nasza kultura uformowała całe pokolenia idealnych dziewczynek, które w dorosłym życiu nie mają odwagi zaryzykować. Boją się mówić, co myślą, dokonywać śmiałych wyborów, upominać się o to, by ich osiągnięcia były doceniane i wreszcie – żyć tak, jak chcą, bez nieustannego poszukiwania aprobaty u innych. Od niemowlęctwa setki mikroprzekazów dziennie każe dziewczynkom być miłymi, grzecznymi i bez zarzutu. Problem polega na tym, że kiedy tak bardzo się starasz, by wszyscy cię lubili, po jakimś czasie stwierdzasz, że ty wcale sama siebie nie lubisz. 

Bądź mężczyzną, zjedz sałatkę! 

Opowiem Wam na coś koniec. Byłam kiedyś z mężem i dziećmi w knajpie. Przy stoliku obok usłyszeliśmy, jak ojciec mówi do syna: bądź mężczyzną, zjedz sałatkę! Bardzo nas to rozbawiło i od tej pory używaliśmy tego zwrotu przy różnych okazjach. Ostatnio byłam z córką u okulisty, wizyta wiązała się z kropleniem oczu, czego młoda szczerze nienawidzi. Kiedy przyszło co do czego, mówię do niej: Musisz być silna! Bądź mężczyzną! A moja dziewięciolatka, która najwyraźniej zapomniała o historii z sałatką, popatrzyła na mnie, jak na istotę z innej planet i mówi: silne to są kobiety! Będę silna jak kobieta!

Takie nam rośnie pokolenie. Uczmy się od nich.

***

Tekst powstał na podstawie książki „Odwagi! Nie musisz być doskonała” Reshma Saujani, z której czerpię fragmenty pełnymi garściami. I którą z całego serca polecam.

Potężne pożary w Australii wstrząsnęły światem.

Na poruszające zdjęcia przerażonych, okaleczonych lub martwych zwierząt nie sposób pozostać obojętnym. Skala ognia i zniszczeń trudna jest do objęcia rozumem. Patrzyliśmy na relacje w mediach ze ściśniętym gardłem. Ale czy te obrazki wywołały reakcję, której faktycznie potrzeba? Czy obok smutku pojawiła się refleksja i pytanie: dlaczego tak się dzieje? I ważniejsze: co zrobić, żeby ta tragedia się nie powtarzała?

Ogień w Australii o tej porze roku nie jest niczym zaskakującym. Pożary są stałą australijskiego klimatu, wybuchają każdego roku i są potrzebne naturze. Na północy kraju sezon pożarowy przypada na porę suchą, czyli australijską zimę (pory roku w Australii są odwrotne od polskich, miesiące zimowe to w Australii czerwiec, lipiec i sierpień). Tegoroczne pożary w Australii rozprzestrzeniły się na bezprecedensową skalę. Zmiany klimatyczne nie są bezpośrednią przyczyną katastrofy, ale mają ogromny wpływ na ich przebieg.

 Spowodowane przez człowieka globalne ocieplenie wydłużyło bowiem australijski sezon pożarowy oraz pozwoliło płomieniom wejść na nowe obszary z nieznaną intensywnością.

Jak to działa? W wywiadzie dla Gazety Wyborczej wytłumaczył to prof. Szymon Malinowski: Gazy cieplarniane z punktu widzenia fizyki to po prostu te, które mają co najmniej trzy atomy w cząsteczce. No, a w praktyce to jest przede wszystkim dwutlenek węgla, który uwalnia się w trakcie spalania. Metan, który powstaje w czasie beztlenowej przemiany materii organicznej. Ziemia otoczona jest atmosferą, w której te gazy są w miarę dobrze wymieszane. One przepuszczają promieniowanie słoneczne, które pada na powierzchnię Ziemi. Ona je pochłania i w związku z tym się ogrzewa. A potem sama zaczyna to ciepło wypromieniowywać. I ono trafia do atmosfery. związku z tym, że mamy atmosferę, jak ona się podgrzeje, do Ziemi dociera ciepło zarówno od Słońca.  To powoduje, że Ziemia robi się coraz cieplejsza, emituje więcej do góry, a co za tym idzie – coraz więcej tego ciepła też do niej wraca. I ten właśnie proces gromadzenia się ciepła nazywamy efektem cieplarnianym.

To my – ludzie, produkujemy gazy cieplarniane w ilościach przekraczających wszelkie normy. Ciągłe dążenie do lepszego życia wpędziło ludzi w pułapkę. Dosłownie wzbogacimy się na śmierć. Wpływ człowieka na planetę jest bardzo intensywny, nasz gatunek stał się supersprawną siłą o znaczeniu geologicznym. Ludzkość dokonuje niebezpiecznych, równoczesnych modyfikacji wielu kluczowych parametrów systemów planetarnych. Przekroczone zostały już tzw. granice planetarne, szczególnie z uwagi na zmianę klimatyczną, degradację gleb, zakwaszenie oceanów i tempo utraty bioróżnorodności. Z powodu człowieka zagłada czeka obecnie aż milion gatunków – przeszło połowę wszystkich opisanych dotąd przez naukę. Ze względu na kluczowy wpływ człowieka na otoczenie, epoka, w której żyjemy nazwana została przez naukowców Antropocenem. To czas bezmyślnego niszczenia, bezrefleksyjnego dewastowania i bezdusznego zabijania.

Ktoś zaproponował, by tę epokę nazwać Katastrofik, co doskonale oddaje skutki działań homo sapiens.

Nie jest tak, że rewolucja przemysłowa, którą ustawia się jako początek zmian prowadzących do zabójczego ocieplania klimatu, była początkiem działań człowieka prowadzących do niszczenia Ziemi. Raczej sianie spustoszenia jest wpisane w naszą naturę, jest naszą cechą gatunkową. W okresie, gdy homo sapiens dotarł do Australii i zaczął się na jej terenach osiedlać (45 tys. lat temu) wyginęło 90% australijskiej megafauny. Można tłumaczyć to ochłodzeniem klimatu, ale jakoś nie naruszyło ono zwierząt morskich, które powinny odczuć je równie mocno, jak stworzenia lądowe. Ale homo sapiens nie żeglował więc były bezpieczne. Podobnie rzecz się miała z mamutami – ich wyginięcie doskonale zgrywa się w czasie z osiedlaniem się człowieka na zamieszkanych przez te zwierzęta terytorium

Prawdopodobnie w chwili, gdy przedstawiciele homo sapiens dotarli do Australii, znali już gospodarkę żarową i celowo wypalali ogromne połacie nieprzebytego buszu i gęstych lasów. Gdzie nasz gatunek, tam zniszczenie. Od zawsze. W przeciwieństwie do naszych przodków, my siejemy zło świadomie i z pełną wiedzą o konsekwencjach.

Zagarnęliśmy przybrzeżne ekosystemy, niegdyś pełne różnorodnych gatunków ryb i zniszczyliśmy całe struktury, obracając w niwecz pół miliarda lat ewolucji. – mówi dr Jeremy JacksonPrzez ostatnich 30 lat zginęło 50% koralowców. Oceany absorbują 1/3 dwutlenku węgla wyrzucanego do atmosfery. Dzięki temu pełnią funkcję stabilizatora klimatu. Dziś oceany nie nadążają za absurdalnie wysoką emisją CO2 przez człowieka.

Świadomie, dla zysku, unicestwiamy ekosystemy, które pomagają przywrócić równowagę klimatyczną. Uparcie niszczymy to, co jest naszą jedyną szansą na przeżycie. Wszystko w imię posiadania więcej. Lasy deszczowe absorbują dwutlenek węgla z atmosfery, przez dziesiątki lat wchłaniają go i magazynują w pniach, liściach i materii organicznej – tłumaczy Lindsey Allen z Rainforest Action Network – Przechowują emisje CO2 w bezpieczny dla nas sposób. Dopóki ich nie wytniemy i nie podpalimy. To jak wybuch bomby CO2, olbrzymie ilości dwutlenku węgla wracają do atmosfery. 

Lasy podpalane są celowo, żeby na ich miejsce zakładać plantacje palm oleistych, najtańszego źródła oleju roślinnego na świecie.

Do ginięcia lasów tropikalnych przyczynia się też ogromne spożycie wołowiny. Produkcja żywności zajmuje 47% powierzchni USA, większa część tych terenów służy hodowli paszy dla bydła. – podkreśla dr Gidon Eshel – Krowy produkują metan, który znacząco potęguje globalne ocieplenie. Każda cząsteczka metanu działa jak 23 cząsteczki CO2. 

Antropocen to wyjątkowa epoka, w której decyzje inwestycyjne mają zarazem wymiar geologiczny, polityczny i egzystencjalny. Czy obywatele i obywatelki państw rozwiniętych rozumieją ciężar historycznej odpowiedzialności na zanieczyszczenia? Nawet jeśli, to wciąż na zbyt małą skalę, by poruszyć wielkie koncerny i zmienić politykę państw.

Wasze czyny to wasza przyszłość, nie moja – mówi Natura głosem Julii Roberts w jednym z pięknych filmików przygotowanych przez organizację Nature is Speaking (dostępne na kanale YouTube) – ja nie potrzebuję ludzi, ludzie potrzebują mnie. Ja sobie poradzę. A Wy?

My sobie nie poradzimy. To jasne. Dla Ziemi to lepiej, że wyginiemy. Nie dajemy innym gatunkom ani naszej planecie nic dobrego. Nic.

Znikniemy, a Natura sobie poradzi. Szybciej niż się tego spodziewamy. Dowodzą tego obserwacje prowadzone przez naukowców w opuszczonych przez ludzi okolicach elektrowni atomowej w Fukushimie, która w 2011 roku uległa awarii. Władze Japonii nakazały wówczas ewakuację mieszkańców w promieniu 20 km wokół elektrowni. Dziś obszar wyłączonej strefy można podzielić na trzy części: pierwszą, do której ludzie nie mają wstępu; drugą, do której wstęp jest ograniczony i trzecią, w której ludzie mogli pozostać. Dzięki kamerom-pułapkom można obserwować życie w pierwszej, zakazanej strefie. A życia jest tam sporo: zające, lisy, jenoty, dziki. Ponad 20 gatunków ssaków i ptaków. Nikt nie badał zdrowia zwierząt, ale ich liczebność wskazuje na to, że żyje im się dobrze. Zwłaszcza tam, gdzie promieniowanie uniemożliwia wstęp człowiekowi. Podobnie jest w Czarnobylu, gdzie w 2015 roku ilość łosi, saren i dzików była porównywalna do tych, żyjących w rezerwatach

 

Natura woli radioaktywne promieniowanie od ludzi. I trudno jej się dziwić.

 

Jesienią do Polski przyleciała Kabula, adoptowana córka Martyny Wojciechowskiej, albinoska z Tanzanii. Osiem lat temu trzech mężczyzn odrąbało jej maczetą rękę, bo wierzyli w magiczną moc takiego talizmanu. Osiem lat temu – to nie są zamierzchłe czasy, to 2010 rok. W 2010 roku, podobnie jak w 2018, na świecie panuje zacofanie, ignorancja i coraz większa nierówność społeczna. Co będzie z nami za kolejnych osiem lat? W jakim kierunku zmierzamy?

 

Rewolucja w Iranie miała przynieść wolność i demokrację, przyniosła jednak religijny ucisk, represje i niewolę.

W tym świecie rządzą surowi szyiccy duchowni, którzy w naukowych traktatach roztrząsają najdziwniejsze problemy, jak choćby ten, czy mężczyzna, który współżył ze swoją kurą, może ją potem zjeść. Ulice są tam strefą wojny między surowymi zasadami a pragnieniami młodości. Kobiety, które nie podporządkowują się przepisom dotyczącym stroju (zakrywającego wszystko, poza fragmentem twarzy i dłońmi) czy zachowania (zero śmiechu, zero jakiegokolwiek kontaktu z mężczyznami) są aresztowane, bite, karane grzywną i upokarzane. Azar Nafisi, autorka książki „Czytając Lolitę w Teheranie”, zaprosiła do swojego domu najlepsze studentki, żeby omawiać z nimi dzieła światowej literatury. Rozmowy o literackich bohaterach są tylko pretekstem do opisania dramatycznej rzeczywistości Iranu. Nafisi obserwowała rewolucję pracując na uniwersytecie, z którego została wyrzucona za odmowę noszenia chusty. Tylko wyrzucona, nie było większych konsekwencji. Poznała je Szirin Ebadi, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 2003 roku, która poświęciła życie na opór przeciw reżimowi republiki Islamskiej. Państwo odebrało jej prawo do wykonywania zawodu, prześladowało jej córki i męża. Ebadi walczy o kobiety, których sytuacja jest coraz gorsza. Od 2014 roku rządowy plan segregacji płciowej, mający na celu wyrugowanie kobiet z życia publicznego, nabrał rozpędu. Kobiety nie mogły pracować w restauracjach, oglądać publicznie finałów piłki nożnej (co w Iranie jest ważną tradycją) i pracować w urzędach razem z mężczyznami. Pewnej jesieni piętnaście kobiet zostało na ulicach zaatakowanych i oblanych kwasem. Policji nie udało się znaleźć winnych. Ani jednego. Ebadi musiała uciekać z Iranu w obawie o życie swoje i swoich bliskich.

 

Dla tych, którym Nepal jawi się jako kolorowa kraina uśmiechniętych ludzi, którzy wspomagają wyruszających na Mount Everest, mam bardzo złą wiadomość.

To kraj, w którym są rejony, gdzie kobiety nie powinny istnieć. Urodzić się kobietą w Nepalu to oznaka złej karmy. I jest to im wyraźnie pokazywane od dnia przyjścia na świat. Jeśli do tego w ogóle dojdzie: wiele kobiet dokonywało aborcji po niezadowalającym wyniku badania USG. Skala aborcji zdrowych płodów żeńskich była tak ogromna, że w Indiach wprowadzono zakaz badań ultrasonograficznych. To doprowadziło do uśmiercania noworodków, procederu tak powszechnie zrozumianego w tym rejonie, że nie podlegającego żadnej karze. Dziewczynki są duszone lub topione od razu w szpitalu. Potem można wyjść i zacząć się starać o lepsze potomstwo. Wśród trochę starszych dzieci umieralność dziewczynek jest dużo wyższa niż u chłopców. Powód jest prosty: są zaniedbywane, niedożywione, nie leczy się ich chorób. Gdy dziewczynka dorośnie do menstruacji, nikt nie wyjaśnia jej, co się dzieje, tylko jest zamykana w ciemnym pokoju, bez dostępu do światła słonecznego. I tak co miesiąc. W tym czasie kobiety nie mogą zbliżać się do jedzenia, wody i pozostałych członków rodziny. Są nieczyste, grzeszne. Na wsiach nadal praktykuje się chhaupadi, czyli izolowanie kobiet podczas miesiączki w oborze lub szopie. Są tam traktowane gorzej niż zwierzęta: nie dostają wystarczająco jedzenia i wody, mają szczęście, jeśli mogą okryć się kocem podczas mroźnych nocy. Nie są w żaden sposób chronione przed atakami dzikich zwierząt i gwałtami.

 

Matki są smutne, gdy rodzą im się córki, to syn jest błogosławieństwem.

Syn zapewnia ciągłość rodu, przekazując potomstwu swoje nazwisko. Syn to inwestycja w przyszłość, ponieważ pozostaje w domu rodziców, żeby zająć się nimi na starość. Jest więc pożądany z wielu powodów: religijnego – dopełni rytuałów pogrzebowych (kobiecie nie wolno), ekonomicznego – będzie wspierał finansowo rodziców, a wreszcie społecznego – jako męski potomek zapewni rodzinie prestiż. Kobieta nie może liczyć na szacunek w rodzinie, dopóki nie pocznie syna

 

Nepalska kobieta nie istnieje jako istota ludzka, która może coś czuć, czegoś pragnąć, do czegoś dążyć.

Ona ma wypełniać (najlepiej po cichutku) swoją rolę: córki, żony, synowej, matki. Tego nauczy się w domu, więc nie traci się czasu i pieniędzy na jej edukację. A nawet jeśli to się zdarzy, niezależna finansowo i wykształcona kobieta rzadko zdecyduje się na samodzielne życie i mieszkanie ze względu na złą opinię, jaka przylgnęłaby do niej i do jej bliskich. Wychodzi więc za mąż, trafia do domu teściów, gdzie zwykle jest traktowana podle, wykorzystywana, poniżana i często bita. Najczęstszą przyczyną śmierci Nepalek jest samobójstwo. A tajemnicą poliszynela jest, że większość z nich nie odebrała sobie życia, a została zamordowana lub zakatowana przez rodzinę męża. 

 

No i jeszcze polowania na czarownice. Dosłownie.

Kilkadziesiąt kobiet rocznie cierpi prześladowanie i tortury na podstawie zarzutu o uprawianie czarów. Skąd się biorą takie zarzuty? Najczęściej choruje ktoś z rodziny, czyjeś ego zostało zranione odrzuceniem zalotów lub oskarżona ma ładny majątek, na który są już chętni. 

I oczywiście można postawić tutaj tezę, że Iran i Nepal to inny świat, inne kultury, inna sytuacja. Ale ten argument nie ma żadnej mocy, bo kobiety prześladowane są także w rozwiniętych krajach, tylko narzędzia tortur są trochę inne.

Według rządowych statystyk przemocy partnera doświadczyła w Japonii co czwarta kobieta. Jednak Japonki wielu zachowań wcale nie uznają za przemoc. Dla co piątej nie jest nią zakaz rozmowy z innymi niż mąż osobami płci przeciwnej, dla co dziesiątej – krzyk. Również co dziesiąta godzi się na komentarze w stylu: „Jesteś do niczego” i emocjonalny szantaż: „No i kto cię utrzymuje?”. Przemoc ma zazwyczaj wiele wymiarów, a kobiety szybko uczą się, że jest ona nieodłączną częścią ich codzienności. Przemocy doświadczyła w związkach co trzecia dwudziestolatka. Policja przez lata nie traktowała zjawiska przemocy domowej poważnie, raczej jako domowy, a tym samym prywatny kłopot. Kobiety słyszały, że nie można w tej kwestii nic zrobić, dopóki ich mężowie ich nie zabiją

 

W pracy kobiety mają jasno powiedziane, że nie zrobią takiej kariery jak ich koledzy.

To nie znaczy, że mogą pracować mniej. Żeby w ogóle utrzymać stanowisko, Japonki wyrabiają niezliczone nadgodziny (oczywiście niepłatne). A przecież w domu czeka dziecko, którym zajmować musi się matka, mężczyźni nie robią takich rzeczy. Kobieta bardzo rzadko może sobie pozwolić na zrezygnowanie z pracy, bo życie w Japonii jest bardzo drogie. Mężczyzna poświęca życie pracy, rodzinę widuje rzadko, wszystko ma podane, uprasowane, ugotowane. Ogromna presja i tempo życia przyczyniają się do porzucania przez matki niemowląt. Popularnym zjawiskiem było zostawianie ich w schowkach na dworcu. (W Japonii istnieje tylko jedno okno życia, od 2007 roku w chrześcijańskim szpitalu). To nie jest po prostu nieodpowiedzialność, to efekt osiągnięcia przez kobietę granicy rozpaczy i bezradności. Dziś w tym temacie jest lepiej, dostęp do antykoncepcji jest większy. Ale nadal jest ona droga, nadal nie dla wszystkich dostępna. Lekarzom bardziej się opłaca przeprowadzić aborcję (bardzo w Japonii popularną) niż propagować wkładki domaciczne. Czterech na pięciu lekarzy to mężczyźni.

 

Powszechnie znanym zjawiskiem w japońskich środkach transportu publicznego jest chikan. To molestowanie dziewczynek i kobiet w zatłoczonym wagonie.

Dotykanie, głaskanie, ocieranie, wkładanie rąk pod spódnicę i w majtki – to codzienność. Dopiero w 1994 roku nazwano te zachowania przemocą, wcześniej były uznawane za „kłopot”.

W japońskich szkołach nie ma edukacji seksualnej, nie ma informacji o chorobach wenerycznych ani o seksualnej przemocy. Dla sfrustrowanych, zestresowanych mężczyzn chwila dominacji nad bezbronną kobietą w metrze jest sposobem na poprawienie humoru. Na wyładowanie się choć troszkę. Na chwilę czuje się silny, zanim szef mu udowodni, że wcale taki nie jest.

 

I jeszcze te mundurki, które otwarcie kojarzą się z pornografią.

Wykreowane w mediach wyuzdane licealistki, w białych majtkach widocznych pod krótkimi spódniczkami i podkolanówkach. Idealna mieszanina egzotyki i niewinności. Sponsoring w Japonii ma się świetnie, a turyści szukający przygody z wyjętą prosto z mangi dziewczynką, zostawiają w tym kraju niemałe pieniądze. Dziewczynki wydają się zblazowanymi, chętnymi do zabawy licealistkami, które lubią seks i chętnie go uprawiają. O niewolnictwie, handlu żywym towarem i stręczycielstwie się nie mówi, to psuje obrazek. Dopiero w 2017 roku Japonia ratyfikowała konwencję ONZ przeciwko międzynarodowej przestępczości zorganizowanej, wcześniej była w jednej lidze z Iranem czy Sudanem.

 

A co z USA? Z liberalną Ameryką, ucieleśnieniem swobód obywatelskich i bastionu praw człowieka?

Co tam się wyprawia? Czy jest tu ktoś, kto wyniki wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przyjął inaczej niż opadającą ze zdziwienia szczęką? Czy ktokolwiek w ogóle brał pod uwagę pajaca, ignoranta i rasistę jako przywódcę tego potężnego kraju? Jak to się mogło stać? A potem przyszły konsekwencje tego najgorszego z możliwych wyborów. „Wszystkie kobiety wychodzą za mąż dla pieniędzy” – żartuje sobie przywódca świata zachodniego. Na wieść o gwałtach w wojsku reaguje słowami: „Co ci geniusze sobie myśleli, wpuszczając tam kobiety?”. Ostentacyjnie demonstruje swój stosunek do płci pięknej, nawet nie udaje, że się wstydzi molestowania ich. Jednym z haseł wyborczych Trumpa była walka z aborcją. W 2017 roku podpisał dekret, na mocy którego w życie weszła ustawa, której celem jest zablokowanie finansowania z budżetu federalnego organizacji pozarządowych, oferujących lub propagujących usługi aborcyjne poza granicami Stanów Zjednoczonych. Rozszerzono też restrykcje, które mają zmniejszyć przychody organizacji promujących aborcję o prawie 9 miliardów dolarów. Zamykają się pozarządowe kliniki Planned Parenthood.  Celem tej organizacji non profit jest propagowanie świadomego rodzicielstwa, kompleksowej edukacji seksualnej, szerokiego dostępu do legalnej antykoncepcji i aborcji, walka z chorobami przenoszonymi drogą płciową. Nie ma dla nich już miejsca w Ameryce Trumpa. 

O konsekwencjach tych działań napisała Leni Zumas w książce „Czerwone zegary”. To historia czterech kobiet, których na różny sposób dotyka temat macierzyństwa. Dla dwóch z nich decyzje prezydenta będą miały bolesne konsekwencje. Nie na tyle tragiczne, żeby je nagłaśniać. Świat się nie skończy, nie wywołają rewolucji. Będą tylko cierpieć. Jak miliony innych kobiet.

 

Gdzie na tej mapie kobiecych krzywd znajduje się Polska?

Nierówne traktowanie płci jest u nas powszechne i ogólnie wiadome. Ustawa antyaborcyjna, przemoc domowa, molestowanie, poniżanie w pracy, seksizm. Codziennie to się dzieje, codziennie to widzimy, codziennie o tym czytamy. Codziennie mijam plakat ze zdjęciem zakrwawionego płodu – taka kampania antyaborcyjna. Czemu to wisi legalnie? Co z zakazem publikowania drastycznych treści? Co czują kobiety, które zdecydowały lub musiały poddać się zabiegowi? W żadnym wypadku nie uważam, że „aborcja jest OK!”. Widzę w niej dramat, cierpienie, bolesną decyzję podjętą w różnych, często bardzo dramatycznych okolicznościach. Okrucieństwem jest robienie z tego billboardu. Nieludzkie jest prawo, które na to pozwala.

Globalnie kobiety zarabiają średnio ponad połowę wynagrodzenia mężczyzn, mimo iż generalnie każdego dnia pracują od nich dłużej. Według kalkulacji Międzynarodowego Funduszu Walutowego z 2016 roku, jeśli utrzyma się tempo, w jakim przebiega proces wyrównywania różnic w wysokości wynagrodzenia, dostępie do edukacji, opieki zdrowotnej i do wysokich stanowisk, zarówno w biznesie, jak i w polityce, równość płci zostanie osiągnięta za sto siedemdziesiąt lat

Ciekawe, ilu ludzie będzie już wtedy mieszkało w kosmosie…

 

Bibliografia:

  1. Szirin Ebadi, Kiedy będziemy wolne, wyd. Znak Horyzont.
  2. Azir Nafisi, Czytając Lolitę w Teheranie, wyd. Świat Książki.
  3. Edyta Stępczak, Burka w Nepalu nazywa się sari, wyd. Znak.
  4. Karolina Bednarz, Kwiaty w pudełku, wyd. Czarne
  5. Leni Zumas, Czerwone zegary, wyd. Czarna Owca.
This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo