Change font size Change site colors contrast

 

Złota polska jesień już była, teraz przed nami pół roku mroku. Prognozy nie pozostawiają złudzeń: winter is coming. Dla tych, co podobnie jak ja szybko marzną i tęsknią za słońcem, mam dobrą wiadomość: listopad ma swoje zalety. Jak dla mnie największą z nich jest fakt, że jest to absolutny koniec sezonu turystycznego, co wyraźnie przekłada się na ceny biletów lotniczych i ofert hoteli. Wystarczy trochę poszukać, popytać i można zorganizować sobie fajne wakacje bez potężnego obciążania konta.

 

W zeszłym roku linie Ryanair oferowały wyjątkowo niskie ceny na loty Wrocław – Malta. Spakowaliśmy się w moment i byliśmy gotowi do drogi. Oferty wylotów na europejskie wyspy zwykle są obniżane jako pierwsze. Przyczyna jest prosta: gdy nie ma upału, nie ma atrakcji związanych z plażowaniem i korzystaniem z wielkiej wody. Ale to nie czyni Malty mniej atrakcyjną, przynajmniej w moich oczach. Jak dla mnie to doskonałe miejsce na spędzenie kilku dni z dzieciakami. Pogoda jest nadal przyjemna, około 20 stopni w ciągu dnia, ciepłe wieczory. I całe mnóstwo miejsc, gdzie można przeżyć prawdziwą przygodę.

Malta jest niewielka, zdecydowanie najwygodniej wynająć samochód, najtaniej można to zrobić podczas kupowania biletu lotniczego. Wtedy autko czeka na nas zaraz po wylądowaniu, przygotowane są też foteliki, nie trzeba tracić czasu przy okienku wypożyczalni.

Uprzedzam tylko, że ruch na wyspie jest lewostronny, a styl jazdy mieszkańców zdecydowanie śródziemnomorski.

 

Dla tych, którzy nie czują się pewnie w takiej sytuacji, pozostają taksówki i całkiem sprawna komunikacja miejska.

Pierwsze kroki na wyspie skierowaliśmy do jednego z licznych tutaj parków atrakcji. Jak na tak małą powierzchnię, jest ich naprawdę sporo, do wyboru, do koloru. My zdecydowaliśmy się na Meditteraneo Marine Park, w którym znajduje się słynne delfinarium, a także sporo gadów, skorpionów, węży i innych „przyjemniaczków”. Mnie przyciągnęły magiczne koniki morskie, moje dzieci były zachwycone gablotą z pająkami, do której można włożyć głowę. W Mediterraneo Marine Park można wykupić interaktywne opcje programów, w których jest możliwość dotykania zwierząt. Można też karmić bajecznie kolorowe papugi.

Dla wielbicieli morskich klimatów jest na wyspie jeszcze Malta National Aquarium. Tu można zajrzeć w oczy rekinowi czy przyjrzeć się brzuchowi płaszczki w jednym z tuneli. Zdecydowanie jest się czym zachwycić. A dla tych twardych zawodników, którzy nie zmęczą się podwodną podróżą, przed wejściem jest spory plac zabaw „na wykończenie przeciwnika”.

Piracki park rozrywki


W 1980 roku nad zatoką Anchor Bay powstało miasteczko, w którym kręcono film „Popeye” z Robinem Williamsem w roli głównej. Po zakończeniu zdjęć nie zdemontowano budynków tylko stworzono tutaj park rozrywki. Zabawy jest w nim co niemiara, nie tylko dla dzieci: poszukiwanie skarbów, pomoc Popey’owi w pokonaniu pirata, pływanie łodzią, minigolf. Można też wziąć udział w kręceniu filmu o przygodach Popeye, który później ogląda się na sali kinowej i można kupić go później na płycie. Popeye Village to zabawa na cały dzień.

Pamiętacie jeszcze zabawki playmobil? Parku rozrywki tej marki nie mogło zabraknąć na Malcie, która jawi mi się jako królowa atrakcji dla dzieci. Za śmieszną cenę (dzieci płacą półtora euro, dorośli dwa) można wejść do tego klockowego raju i bawić się, ile dusza zapragnie. Co więcej, gdy dzieci budują, rodzice mogą spokojnie napić się kawy mając je na oku. A kto lubi zwiedzać, ten może wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem i poznać tajemnicę powstawania zabawek.

Kiedy wpiszecie Maltę w wyszukiwarkę, najczęściej wyskakuje zdjęcie Błękitnej Groty, podziemnych korytarzy tuż nad taflą morza. Wpłynięcie do nich to jedna z tych atrakcji, z których w listopadzie, przy niespokojnym morzu, już nie doświadczymy. Jednak miejsce jest piękne i warto wybrać się je zobaczyć.

Na Malcie są też obiekty dla dorosłych: kościoły, pałace, wykopaliska. Ale my ich nie zwiedzaliśmy, bo po pierwsze to nie nasze klimaty, a po drugie na tym wyjeździe rządziły nasze córki. Jeśli szukacie niedrogiego miejsca na spędzenie fajnego czasu z dzieciakami, to zdecydowanie Maltę polecam.

Uwaga: bardzo łatwo tam poczuć się jak beztroskie dziecko.

To tylko drobny ułamek mądrości, których przez całe życie musimy słuchać od tych starszych, mądrzejszych, bardziej doświadczonych. Musimy, bo mówią bez żadnej zachęty z naszej strony. Mówią, bo uważają, że mają do tego prawo i dobrze im robi poczucie, że są w roli ekspertów. A że nam słuchanie tego bełkotu robi raczej niedobrze, to już nikogo nie interesuje. Nie jest łatwo być elegancko asertywnym wobec takiego samozwańczego mędrca, który już sobie ustawił za główny cel ratowanie naszego życia. Zwykle nasze „nie dziękuję, nie mam ochoty słuchać dobrych rad” dociera do uszu niosącego pomoc, dopiero gdy przyjmie formę co najmniej wycharczanego na szczękościsku „nie chcę tego słuchać”. Co najmniej, bo zwykle jeszcze trzeba stanowczą odmowę eskalować. 

 

Jest chorobą Polaków przerost ekspertów od wszystkiego nad zainteresowaniem ich wiedzą. Rakiem relacji rodzinnych są te potoki mądrości życiowych płynące podczas każdej możliwej okazji od rodziców, dziadków, ciotek i wujków. Gdzie się na imieninach mamy nie odwrócisz, tam znawca wszelkich tematów życiowych dawkuje Ci w nadmiarze swoje złote rady. Masz nie tylko łykać, ale jeszcze grzecznie dziękować, że za darmo.

 

Dość!

 

Wszystkim dzieciom, małym i dużym, na pomoc przychodzi Doktor Ania. W swojej niewielkiej książce (jak masz chwilę, to jest to dawka na raz) #takie tam pieprzenie2020 wybebesza cały ten chory organizm i bez skrupułów wycina syf trawiący zdrowe tkanki naszego dobrego samopoczucia. To jest Dekalog Rozsądnego Człowieka na miarę naszych czasów.

 

1. Nie będziesz miał autorytetów innych przede mną.

Nauczeni w domu, że mamy cicho siedzieć, gdy starsi mówią i całować sygnety za to, że chcą dzielić się z nami swą mądrością, wywracamy gałami pod zamkniętymi powiekami, gdy słyszymy, że oni dłużej, oni więcej, oni bardziej… Oni swoje przeżyli więc nam teraz wytłumaczą, żebyśmy my już przeżywać nie musieli. Tyle, że my przeżywać chcemy! Mało tego – chcemy po swojemu! I mamy do tego pełne prawo. A mędrcy świata, monarchowie, muszą to uszanować. Inaczej nie mamy o czym gadać.

 

2. Nie wzywaj swojej przyszłości nadaremno.

Ach, te urocze pogróżki od ludzi, którzy kochają nas nad życie i troszczą się o nas na każdym kroku: jeszcze zobaczysz! Jeszcze wspomnisz moje słowa! Będziesz tego żałować! Aż się cieplej robi na sercu, gdy człowiek usłyszy takie słowa otuchy. Na szczęście nie musimy och słuchać. To nasze życie, nasza droga, nasze błędy. Albo ktoś mówi: dasz radę! Albo niech zamilknie na wielki.

 

3. Pamiętaj, aby ASAPy i DEDLAJNY święcić.

Jasne, że warto być pracowitym i dążyć do swojego celu uparcie. Tylko zanim zamkniemy się w korporacyjnym pokoiku bez okien, żeby przez dwadzieścia godzin na dobę tłuc w klawiaturę, zastanówmy się, jaki jest nasz cel. Czy to aby na pewno dekada poświęcona na orkę dla kogoś? Warto się zatrzymać i zastanowić nad tym, czego chcemy i jaka jest do tego droga. To nie jest łatwe, ale bardzo potrzebne, jeśli chcemy być szczęśliwi.

 

4. Zamknij oczy i czcij.

Matkę, ojca i małżonka. Bez refleksji, bez stawiania granic, bez dbania o swój komfort. To taki patriarchalny obrazek, nadal w głowie wielu mędrców. Ten obrazek czas zdeptać, połamać i wyrzucić. Czas postawić siebie w centrum i uderzyć ręką w stół, gdy dzieje nam się krzywda. Jeśli czujemy, że musimy ciągle coś z siebie dawać, dopasowywać się do cudzych oczekiwań, wysłuchiwać krytyki i przyjmować pokornie oznaki niezadowolenia, to relacja nie jest zdrowa. Albo trzeba ją leczyć albo odrzucić. Jeśli nie tolerują nas najbliżsi, to jest to ich strata. Rodziną mogą być przyjaciele, zwierzęta. Wbrew powszechnej opinii, rodzinę można sobie wybrać.

 

5. Nie zabijaj. Chyba że tylko wyrażasz swoje zdanie.

Tutaj mieszczą się te wszystkie szpilki, szpileczki i potężne sztylety wygłaszane pod płaszczykiem: mam prawo wyrazić swoje zdanie!. Ty nie wbijasz nikomu do chaty, żeby krytykować jego dywan, a przecież masz prawo! To, że ma się do czegoś prawo, nie oznacza, że koniecznie trzeba z niego zawsze i wszędzie korzystać. A jak już ktoś jest w tej kwestii bardzo uparty, to Ty masz prawo zakończyć tę relację i napawać się ciszą i spokojem. Doktor Ania poleca!

 

6. Po bożemu i przy zgaszonym świetle.

Tak jak w naszym kraju wszerz i wzdłuż sami eksperci, tak seksu się tu nie uprawia, nikt nie widział, ciiiii. Dzieciom ani słowa, bo to sprawy dorosłych, a dorośli też niech w czterech ścianach z tematem siedzą, żadnych rozmów o potrzebach i seksualności. Publicznie, to albo gołe baby na okładkach magazynów na stacjach benzynowych, albo lalki pozbawione narządów płciowych. A przecież seks jest ważnym elementem naszego życia, potrzebnym do pełnego szczęścia i zadowolenia. Dajmy już spokój tym katolickim naukom rodem ze średniowiecznych klasztorów i zawalczmy o to, by nam było dobrze!

 

7. Nie kradnij. Chyba że masz wąski horyzont, kij w dupie, kompleksy lub inny problem.

Tutaj są te wszystkie przemiłe, wygłaszane w miłości i trosce katy dla wiary w siebie: po co ci to? Czemu chcesz na siłę tak zrobić? Nie uda ci się i co zrobisz? I mój faworyt: co ludzie powiedzą?

Czyli siedzimy cichutko, nie wychylamy się, jesteśmy nieszczęśliwi, ale przynajmniej jacyś tajemniczy ludzie, którym bardzo leży nasz los na sercu, nic nie powiedzą. Wszystko w imię tej pomocy, która ma nam życie ułatwić i oszczędzić cierpienia. No i cierpienia nie ma, ale nie ma też mocy, energii, zapału, samorealizacji, dobrego samopoczucia, wiary w siebie, sympatii do siebie i jeszcze kilku innych składników. Cierpienia nie ma, ale jakoś tak wszyscy nieszczęśliwi. A przecież to Ty i tylko Ty decydujesz, jak chcesz żyć. I tylko Ty jesteś w stanie nabrać odwagi do realizacji swoich marzeń. 

 

8. Nie mów fałszywego świadectwa. Chyba że wypada.

Wracamy do klasyków. Najpierw: co ludzie powiedzą? Jacy ludzie? Czemu oni się nami interesują? Skąd mają kompetencje do oceniania innych? Czemu to, co powiedzą, ma jakieś znaczenie? Na te pytania nie ma już odpowiedzi. Bo ludzi jest dużo, każdy skupiony raczej na sobie, a do tego każdy mówi co innego. Zaraz po tych ludziach są hasła: powinnaś! Bo wypada! Co i komu wypada, znów pozostaje tajemnicą. Coś wypada i w związku z tym, Ty masz się wpisywać w sztywne ramy. Tego już wystarczy. Wszyscy jesteśmy OK. Niedoskonali, nie zawsze pełni energii, niekoniecznie grzeczni i wykrochmaleni. Każdy inny, wszyscy ciekawi i wartościowi.

 

9. Pożądaj żony/męża i dziecka.

Każda normalna kobieta pragnie mieć rodzinę i rodzić dzieci. Każdy zdrowy facet marzy o synu! A jak nie to nie jesteś normalna ani zdrowa. Doktor Ania już pisze receptę: spuścić ciśnienie, zastanowić się nad własnymi pragnieniami, a nie tymi, które ktoś w nas próbuje zaszczepić. Nie ma uniwersalnego wzorca na szczęście. Za to jest do wyboru wiele dróg do niego prowadzących i żadna z nich nie jest lepsza ani gorsza. I już. To jest właśnie takie proste.

 

10. Oraz kredytu na trzydzieści lat.

Według powszechnego przekonania człowiek sukcesu to ten zamożny, z wielką furą, domami tu i tam oraz wakacjami w luksusach. Ale to powszechne przekonanie to znowu mit. Dla jednych sukces to miliony monet na koncie i pięć rezydencji, dla innych stary, odremontowany van i adres co miesiąc inny. Żaden z tych modeli nie jest lepszy ani gorszy. Każdy ma swoje definicje sukcesu, szczęścia i spełnienia. Ważne, żeby nie dreptać ścieżkami wybrukowanymi tymi wszystkimi wypada, należy, powinnaś…, tylko poświęcić trochę czasu na refleksję i znaleźć własny kierunek. Ten pasujący właśnie do nas.

 

Wszystkim, małym i dużym polecam lekturę książki #takietampieprzenie 2020. Mam dwie córki i na pewno ją im podsunę w odpowiednim czasie. Przydałaby się taka pozycja na liście lektur szkolnych. Zdecydowanie lepiej zrobiłaby młodym Polkom i Polakom niż Potop i Nad Niemnem razem wzięte. Nawet jak te dzieła pomnożymy przez wszystkich Chłopów tego świata.

 

Wszystkie znane mi kobiety, nawet te, na które patrzę z czystym zachwytem i zazdrością, są wobec siebie bardzo krytyczne.

Uważam, że to nabyte, usłyszane, wmontowane w nas, bo w innych kulturach tego nie widzę. A na pewno nie aż tak. Patrzymy w lustro i widzimy, co się nam nie podoba, co chciałybyśmy zmienić. A przecież można popatrzeć przez zaróżowione szkiełko, z sympatią, a przy dobrym humorze – nawet z zachwytem. Bo mamy się czym zachwycać! I cieszy mnie, że w takim podejściu do tematu będą dorastać moje córki. 

Wszystkim nastolatkom zawsze było trudno, ale dziś standardy urody zostały tak wypaczone, że sytuacja stała się jeszcze gorsza. Dlatego warto przeciwstawiać się temu szaleństwu i owszem, dbać o swoje ciało, ale mądrze i z czułością. To ciało, które dostałyście od natury, jest cudowne takie, jakie jest. Służy Wam do biegania, skakania, pływania, przytulania, głaskania kota, leżenia w trawie, wygrzewania się na słońcu, odczuwania frajdy z kąpieli i wielu innych cudownych rzeczy. Warto się nim cieszyć i o nie dbać. Ale nie tak, jak Wam próbują wmówić koncerny kosmetyczne. Nie musicie używać kosmetyków, malować paznokci, farbować włosów i odchudzać się, żeby mieć dobre ciało. Bo w dbaniu o ciało chodzi o zdrowie, dobrą kondycję i dobre samopoczucie – to czyni nas ładniejszymi i o to trzeba dbać – czytamy we wstępie do książki „Ciało – śmiało”. Moja relacja z odbiciem w lustrze wyglądałaby zupełnie inaczej, gdybym słyszała takie słowa, dorastając. Słyszałam inne, niestety. Za duży nos, krzywe zęby, brzydka postawa, za gruba, za chuda, za wysoka, zbyt koścista… I żadnej kontry, zero pozytywów. Dziś mam prawie czterdzieści lat, a nadal słyszę w głowie te głosy. Do niczego nie były mi potrzebne. Jedyne, co mi zafundowały, to kompleksy, diety, odchudzania, złe samopoczucie i mnóstwo czasu straconego na próby poprawienia siebie. Na to dążenie do ideału prosto z photoshopa, którym karmiły mnie wszelkiej maści gazety. Nic dobrego nie wyniknęło z dorastania w takim klimacie i cieszę się, że wytoczono walkę takiemu podejściu do tematu. 

Dorastanie to pole minowe, wiadomo. Jeśli nie miałyście przyjemności doświadczyć zawstydzania z okazji pierwszej miesiączki, rosnących piersi, pryszczy i burzy hormonów, to zazdroszczę. Mnie to nie ominęło i bardzo długo czułam wstyd za wszystko, co związane było z kobiecością. Wstyd za coś, czym powinnam się cieszyć! Bycie kobietą to cudowne doświadczenie, musiałam dorosnąć i porozmawiać z wieloma mądrymi koleżankami, żeby to zrozumieć. Przeglądam książki dla dzisiejszych nastolatek i czuję, jak ta zawstydzona Marta we mnie, czuje radość. Dość już psucia, mieszania dziewczynkom w głowach, dość narzucania im nieosiągalnych ideałów, do których mają dążyć! Stawanie się kobietą to piękna droga. Nasze ciała są piękne, wszystkie! To mówię moim córkom, głośno o wyraźnie. I mówię to też sobie, zduszając głosy w mojej głowie, próbujące jeszcze psuć mi nastrój przypominając, że to za mało, tam za dużo, a jeszcze tutaj to krzywo i paskudnie. 

Niech kolejne pokolenie małych kobietek dorasta już słysząc tylko pozytywny przekaz i lubiąc siebie i swoje ciała. 

Oto kilka propozycji dla dorastających dziewczynek:

  1. „Ciało – śmiało” to przewodnik po dojrzewaniu, świetny jako książka na początek tej drogi. Napisana jest językiem przystępnym i przyjemnym. Sonya Renee Taylor opisuje kolejne etapy dojrzewania, zmiany zachodzące w ciele i głowie, sposoby, jak na nie reagować. Jest tu też sporo praktycznych porad: jak dbać o skórę, paznokcie, jak dobrać właściwy stanik, a także jak poradzić sobie z trudnymi emocjami. Ale przede wszystkim to bomba pozytywnych komunikatów związanych z akceptowaniem siebie. Autorka zna się na rzeczy, już jakiś czas temu założyła firmę The Body Is Not An Apology (Za ciało nie trzeba przepraszać), organizuje warsztaty samoakceptacji dla ludzi w każdym wieku. Jej witrynę w sieci odwiedziły miliony ludzi szukających sposobu na pokochanie swojego ciała. Książka porusza wszystkie trudne zagadnienia dojrzewania: miesiączka, stanik, owłosienie, zmiany w budowie ciała i w ogóle budowa kobiecych części ciała. Wszystko opisane przystępnym językiem, doprawione ładnymi rysunkami. Czytelniczka znajdzie tutaj też porady – ode tego, jak dbać o paznokcie, przez dobór wygodnego stanika aż po metody radzenia dobie z emocjami.
  2. „Maja dorasta. Niezbędnik dorastającej dziewczynki” napisany przez endokrynologa pediatrę Monicę Petix, to dobra książka na rozpoczęcie tematu z dziećmi. Cieniutka, więcej w niej ładnych, kolorowych rysunków, niż treści. Swoim córkom dałam ją w prezencie, gdy starsza miała 8 a młodsza 6 lat. Czytały same z dużym zainteresowaniem. A potem przychodziły zapytać, wyjaśnić, dowiedzieć się więcej. Bohaterka książki, Maja, ma 9 lat i rozpoczyna przygodę z dojrzewaniem. Na wszystkie jej pytania odpowiada pediatra. 
  3. „Niezbędnik każdej dziewczyny. Jak ogarnąć dojrzewanie” Anita Naik. To także propozycja do samodzielnej lektury, bardzo kolorowa, podająca sporo przykładów sytuacji, z którymi czytelniczki mogą się identyfikować. Pojawia się tutaj już temat seksu, bez pszczółek, ale i bez nadmiernej ilości szczegółów. Kończy się wtrąceniem, żeby pamiętać o tym, że chłopcy też ludzie i również nie jest im łatwo z tym całym dojrzewaniem. Ta książka ma swój odpowiednik dla chłopców pod analogicznym tytułem „Niezbędnik każdego chłopaka”.
  4. „Twoje ciałopozytywne dojrzewanie” autorstwa Barbary Pietruszczak, to już pozycja dla trochę starszych młodych nastolatek. Moja dziesięciolatka na razie wymiękła. Jest o hormonach, wydzielinach, narządach płciowych, ubóstwie menstruacyjnym, cyklu miesiączkowym. Książka jest bardzo ciekawa, pełna ważnej i potrzebnej wiedzy bardzo dobrze podanej. Tutaj także są rysunki i wyjaśnienia. Na mojej półce czeka, aż czytelniczka dorośnie.
  5. „Poradnik nastolatki” pod redakcją Aleksandra Minkowskiego i dr Liliany Minkowskiej to już gruby kaliber. I na wagę i na ilość słów. To prawdziwa encyklopedia nastoletniego życia, tutaj jest dużo tekstu, niewiele rysunków. Książka porusza wszystkie zagadnienia, jakie przychodzą mi do głowy, gdy myślę o tematach, które trzeba poruszyć z dorastającymi dziećmi. Imprezy, pedofilia, alkohol, sex, samotność, zazdrość, anoreksja, wyprzedaże… Są konkretne informacje, wyjaśnienia, porady. Jak sobie poradzić z samotnością, żałobą, zerwaniem, zdradą przyjaciółki. Jak nie wpaść w pułapkę reklamodawców, jak nie popaść w obłęd na punkcie swojego ciała. To jest książka bardziej dla piętnastolatek, przynajmniej w moim odczuciu.

To tylko kilka propozycji, które można znaleźć w księgarniach. Ja akurat te wybrałam dla swoich córek i w każdej znajduję wartość, każdą mogę z czystym sumieniem polecić. Jestem też w zachwycie nad tym, co robi Fundacja Kosmos dla Dziewczynek (https://fundacjakosmos.org). Prenumerujemy od dawna wydawany przez fundację magazyn i każdy numer wnosi coś wartościowego. Polecam chociaż zajrzeć na stronkę i zobaczyć, co oferują.

Czy upadek cywilizacji, która skazuje połowę swej cywilizacji na niedożywienie, naprawdę jest czymś, czego trzeba się obawiać? Czy ludzie zasługują na uratowanie? Kanadyjska dziennikarka Naomi Klein podkreśla, że zmiany klimatyczne wystawią naszą moralność na próbę, jakiej dotąd nie znano. 

Najbardziej wiarygodnymi dokumentami międzynarodowymi opisującymi zmiany klimatu są raporty Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu (IPPC –  W 2007 roku IPPC oraz Al. Gore otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla za upowszechnianie wiedzy na temat zmian klimatu wynikających z działań człowieka i za prace mające na celu przeciwdziałanie globalnemu ociepleniu). Zgodnie z ich szacunkami, jeśli doprowadzimy do wzrostu temperatury globalnej o 4 stopnie Celsjusza, czeka nas świat podobny do apokaliptycznych wizji z filmu Mad Max: destrukcja 85% powierzchni lasów Amazonii, przekształcenie południowej Europy w tereny pustynne, a połowy powierzchni planety w tereny nienadające się do zamieszkania. W świecie cieplejszym o 4 stopnie połowa populacji Ziemi będzie doświadczać fali ekstremalnych upałów. Średnia temperatura powierzchni Ziemi w wyniku powodowanej przez nas zmiany klimatu wzrosła już o ponad 1°C powyżej wartości z epoki przedprzemysłowej. Jeśli szybko nie zredukujemy emisji gazów cieplarnianych to w latach 2030. wzrost temperatury może sięgnąć 1,5°C, do 2100 roku powyżej 4°C, a później nawet 2-3 razy tyle. Czeka nas gwałtowny, zupełnie niekontrolowany powrót do wspólnot pierwotnych. Z powodu wyczerpania się zasobów naturalnych Ziemi, braku energii i coraz gorszych warunków klimatycznych ludzki świat się posypie. Nie tylko zabraknie nam jedzenia, ale nawet możliwości godnego pochówku ofiar – ostrzega prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery z UW.

Od lat to wszystko wiadomo. Naukowcy ostrzegają, Matka Natura regularnie nas poniewiera, a nic się nie zmienia. Konsumpcjonizm nie został zakwestionowany w żadnym kraju, a bez tego niemożliwa jest realna, systemowa zmiana klimatyczna. Nawet potężne instytucje, jak ONZ, są bezradne. Ignorowanie informacji dotyczących globalnych i wysoce abstrakcyjnych zagrożeń leży w naszej, ludzkiej naturze. Nie mamy wiedzy, jak temu przeciwdziałać, nie ma też możliwości wyboru lepszego rozwiązania, bo firmy i koncerny nam jej nie dają. Obywatele nie działają na rzecz wprowadzenia rozwiązań niskoemisyjnych także dlatego, że brakuje im konstruktywnych przykładów takiego działania. Ludzie obawiają się też ryzyka wynikającego z poświęcenia czasu lub finansów na projekty, które mogą nie przynieść im ani korzyści, ani uznania społecznego. Tradycyjna ekonomia nie bierze pod uwagę zapaści całego systemu gospodarczego, w obliczu, którego będziemy stali, kiedy zmiany klimatu przekroczą punkt przełomowy. Właściciele firm nic nie robią, bo się in to teraz nie opłaca. Ludzie nic nie robią, bo nie wiedzą jak i gdzie. Potrzeba zmian na ogromną skalę. Może powinni coś zrobić politycy? Elon Musk w filmie „Before the Flood” proponuje wprowadzenie podatku węglowego. Byłby to podatek nałożony na każdą działalność, która uwalnia CO2 do atmosfery. Podatki spowodują wzrost cen i spadek konsumpcji opodatkowanego towaru. Jednak politycy nie wprowadzą nowego podatku, bo to oznacza dla nich spadek poparcia. Musieliby zostać do tego zmuszeni przez wyborców. A wyborcy nie działają…i tak koło klimatycznego impasu się zamyka. 

W wielu miastach odbywają się strajki klimatyczne, ale to nadal za mało. Wygląda na to, że potrzebujemy kroków bardziej radykalnych, ostrzejszej retoryki, odważniejszych działań. To wiąże się z rozstrzygnięciem trudnych dylematów moralnych oraz wdrożeniem strategii działań, które mogą się okazać niewykonalne. Naukowcy, biorąc pod uwagę brak zmian w polityce klimatycznej, nie dają ludzkości wielu szans, raczej wróżą ogromne migracje i zażarte wojny o surowce. Homo sapiens wróci do walki o przetrwanie. Ale czy my, boscy ludzie, twórcy, kreatorzy, odnajdziemy się w takiej roli?

 

 

______________________________________________

Napisała Marta Osadkowska, prezes Fundacji Widzialne Dzieci 

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) depresja jest wiodącą przyczyną niesprawności i niezdolności do pracy na świecie oraz najczęściej spotykanym zaburzeniem psychicznym.

Szacuje się, że 25% osób chorych na depresję popełnia samobójstwo, co umieszcza tę jednostkę chorobową w kategorii „śmiertelna”. Kiedy istnienie boli nie do wytrzymania, pragnie się je zakończyć. I robi się to, gdy wystarczy sił. Według psychologów SWPS co dziesiąty Polak boryka się z jakąś formą depresji. Jak to zatem możliwe, że nadal tak mało o niej wiemy? Jak pisze Tomasz Jastrun w swoim „Osobistym przewodniku po depresji”: gdyby to była choroba zaraźliwa, mielibyśmy do czynienia z epidemią. Epidemią okrutnego stanu, który wciąga ofiarę w najczarniejsze otchłanie, w najgłębsze doliny. Dla ludzi zdrowych, którzy nigdy nie doświadczyli epizodów depresyjnych, jest to doświadczenie niewyobrażalne. A chory, kiedy wychodzi z depresji, przestaje rozumieć własne myślenie z epoki choroby.  

Depresja jest chorobą, która atakuje mózg w sposób widoczny. Jest to proces, który bez odpowiednio dobranych leków, postępuje szybko i brutalnie. Jeszcze kilka lat temu sądzono, że leki antydepresyjne pomagają poprzez podnoszenie poziomu serotoniny w tym organie, co bezpośrednio wpływa na poprawę nastroju. Przełomem było odkrycie, którego dokonał prof. Poul Videbech. Niektóre rejony mózgu osób chorych na depresję były skurczone, nawet do 10% w stosunku do zdrowych ludzi. Jakby obumierały. Badania wykazały, że leki odbudowują te zniszczone struktury. Mają duży wpływ na produkcję białka odpowiedzialnego za tworzenie nowych neuronów. Mówienie cierpiącemu na depresję, żeby wyszedł na spacer i wyleczył się radością życia, jest równoznaczne z daniem takiej recepty choremu na raka. Uszkodzone komórki nerwowe potrzebują leku, chemicznej substancji, która naprawi szkody i umożliwi mózgowi powrót do normalnego funkcjonowania. Styron napisał:  Niech nikt nigdy nie wątpi, że depresja w swej krańcowej postaci jest szaleństwem. Szaleństwo to skutek anormalnego procesu biochemicznego. Dopiero niedawno udało się określić, że takie szaleństwo jest rezultatem procesów chemicznych, zachodzących pomiędzy drogami mózgowymi, prawdopodobnie w wyniku stresu przeżywanego przez system.

 

Dawniej depresję określano słowem „melancholia”. 

Film o takim tytule nakręcił w 2011 roku Lars Von Trier, sam zmagający się z chorobą. W mojej głowie na długo została postać grana przez Kirsten Dunst, Justine. Ona nie boi się końca świata, wręcz przeciwnie, czeka na niego ze spokojem i wytęsknieniem. To znamienne dla depresji: wizję śmierci przyjmuje się jak wybawienie, dar od losu. ,,Skoro obecność boli, nieobecność wydaje się być luksusem’’. Ale odebranie sobie życia nie jest wcale takie proste. Po pierwsze, to nadludzki wysiłek dla osoby pogrążonej w depresji. A po drugie przygniata ciężar wyrzutów sumienia wobec bliskich. Nie każdy jest w stanie podjąć drastyczne działanie. Dla takich ofiar choroby, marzenia wypełniają wizje wypadków, katastrof, które niczym odziany w czerń bohater, dokonują unicestwienia za nich, zdejmując z ich barków wszelką odpowiedzialność.

Wiele znanych osób cierpiało na depresję, między innymi Vincent van Gogh, Virginia Woolf, Ernest Hemingway, Winston Churchill, Józef Piłsudski, Nelson Mandel. William Styron, autor „Wyboru Zofii”, opisał swoje zmagania z chorobą w książce „Dotyk ciemności”, z której czerpię pełnymi garściami przy pisaniu tego tekstu.

 

A., która poprosiła o anonimowość, znam od ponad dekady. Tyle czasu kocham i podziwiam. Piękna w ten eteryczny, subtelny sposób, niczym elf, a przy tym silna, inteligentna, nie do zatrzymania. W jej drobnym ciele mieszka potężna moc. Wiele razy z otwartą buzią patrzyłam, jak ten delikatny drobiazg nabiera mocy tarana w drodze do celu. Pracowita, uparta i charakterna. A przy tym dobra, empatyczna i bardzo wrażliwa. To nie jest typ kobiety, która cierpi, bo przytyła, albo ma doła, bo coś nie wyszło. Bardzo świadoma siebie i swojej psyche, wydawałoby się – niezniszczalna. Kiedy zachorowała, nikt nie rozumiał, co się dzieje. Skąd jej wycofanie, brak kontaktu. Ale łatwo znaleźć wytłumaczenie: przecież niedawno urodziła dziecko, jest zmęczona, za dużo bierze sobie na głowę, musi odpocząć. Nikt nie brał pod uwagę, że zaczynała już oplatać ją czarna nić depresji, która wcale nie zamierzała odpuścić. Gorzej, że nie dostrzegli tego także lekarze. A. dotarła w tej chorobie do piekła. Wróciła z niego, ale bezlitosny demon depresji czai się za jej plecami i dmuchając jej w kark przypomina, że cierpliwie czeka na jej potknięcie. 

 

M.O.: Czy kiedykolwiek pomyślałaś, że możesz zachorować? Były jakieś symptomy? „Ta moja wrażliwość kiedyś mnie zabije” powiedziałaś mi na samym początku, zanim jeszcze ktokolwiek wypowiedział słowo „depresja”.

A.: Zawsze czułam, że jestem bardziej wrażliwa niż inni, ale postrzegałam to głównie jako zaletę. Pamiętam jak mój mąż wracał z zakupów i zastawał mnie zapłakaną z żelazkiem w ręku. Biegnąc rzucał torby i pytał, co się stało, a ja szlochając opowiadałam o obejrzanym filmie. Trafiałam na niego w telewizji i oglądałam prasując. Jakoś tak wychodziło, że zazwyczaj to były melodramaty, na których wylewałam morze łez. Zresztą z kina też często wychodziłam całkiem rozbita albo zasmarkana, kiedy inni tylko lekko się wzruszyli. Na thrillery przestałam chodzić, bo podskakiwałam przy głośniejszej muzyce. Ale depresja? Nie… Myślałam, że jestem za silna na takie tam smutki. Podobnie jak większość społeczeństwa nie wiedziałam, co to jest. Nie wiedziałam, że zachodzą zmiany w mózgu, że jest to choroba biologiczna, której podobnie jak wyrostka nie da się wyleczyć pozytywnym myśleniem. Wyciąć też się nie da. A szkoda.

 

Tomasz Jastrun napisał: Ludzie, którzy przeżyli nowotwór i depresję, twierdzą, że z dwojga złego lepszy był nowotwór. Chorzy na depresję są zwykle bliżej myśli o śmierci niż starcy i śmiertelnie chorzy. Ktoś zauważył, że chorym na raka w ostatniej fazie daje się narkotyki, by nie cierpieli, a przecież chory na depresję też bywa bliski śmierci, gdy myśli o samobójstwie. 

W tej chorobie rozróżnia się myśli samobójcze i tendencje samobójcze. Myśli są wytworem chorego umysłu i mogą prowadzić do destrukcyjnych zachowań, ale zazwyczaj chory nie ma siły na żadne działania. Tendencje są dużo poważniejsze, bo chory czuje, że musi się zabić, ma plan. Pamiętam młodą, piękną dziewczynę, która przy każdym pogorszeniu nastroju czuła, że musi się pozbawić życie przez powieszenie. Czuła palący sznur na szyi, obsesyjnie myślała o miejscu, które wybrała, żeby to zrobić. Inna z kolei w czasie choroby nie miała siły wstać z łóżka, ale kiedy tylko czuła się lepiej – w kuchni, łazience i wszystkich pomieszczeniach w swoim domu umieszczała odpowiednią ilość leków, żeby w każdej chwili mogła po nie sięgnąć. W każdym pomieszczeniu było tyle, ile wystarczy, żeby się zabić. Będąc długo z tą chorobą zaczynasz sobie zdawać sprawę, że kiedyś wróci. I w momencie, kiedy masz odrobinę więcej siły, wykorzystujesz to, żeby pozbawić się bólu raz na zawsze. To bardzo zdradliwa choroba. Niestety.

 

Jaki był początek Twojej choroby? Jak długo trwało zanim została poprawnie zdiagnozowana?

Początkiem nazwałabym maj, wtedy mój synek miał 4 miesiące. Nagle zrobiło się ciepło, ja uznałam, że nie dam rady wyjść z nim na spacer, bo się przegrzeje i zachoruje. O kupieniu odpowiednich ubrań nie było mowy, bo wydawało się to czymś niewyobrażalnie trudnym. Były moje imieniny, mąż wziął dzień wolny, pojechaliśmy z małym na godzinę do centrum handlowego (nie więcej, bo przecież klimatyzacja!), kupiliśmy odpowiednie ubranka, potem poszliśmy na imieninowy obiad. Poczułam się bezpiecznie. Myślałam, że to zwykłe nastroje młodej mamy, zresztą jak jakąkolwiek zapytasz, to powie Ci, że też coś takiego przechodziła, tylko że u mnie było to dużo silniejsze. Wtedy tego nie wiedziałam. Prawidłowa diagnoza była postawiona pod koniec października. Myślę, że w ostatnim możliwym momencie. Chwilę później już by mnie tu nie było.

 

Co się działo wtedy w Twojej głowie? 

Choroba postępowała bardzo szybko. Pamiętam, że budziłam się w nocy oblana zimnym potem bojąc się w zasadzie wszystkiego. Budziłam wtedy męża, który przytulał i próbował uspokoić, ale nie pomagało. Myślę, że wyczerpująca opieka nad niemowlakiem przyczyniła się do szybkiego rozwoju depresji. Moja mama przeczuwała, że dzieje się coś złego. Umówiła mnie na wizytę do lekarza. Często przyjeżdżała, pomagała, pocieszała. W sierpniu pierwszy raz trafiłam do psychiatry. Pani doktor uznała, że jestem przemęczoną młodą matką. Dała namiar na psychologa, matkę bliźniaków, która miała mi pomóc poukładać sobie codzienność. Przez długi czas miałam do niej o to pretensje, bo objawy depresji były u mnie bardzo wyraźne. Niestety często chory pomija ważne szczegóły i kluczowy jest dobrze przeprowadzony wywiad. Pani psycholog ze spotkania na spotkanie wiedziała więcej, a jednak nie zapaliło to u niej lampki ostrzegawczej. Było coraz gorzej, mimo pomocy mojej mamy, teściów, opiekunki do dziecka. Nie pomogły wspólne wakacje nad morzem. W dniu, w którym trafiłam do innego psychiatry, wiedziałam, że coś jest nie tak. Wcześniej miałam jakąś wizytę kontrolną w szpitalu, jechałam tam autobusem, ludzie dziwnie się na mnie patrzyli… W szpitalu ktoś mnie zapytał o godzinę, a ja bardzo się go bałam. Na wizycie czułam, że jestem nieobecna, myślami zupełnie gdzie indziej. Ze szpitala zadzwoniłam do znajomej pani psycholog, która poprosiła, żebym przyjechała tego samego dnia. Wracając ze szpitala stałam na przystanku przy bardzo ruchliwej ulicy. Uznałam, że jedynym wyjściem jakie mam, to skoczyć pod jeden z samochodów. Czułam już bardzo wyraźnie, że jestem chora, czułam też, że to coś poważnego. Miałam wizję przerażających filmowych zakładów psychiatrycznych i uciążliwości chorego dla rodziny. Mąż wziął tego dnia wolne i pojechał ze mną do „mojej” psycholog. Ona pierwsza zdiagnozowała depresję, umówiła mnie na następny dzień do swojego męża – psychiatry. Powiedziała, że nie da rady nic zrobić bez leków. A ja karmiłam piersią, odstawienie synka z dnia na dzień wydawało się koszmarem. Nie chciałam leków. Ale pojechałam na tę wizytę następnego dnia. I tak zaczęła się moja przygoda z tabletkami.

 

Jak dużo jest tych leków i jak one działają?

Zaczęłam od leku, które mogą stosować kobiety karmiące, nieduże dawki. Po jego przyjęciu mój stan się poprawił, ale tylko na kilka chwil. Ostry zwrot, jaki później nastąpił, spowodował niedowierzanie w kompetencje lekarza, którego bardzo szanuję. Wierzyłam, że zatruwam moje dziecko, mimo że uzyskałam dostęp do wyników badań, które nic takiego nie wykazują. To był prawdziwy koszmar, nadal przechodzą mnie ciarki na wspomnienie tego momentu. 

 

 ,,W depresji człowiek jest zdruzgotany wewnętrznie. W gruzach leży jego poczucie własnej wartości. Każda mała porażka rośnie do monstrualnych rozmiarów. W normalnym stanie nawet nie zwrócilibyśmy na nią uwagi’’.

Jakikolwiek problem w stanie depresji przygniata, nie ma ani odrobiny siły, żeby cokolwiek z tym zrobić. W normalnym stanie człowiek dziwi się, że jego umysł tak bardzo mógł go zwieść. Nie dzieje się tak, że wraz z poprawieniem nastroju poczucie wartości rośnie. Człowiek nie mógł przecież samemu sobie ufać, niełatwo się z tego podnieść. Poza tym czuje się siłę choroby, po kilku spadkach nastroju łatwo przewidzieć, że będzie kolejny. Przestaje się być częścią zdrowego społeczeństwa. Trudno się przyznać do choroby otwarcie, bo niewiele osób ją rozumie, a szpital psychiatryczny nadal kojarzony jest z wariatkowem. Ten, do którego ja trafiłam, jest miejscem, gdzie szanuje się każdego chorego. Pielęgniarki cały czas nas obserwowały, chociaż było to nieodczuwalne i w odpowiednim czasie informowały lekarzy o pogorszeniu stanu pacjenta. Lekarze i psychologowie byli dostępni, mieli czas na wyjaśnienia pacjentowi, rodzinie co się dzieje. Czas wypełniony był różnymi zajęciami, do których bardzo zachęcano. Serwowano dobre jedzenie, żeby odbudować zniszczony organizm. Po poznaniu innych chorych i fachowców, którzy mnie rozumieli, poczułam ogromną ulgę. Wcześniej byłam bardzo samotna w swoich zmaganiach. Myślałam, że po wyjściu ze szpitala łatwo wrócę do społeczeństwa, ale tak nie było. Pamiętam moje pierwsze spotkania z przyjaciółmi. Oni wiedzieli, ale byli z innego świata. Zadawali pytania, po których rozpoznawałam, że nie mają pojęcia, co przeżywa chory, mimo że starałam się to nakreślić. Wracałam z tych spotkań z poczuciem odosobnienia. Rodzina, oprócz najbliższej, nie wiedziała. Spotkania z nimi były jeszcze trudniejsze. Do czasu choroby byłam otwartą osobą, ceniłam szczere postawy życiowe, a tu nagle przyszło mi udawać, że wszystko jest w porządku. Czułam, że nie mam innego wyjścia, bo opowiedzenie o chorobie ludziom, którzy prawdopodobnie nie zrozumieliby, byłoby dla mnie zbyt dużym obciążeniem emocjonalnym. I jak w takim stanie wrócić do pracy? Iść na rozmowę kwalifikacyjną i powiedzieć coś dobrego o sobie?

 

Tomasz Jastrun pisze, że nie mógł znieść swoich dzieci w czasie, gdy choroba go przygniatała. Ty masz malutkiego synka, wtedy niemowlę. Jak wyglądała wasza relacja?

Nie mogłam na niego patrzeć. Nie cieszył mnie. Wszystko co musiałam przy nim zrobić było bardzo trudne. Ale w tym wszystkim nie chodziło wcale o małego. Cokolwiek miałam zrobić było ponad moje siły. Zjeść. Umyć się. Najprostsze czynności mnie przerastały. W październiku ważyłam 45 kg przy 170 cm wzrostu. Pamiętam, że nie podobały mi się moje zdjęcia, ale nie widziałam tego, że jestem taka chuda. U mnie choroba jakby się załączała, a później z dnia na dzień wyłączała. Stąd też podejrzenie dwubiegunowość na początku. Do tej pory tak jest. Na szczęście dużo rzadziej. Ale czuję jeszcze jej oddech, mimo że wiem, że biologicznie została wyleczona. Teraz biorę tylko leki podtrzymujące. Ale psychika pamięta tę OTCHŁAŃ, źle znoszę każdy stres, wydaje mi się, że wszystko wraca. Teraz już coraz bardziej wyczuwam, co na mnie źle wpływa, mogę się jakoś zabezpieczyć przed atakami choroby, ale jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle tego nie rozumiałam.

 

Spróbujesz opisać tę OTCHŁAŃ? 

Zastanawiałam się, czy to da się ująć słowami. Czy w ogóle można opisać ból? Głowy? Zęba? Czy ktoś kogo nic nigdy nie bolało zrozumiałby? OTCHŁAŃ zrozumieją wszyscy, którzy byli chorzy. To ogromne napięcie. Trzęsiesz się, leżysz, boisz się każdego kroku, każdego wypowiedzianego do Ciebie słowa. Każdy dźwięk boli. Podobnie jak odsłanianie żaluzji, promyki słońca. Napięcie wyciszane lekami uspokajającymi przechodzi w stan, w którym nic nie ma znaczenia. Ja przez długi czas nie wiedziałam co to jest, bo napięcia było na tyle dużo, że leki jedynie je obniżały. Słyszałam opowieści o jakiejś pustce, ale nie rozumiałam. Wkrótce przyszła i do mnie. Nic wtedy nie cieszy, ubieranie się jest koszmarem, dlatego po prostu przestaje się to robić. Przestaje się myć, jeść. Nigdzie nie ma punktu zaczepienia. Wszystko jest zbyt trudne. Moja mama prosiła mnie o drobne przysługi, prawdopodobnie próbując mnie czymś zająć, odwrócić uwagę. Chciała np., żeby sprawdzić jakim tramwajem może gdzieś dojechać. Uruchomienie komputera i przeczytanie tego na stronie internetowej było dla mnie wtedy tak okrutnie obciążającym zadaniem, że myślałam o nim cały czas. Chciałam coś zrobić dla ukochanej osoby, ale nie umiałam. Pamiętam, że kiedyś w szpitalu kolega zachwalał film, więc dałam mu pendriva, żeby mi go nagrał. Nie oddawał go przez tydzień. Kiedy zajrzałam do niego, on tylko wyciągnął do mnie dłoń mówiąc, że nie da rady. Zrozumiałam to w mig. Porównałabym to do takiego całkowitego oderwania. Niby pamiętasz jeszcze jak się żyje, ale nie potrafisz nic zrobić. Nie możesz ukroić chleba, odpisać na maile, zadzwonić. A jak już się zmusisz, to jest to olbrzymim wysiłkiem, okupionym ogromnym stresem. Na napięcie miałam sposób: właziłam pod koc, trzęsłam się ileś czasu i w końcu zmęczyłam na tyle organizm, że zasnął. Z pustką nic nie umiałam zrobić, nic nie pomagało. Nadal właziłam pod ten koc i nieruchomiałam, ale nawet to bolało.

 

To wtedy trafiłaś do szpitala? 

Leki psychotropowe, które dostałam od psychiatry przez kilka dni nie działały. Później wywindowały nastrój na tyle w górę, że wydawał się zupełnie nienaturalny, maniakalny. Następnie na dwa czy trzy dni się ustabilizowało, potem poszło ostro w dół. Nie wynurzałam się spod kołdry, nie chciałam karmić synka. Mąż został w domu, przyjechała moja mama. Próbowali załatwić wizytę domową, ale nikt nie miał czasu. W końcu postawili ultimatum, że wzywają karetkę albo jadę z mężem do lekarza, gdzie dyżurował znajomy lekarz. Po trzech godzinach negocjacji pojechałam. Nie wypuszczono już mnie z izby przyjęć. Zdiagnozowano ciężką depresję z zaburzeniami psychotycznymi i w związku ze stanem zagrożenia życia mogli mnie zatrzymać decyzją sędziego. Takie jest prawo. Trafiłam na oddział zamknięty.

 

Jak wyglądał pobyt w szpitalu?

Pierwszych tygodni nie pamiętam. Jedyne co zostało, to obietnica pani doktor, że będę spała jak wezmę leki. Oczywiście nadal odmawiałam ich przyjęcia, ale zostały podane siłą. I na kilka dni odpłynęłam. Nie jadłam, nawet nie pamiętam, żebym wstawała do toalety. Przychodził mój mąż, moja mama. Z ich opowieści wiem, że cały czas miałam pretensje o to, że zabrali mi dziecko. Ja tego nie pamiętam. To musiał być dla nich strasznie trudny czas. Po tygodniu objawy ustąpiły, a po dwóch zostałam przeniesiona na oddział otwarty, na którym spędziłam kolejne trzy miesiące. Dwa tygodnie było dobrze, dwa tygodnie źle. Po około dwóch miesiącach zauważyłam, że organizm odpoczął. Dużo nauczyłam się o mojej chorobie, ale też o innych chorobach psychicznych. Było dużo warsztatów psychologicznych i innych form zajęć, które uczyły relaksacji i pomagały w powrocie do życia. Spotkałam dużo osób w podobnej sytuacji do mojej, kobiety w ciąży. Miałam częsty kontakt z rodziną, z synkiem, wychodziłam na przepustki. Po trzech miesiącach wróciłam do domu, ale nadal byłam pacjentką. Trafiłam na oddział dzienny, który trwał kolejne trzy miesiące. Przychodziłam do szpitala codziennie od 8 do 15. Myślałam wtedy, że już będzie z górki, a było całkiem na odwrót. Wyjście spod ochronnych skrzydeł lekarzy było bardzo trudne. Podobnie rozstanie z oddziałem dziennym. Przez kolejny rok stany głębokiej depresji wracały raz na dwa tygodnie. Było to nawet trudniejsze doświadczenie dla mnie i mojej rodziny niż początki choroby. Dobrze, że nikt przed tym tak do końca nie uprzedza, mimo że lekarze wiedzą, że tak będzie. 

 

Depresja dotyka nie tylko chorego, ale też wszystkich jego bliskich. Często nie wiedzą, co się dzieje, reagują nerwowo na smutek czy brak energii cierpiącego. Później, po diagnozie, ponoszą bezpośrednie konsekwencje choroby, przebywając stale w jej pobliżu. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoje doświadczenia, zaznaczają, że licząc osoby dotknięte depresją, do liczby pacjentów klinicznych należy dodać ich rodziny i przyjaciół.

Dla rodziny jest to ogromne obciążenie. Nie wiedzą, jak mogą się zająć chorym, on sam też tego nie wie. Podąża się za wskazówkami lekarzy, psychologów, ale to jest labirynt, z którego wyjście może znaleźć tylko chory. Wtedy może podpowiedzieć rodzinie, wskazać co mu pomaga. Ale to długa droga, ja odkryłam, co jest pomocne po prawie dwóch latach. W tym czasie żadne moje obietnice nie były wiążące. W zasadzie wymagałam całkowitej opieki, tak jakbym była pacjentem leżącym, któremu wszystko trzeba podać. Dla mnie mąż, mama i babcia, rodzice męża i przyjaciele byli ogromnym wsparciem. Nikt poza nimi nie wiedział o chorobie. Nawet drobne gesty jak przysłanie do szpitala kubka na herbatę, ciepłej bluzy czy malowanek do kolorowania były dla mnie bardzo znaczące. Mój synek dostawał mnóstwo przydatnych prezentów, jedna z przyjaciółek zapytała męża, czego potrzebuje i po prostu to kupiła. Bardzo duże znaczenie miała też moja pani doktor i pani psycholog. Pani doktor przychodziła do łóżka i dawała mi zadania w stylu: „jak przyjedzie pani mama, to niech pani pójdzie i umyje głowę. Jutro rano widzę panią z czystymi włosami.” Próbowała przekonać, że ten stan nie będzie trwać wiecznie, żeby z nim nie walczyć, żeby zaakceptować. Czasami w ogóle nie rozumiałam, co do mnie mówi, ale zapisywałam sobie jakieś zdania i potem uparcie je powtarzałam, aż w końcu coś do mnie docierało. Bez tego wszystkiego na pewno bym nie przetrwała. 

 

Jak się teraz czujesz?

Stabilniej jest od kilku miesięcy. Wróciłam do pracy, powoli odnajduję się w codzienności. Ale to wciąż nie jest normalność. Podobno normalność wróci. Podobno za kilka miesięcy. Jestem w miarę przewidywalną pacjentką, jak się okazuje. Moja nadmierna wrażliwość na leki była dla lekarzy dużym wyzwaniem. Na szczęście trafiłam na świetną lekarkę, cudowną osobę, która prowadzi mnie od czasu trafienia do szpitala. Udało się w końcu dobrać leki, a teraz powoli je odstawiam. Oczywiście mierzę się z różnymi efektami ubocznymi, czasami mi ciężko, ale w porównaniu z OTCHŁANIĄ to naprawdę nic. Staram się myśleć pozytywnie, nie mniej jednak miewam chwile zwątpienia. Pocieszam się, że to normalne, ludzkie. Do tej normalności, ludzkości, tak bardzo chcę wrócić.

 

Depresja jest wrogiem potężnym. Silna swoją bronią, wzmocniona atakowaniem z zaskoczenia. Sięga po chorego najpierw delikatnie, niezauważalnie. Często, zanim odróżnimy zwykły spadek formy od początkowych faz depresji, jest już za późno. Metody w stylu „weź się w garść”, „chodź na rower”, „wyluzuj” itp. mogą przynieść cierpiącemu chwilową ulgę, jeśli jest on jeszcze w stanie pozwalającym na takie aktywności. Ale choroby nie wyleczą. To mogą zrobić tylko lekarze. Proces leczenia jest bardzo długi i trudny, ale innej drogi nie ma. Uszkodzony mózg potrzebuje naprawy, tak jak wszystkie inne nie do końca sprawne organy. Z bolącym zębem biegniemy do dentysty i nie przyjdzie nam do głowy szukać ratunku w wiosennych spacerach czy czekoladowym torcie. A mózg jest sednem naszego istnienia, naszej osobowości. Nie bagatelizujmy, gdy woła o pomoc.

 

Fragment książki „Osobisty przewodnik po depresji” Tomasza Jastruna:

Kiedy masz pewność, że to, co ci dolega, to depresja? Po wielu lekturach, rozmowach i z własnych doświadczeń wiem, że cierpimy na nią, jeśli choćby kilka z tych dziesięciu objawów nas dotyczy i kiedy skala problemu jest duża. Należy jednak pamiętać, że depresja wymyka się opisom, że nie lubi szufladek i definicji.

 

  • Poczucie smutku, ponury nastrój, przygnębienie, czasami zobojętnienie. Nic lub mało co cię cieszy. Odczuwasz świat inaczej niż kiedyś. Zmienia się jakby kolor dnia, barwy jasne ustępują ciemnym.
  • Utrata radości i przyjemności z życia. Co było przyjemne i satysfakcjonujące, już nie jest, mogła to być praca, spotkania z ludźmi, jazda na rowerze, pływanie.
  • Mamy coraz mniej energii. Zmniejszenie albo brak wewnętrznego napędu do działania, tak jakby nasz wewnętrzny silnik się zepsuł, wszystko staje się trudne, niemożliwe do zrealizowania. Prawie każda czynność przerasta nasze możliwości, szczególnie to, co nowe i nieznane. Trudno wyjść z domu.
  • Traci się lub znacznie obniża poczucie własnej wartości – jestem nikim, nic nie jestem wart.
  • Nasilają się problemy ze snem i pogarsza się jakość snu. Co z tego, że zasypiamy, skoro śpimy kiepsko, budzimy się czasami gwałtownie pełni niepokoju bardzo wcześnie rano i nie możemy już zasnąć. Kłębią się wtedy przykre myśli. Te wczesne przebudzenia są udręką i ważnym symptomem depresji. Ale możliwy jest też wariant depresji z nadmiarem snu.
  • Niepokój. To może być stałe uczucie lęku, który nie musi dotyczyć konkretnej sytuacji. Zaczynamy się obawiać tego, czego do tej pory się nie baliśmy. Czasami występuje stałe napięcie psychiczne. Powszechną skargą osób z depresją jest drażliwość.
  • Wieczorem czujemy się zwykle lepiej niż rano, jakby depresja odpuszczała, jej ucisk nie jest już tak dojmujący. To rodzi nadzieję, że jest poprawa. Ale niestety rano zwykle wszystko zaczyna się od nowa.
  • Utrata apetytu. Jedzenie nie smakuje, ale też nie czuje się łaknienia. Bywa, że apetyt wraca wieczorem. Ale zdarza się też w depresji zwiększony apetyt i objadanie, co jest formą pocieszania się.
  • Występują różnego rodzaju objawy fizyczne, np. bóle kręgosłupa, bóle głowy, serca, innych części ciała, zaburzenia miesiączkowania u kobiet. Każdy z nas ma w swoim ciele jakieś słabe miejsca. Bądź pewien – one jako pierwsze się odezwą, zwiastując przybycie depresji.
  • Przychodzą do nas myśli samobójcze. Można powiedzieć, że to hamletowski objaw depresji. Zaczynają je mieć ludzie, którzy nigdy do tej pory nie myśleli o odebraniu sobie życia. Bywa, że wyobrażamy sobie, jak to robimy i wielokrotnie powtarzamy to w myślach. Myśli się o samobójstwie jako jedynej możliwości uwolnienia się od udręki.

 

 

To są typowe objawy, ale tylko kilka z nich jest koniecznych, by mieć pewność, że to, co się ze mną dzieje, to depresja i potrzebujemy pomocy lekarza.

 

 

Napisała: Marta Osadkowska / prezes Fundacji Widzialne Dzieci 

Mariam była harami, nieślubnym dzieckiem.

To słowo – harami – jej matka wymawiała z obrzydzeniem, jakby dziewczynka była czymś wstrętnym. Jako nieślubne dziecko nie miała prawa do miłości, rodziny, domu i akceptacji. Jej ojciec, Dżalil, miał trzy żony i dziewięcioro prawowitych dzieci. Był jednym z najbogatszych ludzi w Heracie: posiadał kino, sklepy, ziemię, miał kucharza, kierowcę i trzy gosposie. Jedną z nich była kiedyś mama Miriam, dopóki nie zaczął jej rosnąć brzuch. Wtedy Dżalil ją odesłał, aby nie pohańbić rodziny. Zamieszkała na wsi, gdzie mężczyzna czasami odwiedzał swoją córkę. Gdy ta spróbowała raz odwiedzić jego, nie wpuścił jej do domu i pozwolił spędzić noc pod bramą. Dom był miejscem dla jego rodziny, a nie dla harami. A jednak harami trafiła do niego, gdy jej matka popełniła samobójstwo. Nie zdążyła się zadomowić, bo jako powód do wstydu, musiała jak najszybciej zniknąć. Została zatem wydana za mąż za Raszida, mającego ponad czterdzieści lat mężczyznę, z którym Dżalil robił interesy. Raszid zabrał młodziutką żonę do Kabulu, gdzie wyjaśnił jej, dlaczego od teraz będzie chodzić w burce:

Mam klientów, Mariam, mężczyzn, którzy przyprowadzają do mojego sklepu swoje żony. Kobiety przychodzą niezasłonięte, rozmawiają ze sobą, patrzą mi w oczy bez wstydu. Mają pomalowane twarze i krótkie spódniczki. Ich mężowie na to pozwalają. Mają się za nowoczesnych mężczyzn, intelektualistów. Nie widzą, że niszczą sobie honor i cześć. Czuję się zażenowany, kiedy widzę coś takiego: mężczyznę niemającego kontroli nad żoną. Ale ja jestem inny. Tam, skąd pochodzę, twarz kobiety jest sprawą wyłącznie jej mężczyzny.

Mariam przywdziała niewygodną burkę i starała się być dobrą żoną. Niestety, nie była w stanie dać Raszidowi dziecka, może dlatego, że sama jeszcze byłą dzieckiem? Wówczas Raszid znalazł sobie drugą żonę, jeszcze młodszą, której rodzice zginęli w ataku rakietowym.

Mariam nie jest prawdziwa, to bohaterka książki „Tysiąc wspaniałych słońc”.  Jest za to everywoman. Teraz gdy władza w Afganistanie wraca w ręce Talibów, kobiety stają się własnością mężczyzn, nie mają żadnych praw. Oto niektóre z praw wprowadzanych przez Talibów:

 

Wszyscy obywatele muszą modlić się pięć razy dziennie. Jeśli w porze modlitwy zostaniesz przyłapany na wykonywaniu innej czynności, będziesz bity.

Śpiew jest zakazany.

Taniec jest zakazany.

Granie w szachy, karty, gry hazardowe oraz puszczanie latawców jest zakazane.

Pisanie książek, oglądanie filmów i malowanie obrazów jest zakazane.

Kobiety:

Będziecie cały czas w domach. Rzeczą niewłaściwą jest, by kobiety chodziły bez celu po ulicach. Jeśli wychodzicie, musi towarzyszyć wam mężczyzna będący członkiem waszej rodziny. Jeśli zostaniecie złapane same na ulicy, będziecie bite i odesłane do domu.

Nie będziecie bez względu na okoliczności pokazywać twarzy. Na zewnątrz będziecie osłaniały się burkami. W przeciwnym razie zostaniecie zbite.

Kosmetyki są zabronione.

Biżuteria jest zabroniona.

Nie będziecie się odzywały, o ile ktoś nie odezwie się do was pierwszy.

Nie będziecie nawiązywały kontaktu wzrokowego z mężczyzną.

Nie będziecie śmiały się w miejscach publicznych. Jeśli to zrobicie, będziecie bite.

Dziewczynkom zabrania się chodzić do szkół. Wszystkie szkoły dla dziewcząt zostaną natychmiast zamknięte.

Kobietom zabrania się pracować.

Jeśli popełnisz cudzołóstwo, zostaniesz ukamienowana.

 

W okamgnieniu runął nowy wspaniały świat, jaki Zachód budował, aby wyrwać Afganistan z wojen i zacofania.

Talibowie swoją ostatnią ofensywę rozpoczęli z początkiem maja, na końcu sierpnia błyskawicznie zajmowali kluczowe miasta, 22 sierpnia zajęli Kabul. Gdy prezydent uciekł, a wraz z nim zniknęła władza Kabulu, natychmiast rozpadł się dotychczasowy ład. Właściwie nikt nie bronił budowanej nadal Republiki. Pojawił się strach i brak nadziei. Zamknęły się banki, sklepy, biura i restauracje. Zaczęto zamalowywać wizerunki kobiet na witrynach sklepów czy salonów kosmetycznych. Zakładano, że nie spodobają się one nowej władzy, która kobiety w sferze publicznej chce widzieć w strojach zasłaniających twarz. Mnóstwo ludzi chciało uciekać ze stolicy, choć nie bardzo było dokąd. Lotniska szturmował tłum ludzi. Jednak nie mieli dokąd lecieć. Zachodnie ambasady były zaskoczone rozwojem wydarzeń, w ostatniej chwili ewakuowały swoich pracowników, na pomoc ludności cywilnej nie było planów. Loty cywilne zostały wstrzymane, jedyną szansą, by wydostać się z Kabulu, było znalezienie się w samolocie wojskowym któregoś z krajów prowadzących ewakuację swoich obywateli. Pamiętamy łamiące serce sceny z lotniska, desperację uciekających, strach i brak nadziei.

Talibowie wkraczali do Kabulu przez nikogo nieniepokojeni. Zajęcie stolicy Afganistanu odbyło się praktycznie bez starć. Pałac prezydencki został wzięty bez jednego wystrzału. Talibowie szybko się w nim rozgościli.

Lajla, studentka z Afganistanu, pisze polskiemu reporterowi: Czuję jakbym się rozpadła na tysiąc kawałków. Dla nas wszystko się skończyło. Nasze marzenia legły w gruzach. Utraciliśmy wolność. Fatima, niezamężna, samotna kobieta, szybko uciekła z Kabulu na wieś. Bała się, że przepadnie pod rządami Talibów. Okazało się jednak, że na prowincji walce nie jest bezpiecznie. Kobiety nie mogą wychodzić z domów bez towarzystwa męża lub członka rodziny. Muszą ukrywać się pod burkami. 

Kobiety, które zdobyły wykształcenie, pracowały, realizowały swoje pasje i marzenia, zostaną zasłonięte jednakowymi burkami, sprowadzone do roli służących. Ich jedyną rolą jest spełnianie pragnień mężczyzn, jeśli nie będą tego robić, zostaną zabite. 

Bibliografia:
„Tysiąc wspaniałych słońc” Khaleed Hosseini
„Chłopczyce z Kabulu” Jenny Nordberg
„Koniec ich świata” Paweł Pieniążek, Tygodnik Powszechny nr35
„Pożegnanie z Afganistanem” Wojciech Jagielski, Tygodnik Powszechny nr35
This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo