Change font size Change site colors contrast

Znowu źle ubrałaś dziecko do przedszkola, zrobiłaś mężowi niewystarczająco zdrowy obiad, a Twoje mieszkanie przypomina chlew? Twoja matka nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła, prawda?

Obroniłaś doktorat zamiast wyjść za mąż, wzięłaś ślub, ale postawiałaś na karierę, jesteś szczęśliwa niestety ze złym facetem, masz dziecko bez ślubu i związek małżeński bez dziecka, nie jesteś samotna – spotykasz się z kobietą, a w ogóle to dlaczego układasz sobie przyszłość z kotem?! Twoja matka z przyjemnością uporządkuje Ci życie, wystarczyłoby tylko poprosić, ale Ty od dziecka przecież byłaś krnąbrna. 

Masz własną firmę i nie siedzisz spokojnie na etacie w państwowej spółce, jak Twoja siostra, jesteś za młoda na ciążę i za stara, żeby być dobrą matką. Twój brat może mieć dziecko po 40-stce, ale wiesz jacy są faceci… Gdy pytasz, widzisz tylko wzruszenie ramion.  Dostajesz w prezencie na gwiazdkę pierwszy porządny krem przeciwzmarszczkowy i karteczkę „martwię się o Ciebie, córeczko”. 

Lata lecą, a Twoja wartość rynkowa spada, matka obrzuca Cię spojrzeniem, jak diler z komisu aut używanych. Robi niewielki grymas – już wie, że będzie miała problem, żeby Cię gdzieś opchnąć. Może zadzwoni do swojej przyjaciółki, jej syn jest wprawdzie mechanikiem samochodowym i starym kawalerem, ale za to przegląd auta będziesz miała za darmo. Jest jeszcze Zosia – sąsiadka z drugiego –  ona też ma syna, chociaż jest po rozwodzie, wyłysiał i dobija do 50-tki, ale w Twoim wieku nie można być już taką wybredną, wiesz? 

Znowu nie tak ubrałaś się na spotkanie rodzinne, chociaż przyjechałaś prosto po 12-godzinnej zmianie w pracy. Masz za długie włosy albo za krótkie, za mocny makijaż albo mogłabyś nieco słabiej podkreślać oczy, bo widać Ci zmarszczki. Później zaczynają się poważne tematy.

Domowego budżetu nie można założyć w komputerze, porządnie jest w zeszycie w kratkę. Co Ty możesz wiedzieć o prowadzeniu biznesu po 5-letnich studiach prawniczych i specjalizacji z prawa gospodarczego? Dlaczego znowu ugościłaś rodziców kupnym ciastem, nie chce Ci się nawet niczego przygotować. To pewnie dlatego, że nie masz dobrego przepisu. Zadzwonisz do Jasi – bratowej, ona ma cały przepiśnik taki piękny z suszonymi kwiatkami na okładce i da Ci przepis na rewelacyjny sernik. 

Czy Ty naprawdę nie możesz odkleić się na chwilę od tego dziecka? No kto to słyszał, żeby stosować jakieś wydumane rodzicielstwo bliskości?! I dlaczego nie chciałaś karmić piersią, karmiłaś tak krótko, albo karmisz wciąż, chociaż dziecko dawno już skończyło pół roku? Dlatego Twój mąż nie wstaje w nocy i Ty jesteś później taka nie wyspana? Czy nie możesz się trochę zorganizować i ugotować tego obiadu porządnie, żeby chłop miał co jeść, jak wróci z pracy? Czy Ty musisz być taką egoistką? Od dziecka umiałaś omotać sobie wszystkich wokół małego palca. 

Bo kiedyś… kiedyś kobieta wiedziała, gdzie jest jej miejsce. Opiekowała się domem i mężem, a dzisiaj? Ty sobie wyjeżdżasz na t-r-z-y d-n-i? Twój mąż pozwala Ci jechać, czy on oszalał? Sympozjum naukowe, wyjazd integracyjny, prezentacja w terenie to wszystko może poczekać, najważniejsze jest mielone i rosół w niedzielę i skarpetki – wyprasowane! 

Matki, które wciąż wtrącają się w życie swoich dorosłych córek. 

Matce wydaje się, że zna Ciebie najlepiej na świecie, że zawsze umie podążać torem Twoich myśli. Wiele kobiet uważa, że łączy je z córkami silna duchowa więź, która sprawia, że zawsze są na bieżąco niezależnie od okoliczności. Prawdziwa więź matki z córką to piękna przyjaźń. Dziewczynka zamienia się w dorosłą kobietę, a jej stosunki z rodzicielką maja szansę ewoluować i zamienić się w serdeczną i głęboką relację opartą na równowadze – braniu i dawaniu. Stworzenie takiego porozumienia wymaga jednak wiele pracy. By być dobrą matką nie wystarczy urodzić dziecka i wepchnąć sobie na głowę korony z napisem „matka”, a następnie przez całe życie oczekiwać szacunku, posłuszeństwa, zainteresowania. 

Dorastająca córka ma prawo wykreować siebie na nowo i weryfikować to, czego nauczyła się w rodzinnym domu. Ma prawo nazywać lewą rękę prawą, nosić jeden kolczyk w uchu i jeść zupę z filiżanki, spotykać się ze złym towarzystwem albo całymi dniami czytać książki. Ma prawo wyjeżdżać pod namiot, zostać dziewicą do ślubu albo uprawiać seks w samochodzie, pójść na pielgrzymkę albo na piwo, zapisać się na kurs pole dance albo zajęcia robótek ręcznych. Może ubrać swoje dziecko tak, jak chce i dawać słodycze w nagrodę za wysoką ocenę z klasówki lub zabronić wnoszenia cukru do swojego domu. Dorosła córka może zajść w ciążę, kiedy poczuje taki kaprys z tym, kto akurat będzie pod ręką, albo wziąć romantyczny ślub w białej sukni w świątyni położonej na końcu świata i nie mieć dzieci wcale. 

Granice matki nie mogą być granicami jej dorosłej córki. Dziecko w momencie dorastania zaczyna widzieć swój własny horyzont i nie możemy zmieniać jego skali. Matka nie może być dla swojej córki ograniczeniem ani przyczyną rozwoju, dostała zupełnie inną rolę. Matka jest:

 

  • wsparciem, ale nie fundamentem, 
  • przewodniczką, ale nie po zaplanowanej trasie,
  •  pocieszycielką, ale nie rozgrzesza,
  •  oazą, ale nie celem wędrówki,

 

jest etapem miłości, ale nie jej istotą. 

Próbujmy być takimi matkami, by nasze dzieci zawsze odczuwały naszą obecność, jako dar a nie ciężar, a rozmowę jako miłą wymianę myśli, a nie przykrą konieczność tłumaczenia się. Próbujmy być matkami, jakich zabrakło w naszym życiu, gdy podejmowałyśmy najlepsze i najgorsze decyzje, które zaprowadziły nas dzisiaj do miejsca, w którym obecnie jesteśmy – szczęśliwe. 

 

Matka Polka żegna się ze wszystkimi, wyprawia huczne przyjęcie, jest panią wieczoru i królową nocy. Tańczy boso, stukają kieliszki szampana, przyjmuje życzenia „pomyślności i powodzenia”. W łazience patrzy w lustro, delikatnie rąbkiem chusteczki higienicznej ściera rozmazany tusz. Nie ma co płakać nad raz podjętym postanowieniem, myśli, gdy tydzień później widzi dwie kreski na plastikowym patyczku z apteki. Pakuje walizkę, jedzie. 

Matka Polka wyjeżdża za granicę: do Anglii, do Niemiec, do Holandii, do Francji albo do Norwegii. Często nie zna ojczystego języka kraju, do którego się przeprowadza. Najczęściej leci na skrzydłach miłości, wtulona w fotel samolotu tanich linii lotniczych. Śpieszy się, żeby wpaść w ramiona, które już tam są, już budują dom z cudzego łóżka, pożyczonych garnków i koca z wyprzedaży. 

Matka Polka chce żyć lepiej, w dostatku, chce i być, i mieć – jest zachłanna powiedzielibyśmy – ale kieruje się prawem do szczęśliwego życia. Na miejscu, gdy już się odnajdzie, gdy wypełni dom zapachem ciasta i nauczy się drogi powrotnej do niego, szuka możliwości rozwoju, po emigracji często podejmuje pracę, niekoniecznie w zawodzie. Albo zostaje w domu z dzieckiem, bo za granicą to jakoś lepiej – mąż zarabia i pieniędzy starcza na wszystko: na rachunki, na mleko modyfikowane i na bluzkę. Bez walki o każdego centa, ze spokojem godnym cywilizowanych ludzi. 

Matka Polka Emigrantka tęskni za domem – za rodziną, z którą więzi rozluźniają się zbyt szybko, za poczuciem bycia u siebie, bo „tam”, gdzie jest, jest „stamtąd”. To dziwne – myśli – przecież nie jestem już „stamtąd”, więc powinnam być „stąd”. 

Matka Polka Emigrantka przyzwyczaja się do innego smaku chleba, do domów, które tylko przypominają polskie, do rowerowych dzwonków i czystego powietrza. Przyzwyczaja się do temperatury i dziwnego języka, który jest trochę gardłowy i powoli zaczyna wydeptywać swoje ścieżki, aż do chwili, gdy trzeba znowu zapakować na plecy cały swój świat i wrócić. 

Dlaczego Matka Polka Emigrantka nagle wraca? 

Zapytałam o to Paulinę i Karolinę – dwie odważne kobiety, które zdecydowały się wyjechać do Holandii. W podróży towarzyszyli im partnerzy, którzy pragnęli poprawić sytuację ekonomiczną rodziny i szukali dla siebie możliwości rozwoju. Paulina i Karolina nie zrezygnowały z emigracji, gdy dowiedziały się, że zostaną mamami i postanowiły urodzić swoje dzieci – Paulina syna, a Karolina córkę, a później syna w Holandii. Podzieliły się ze mną tym, co skłoniło je do wyjazdu, jakie emocje towarzyszyły im na każdym etapie emigracji, jak przyzwyczajały się do nowego dla nich świata i wreszcie – co, jak się okazuje, wcale nie było łatwe – dlaczego zdecydowały się na powrót do Polski. 

TMM: Dziewczyny, co skłoniło Was do emigracji, do wyjazdu z Polski?

Paulina: Powodem mojej emigracji była oczywiście miłość. Poznaliśmy się kiedy byliśmy w technikum, ale wtedy nasze drogi się rozeszły – nie wyszło. Czasem tak w życiu bywa. Jednak kiedy natrafiliśmy na siebie po latach (podczas moich studiów magisterskich), nie było już wątpliwości. Wiedziałam, że chcę z nim być i wiedziałam, że pójdę z nim na koniec świata. Wtedy okazało się, że tym końcem świata (dosłownie i w przenośni) stanie się właśnie Holandia.

Karolina: To był początek lata 2014 roku. Uwielbiałam swoją warszawską pracę, ogromne grono znajomych do rany przyłóż i czas pełen spotkań, ludzi, imprez. Mój partner  jednak nie lubił swojej pracy. Ma duszę eksplorera, jest realistą i wiedział, że jeśli chce mieć lepszą pracę – musi szukać za granicą. Wybrał Holandię. Nie miałam z tym problemu, wiedziałam, że jeśli dostanie dobrą ofertę to pojadę za nim, nawet za ocean. On wyjechał pierwszy, ja zaczęłam wtedy załatwiać sprawy w Polsce, wypowiedzenie umowy, pożegnania ze znajomymi.

TMM: Jak widzę, u każdej z Was, energią, która napędziła Was na wyjazd, była miłość! Jak się okazało – szczęśliwa i dość szybko spełniona. Kiedy dowiedziałyście się, że zostaniecie mamami? 

Paulina: W pierwszym okresie [po naszej emigracji] dojeżdżałam na zjazdy z Amsterdamu do Poznania. Raz w miesiącu. Obłęd! Kiedy jednak zaszłam w ciążę, która od 5. miesiąca była zagrożona, musiałam zrezygnować ze studiów i całkowicie zderzyć się z faktem, że oto skończyła się moja „łączność” w Polską i wszystko co mam, to Holandia, język holenderski i niezbyt smaczne jedzenie – oraz brak jakichkolwiek przyjaciół, czy znajomych.

Karolina: Po tygodniu od wyjazdu mojego partnera okazało się, że jestem w ciąży! Szczęście, ale sytuacja była trochę stresująca. Nie cofnęliśmy podjętej decyzji, chociaż bałam się, nie znałam holenderskiego i nigdy wcześniej nie mieszkałam poza granicami Polski. Z drugiej strony ekscytacja, nowe życie. Sumując, to nawet dwa.

TMM: Bardzo gratuluję Wam odwagi. Jak przebiegały Wasze ciąże w Holandii? Jak potraktowała Was holenderska służba zdrowia? 

Paulina: Na szczęście okolicach 6. miesiąca  jedynym zagrożeniem dla mojej ciąży okazała się kompletnie oderwana od rzeczywistości diagnoza p. ginekolog, która została podważona badaniami oraz opiniami dwóch niezależnych od siebie lekarzy. Holenderscy lekarze nie traktowali ciąży jako stanu wyjątkowego – opieka wyglądała zupełnie inaczej. Ginekologa zastąpiła położna. Nie było badań krwi i częstych USG, a na pytanie, co jeśli zacznie się akcja porodowa podczas nieobecności mojego partner, usłyszałam, że ciąża to nie choroba, a poród to nie atak. Żadnych karetek, przecież mogę dojechać ROWEREM, bądź w ostateczności wezwać taksówkę. Jednym słowem było ciężko się dostosować.

Co ciekawe, mój syn – Krystian urodził się w Holandii (w Amsterdamie), gdy miałam 24 lata. W Polsce to normalny wiek na dziecko, a tam patrzyli na mnie, tak jak w Polsce patrzy się na rodzącą nastolatkę przed osiemnastką.  Urodził się o 6.24, natomiast od 16.00 byłam już w domu. Tego samego dnia. Z noworodkiem. Bez cioci, babci, mamy – nikogo do pomocy. Można spanikować, więc spanikowałam. ;).

Karolina: Gdy byłam w zaawansowanej ciąży, poszliśmy z partnerem do szkoły rodzenia. Później na świecie pojawiła się nasza córka. Bardziej niż standard opieki medycznej w Amsterdamie podczas ciąży i porodu wspominam samotność, którą odczuwałam po przyjeździe do Holandii. Dołączyłam do mojego partnera na początku jesieni. Po rozpakowaniu wszelakich gratów, książek i kota, po pierwszym wow, konfetti już trochę się podeptało. Najpierw odczuwałam spokój, urządzałam gniazdo, miałam porządek i spokój, mruczącego kota i wszystkie sezony dr House’a. Urlop na żądanie.

Niedługą chwilę potem zaczęła pukać do mnie samotność, ogromna pustka. Brak znajomych, rodziny, tylko ten kot i przechodnie na ulicy. Rozpaczliwie potrzebowałam kontaktu z innymi ludźmi, rozglądałam się za szansami. Nie pracowałam, więc poszłam na kurs niderlandzkiego. Poznałam tam kilka osób, zaprzyjaźniłam się z jedną, przesympatyczną Hiszpanką. Spędziłyśmy razem pierwszego sylwestra, ja jeszcze w dwupaku. Ona była dużo młodsza, jeszcze studiowała i tak szybko jak się pojawiła, zniknęła gdzieś w czeluściach Europy.

Poszliśmy też z partnerem do szkoły rodzenia, znajomych stamtąd wystarczyło zaledwie na kilka wspólnych obiadów. Jedyne, (co zabawne i nie przypuszczałam) co zadziałało to portal dla polskich matek w Holandii. Nie pamiętam już jego nazwy, ale tam poznałam Anię, z nią mam jako taki kontakt nawet teraz po powrocie. Poznałam ją, kiedy jej najmłodszy syn miał rok i siedem miesięcy. Chwilkę po tym urodziłam i ja, córkę. Wtedy jakoś wszystko zaczęło się układać, poznawałam coraz więcej matek i zaczęłam należeć do jako takiej społeczności.

TMM: Paulina, a Ty jak sobie poradziłaś po porodzie? Kto pomógł Ci w opiece nad synkiem? 

Paulina: Przez pierwszy tydzień na kilka godzin dziennie przychodziła do pomocy opiekunka z urzędu. Kąpała dziecko. Pozwala mi się wyspać. Sprzątała w domu. Uczyła, jak karmić piersią. Pozwala dojść do siebie, we własnym domu, wśród własnych rzeczy. Ten tydzień, to był dokładnie taki czas jakiego ja potrzebowałam, żeby nabrać odwagi i pewności do samodzielnej opieki nad dzieckiem. Wtedy do mnie dotarło, że niezależnie, jak niemądre i nieodpowiedzialne mi się to z początku wydawało, to jednak opieka okołoporodowa i poporodowa w Holandii ma większy sens niż by się ktokolwiek spodziewał. Mój szok powoli mijał – natomiast szok holendrów wzrastał. Nie dość, że urodziłam dziecko tak młodo, to jeszcze nie oddałam go do żłobka, kiedy miał 3 miesiące i nie rozpoczęłam zawrotnej kariery! Spędziłam z nim 4 lata. Najbardziej wymagające, ale i najpiękniejsze lata mojego życia.

TMM: A co było dalej? Kiedy poczułyście, że zaczynacie zapuszczać korzenie? Czy w ogóle doświadczyłyście uczucia, że mogłybyście zostać w Holandii na stałe? 

Paulina: Kiedy Krystian poszedł w wieku 4,5 roku do szkoły, nastąpił kolejny etap w naszym życiu. Ja mogłam wyjść do ludzi, zacząć podejmować dorywcze prace. Założyć z czasem swoją własną działalność. Zaczęliśmy również remont naszego domu. Po 7 latach w końcu zaczęłam wpuszczać korzenie w tę holenderską ziemię. Czuć się jak w domu, mimo tego, że dla holendrów już zawsze miałam być tą przyjezdną. 

Co do poczucia obcości – nigdy tak naprawdę chyba nie zapuściłam tam korzeni. Nigdy nie zagłębiłam się w tamtejszą kulturę i nie przyjęłam ich zwyczajów. W domu czułam się jak w normalnym polskim domu. Tyle tylko, że nie mieliśmy śmietnika w szafce pod zlewem. ;). Nie trafiałam również na częste sytuacje o zabarwieniu „wracajcie do siebie”. Przynajmniej nie takie bezpośrednio skierowane w kierunku mojej osoby. Słyszałam jednak komentarze w moim towarzystwie, że obcokrajowcy powinni wracać do krajów skąd przyszli. Że zabieramy im pracę, bądź, że w Polsce jest taka bieda, że jemy szczury. Sytuacja, kiedy na polską autostradę wylała się czekolada z cysterny, otworzyła niektórym oczy, że tak – mamy w Polsce autostrady i asfalt.

Karolina: Amsterdam mnie w sobie rozkochiwał. Wszystkie te urocze uliczki i oświetlone puby, wszystkie kamienice i kanały, wszechobecne czaple i czarne kaczki i dźwięki rowerowych dzwonków – to amsterdamskie DNA dowiązywało się do mojego łańcucha. Wtopiłam się w ten tłum, tolerancyjnych ale i szczerych, pragmatycznych ludzi. Było mi dobrze, daleko od świata, w którym tak dużo robiło się na pokaz i wszystko wymagało oceny, komentarza, a nawet ukłonu z hejtu. Zaczęłam prowadzić jednoosobowa firmę, sprzedawałam DIY, potem pracowałam dla holenderskiego start-upu. Urodziło się drugie… Kupiliśmy bakfietsa [rower ze skrzynią wyposażoną w wygodne siedzisko, która  służy do przewożenia dziecka, bardzo popularny w Holandii]. Wklejałam się z radością w ten Amsterdamski obrazek.

TMM: To wszystko brzmi niczym bajka, a jak wygląda rzeczywistość? Paulina, co z tęsknotą za krajem? Jak często towarzyszyło Ci to uczucie? 

Paulina: Będąc na emigracji nie ma się zbyt dużej możliwość na oddanie się tęsknocie za krajem. Oczywiście, że człowiek tęskni, ale nie może zanurzyć się w tej tęsknocie, bo można utonąć chociażby z tego względu, że zaczyna się idealizować kraj, z którego się wyjechało. Zapomina się o trudnej i skomplikowanej sytuacji politycznej, a zanurza się stopy w tęsknocie za lasami, łąkami, pagórkami. Brakuje polskiego pączka na wyciągnięcie ręki i świeżej polskiej bułki na śniadanie. W dobie nielimitowanych połączeń tęsknota za rodziną nie jest aż taka straszna. Przynajmniej nie była dla nas. Mogliśmy sobie pozwolić na bardzo częste wizyty w Polsce. Chociażby tylko na weekend. Dłuższe przyjazdy na wakacje, czy ferie. Częste wizyty również sprawiały, że żyliśmy na emocjonalnej kolejce górskiej. Idealizowanie – zderzenie z rzeczywistością. Wracając do kraju oczami wyobraźni widzisz już zielone lasy, czujesz zapach porannej rosy i nagle zaraz po przekroczeniu granicy wypadasz z jednej dziury drogowej, w drugą. Jeden szybki wyjazd nie wystarcza na załatwienie jednej sprawy urzędowej – nie mówiąc już o wszystkich zaległych. Zamiast iść na spacer do lasu próbujesz rozciągnąć czas pomiędzy odwiedziny u całej rodziny, a załatwianie zaległych spraw.

TMM: Czuję tutaj pewien dysonans, mimo że każda z Was doszła w życiu na emigracji do momentu, w którym czuła się w Holandii szczęśliwa. Obie wraz z rodzinami zaczynałyście budować tam swój dom. Skąd w takim razie pomysł, żeby jednak wrócić do Polski? Kiedy po raz pierwszy pojawił się w Waszych głowach ten temat?

Paulina: Trudno było mi wyobrazić sobie sytuację, w której zostaniemy tam na zawsze. Jestem jedynaczką i brałam pod uwagę fakt, że w sytuacji, kiedy moi rodzice będą potrzebowali opieki – będę musiała wrócić. Nasz plan zakładał powrót przed koniecznością pójścia syna do szkoły. Chcieliśmy się tak wyrobić, by szedł tutaj już od pierwszej klasy. Jednak plany planami, a życie życiem i wróciliśmy rok później – kiedy syn szedł już do drugiej klasy. Rozmowy o powrocie zaczął mój partner – nie miał już siły gonić. On był przekonany do słuszności tego pomysłu od pierwszej sekundy, kiedy zakiełkował w jego głowie. Ja potrzebowałam kilku tygodni na przetrawienie. Analizowałam wszystkie scenariusze. Dopiero kiedy byłam pewna podjętej decyzji, kiedy ustaliliśmy, że nie ma od niej odwrotu i decyzja raz podjęta, niezależnie z jej konsekwencjami nie zostanie wycofana – porozmawialiśmy z synem.

Karolina: Latem 2018 roku  pojechałam do Polski na dłuższe wakacje i w głowie zaczęła nam wisieć myśl, że mamy już trochę za ciasne na nas mieszkanie. Chcieliśmy dom. Mieć go w Amsterdamie nie byłoby łatwe finansowo. Prawdopodobnie musielibyśmy wynieść się poza jego granice, alternatywą była Polska…

TMM: Jak czułyście się na myśl o powrocie? Nie chciałyście wracać do Polski i zaczynać wszystkiego poniekąd od nowa? A może odczułyście długo oczekiwaną ulgę? 

Paulina: Pół roku trwało nasze przygotowanie do powrotu, w tym czasie również konsultowałam się kilkakrotnie z psychologiem dziecięcym. Nie chciałam popełnić żadnego błędu, który utrudniłby wskoczenie naszego 7-letniego wtedy syna do nowej rzeczywistości. Dla nas dorosłych, to był powrót do ojczyzny, do domu. Jego zabierałam z domu, mimo tego, że jego ojczyzną również jest Polska.

Karolina: Byłam tą, która nie chciała opuszczać Amsterdamu. Dobrze się tam czułam, wszystko było ułożone, wybraliśmy nawet szkołę dla córki. Plusy na mojej liście przeważały za pozostaniem. To miasto mnie wciągnęło utopijnym klimatem, serdecznością sąsiadów, powrót pachniał mi porażką i nie dawaniem rady, ale dałam się namówić.

TMM: A po powrocie? Jak się czułyście? Paulina, jak czuł się Krystian w nowej szkole, z nowymi kolegami?

Paulina: Powrót był trudny z wielu powodów. Od tego przyziemnego – wyprowadziliśmy się ze 120 m2 domu, do 49 m2 mieszkania. Zniknęły autostrady. Wyjątkową architekturę zastąpiły bloki w majtkowych kolorach. Po te bardziej skomplikowane – przez pierwszy miesiąc miałam problem z porozumiewaniem się z ludźmi. Uciekały mi słowa, nie potrafiłam przestać myśleć po angielsku wchodząc do sklepu, czy urzędu. Potrzebowałam czasu, żeby przyzwyczaić się do tego, że już nie muszę poza domem mówić i myśleć po angielsku. Początkowo również musiałam się przyzwyczaić do obecności rodziny – jakkolwiek to brzmi. Przez 9 lat człowiek uczy się funkcjonować sam w swoim świecie. W wąskim gronie znajomych, tutaj spotykała się z nami cała rodzina… 

Każdy był ciekawy, szczęśliwy, zadawał pytania. Jednak wielokrotność wciąż tych samych pytań: „i jak się czujesz w Polsce”, „jak tam w nowej szkole”, „jak ci się podoba nowy pokój” zaczęła wyprowadzać Krystiana z równowagi i potęgować u niego stres związany z przeprowadzką, bo nieświadomie podkreślano mu, że wszystko jest nowe. Z pomocą bardzo szybko przyszła szkoła (ostatecznie zdecydowaliśmy się na szkołę prywatną ze względu na małą ilość dzieci w klasie. Dzięki czemu z grupy 14-stu dzieci nauczycielka bardzo szybko była w stanie zauważyć, że coś się dzieje.) Zasugerowano nam pomoc z ramienia Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej, z której również skorzystaliśmy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to była dobra decyzja.  

Karolina: Wróciłam sama z dwójka dzieci, on został tam, zamykać tematy, rozwijać nowe szanse nocami. Przez pierwsze sześć miesięcy było mi ciężko w Polsce. Dużo płakałam, nie mogłam się odnaleźć, czułam, że jestem roztrzaskana na milion kawałków. Przez pięć lat zmieniałam się razem ze społeczeństwem w Amsterdamie, podczas gdy społeczność, w której miałam się odnaleźć, zmieniała się osobno tutaj, beze mnie. Nie pasowałam już. Ja, element, który trzeba dociąć na nowo. Dociąć to bardzo dobre słowo, cięcie bolało, ale tylko mnie.

Dzieci szybko się zadomowiły, córka zgrabnie odnalazła się w przedszkolnej, polskojęzycznej rzeczywistości, miałam wrażenie, że ma skoki rozwojowe co 2 dni. Obecność babć, dziadków, relacje z ciotkami i kuzynami, to był punkt zaczepienia. Widzę ich i wiem, że właśnie po to wróciłam. Chociaż nie uważałam na początku, że będzie to miało tak kolosalne znaczenie dla ich rozwoju. Ma. It takes a village to raise a child.

TMM: Jak żyjecie dzisiaj, Dziewczyny? I  czego nauczyła Was emigracja? 

Paulina: Syn zaadoptował się do nowej rzeczywistości. Powrót do Polski miał być jedyną tak dużą rewolucją w jego życiu, głównie emocjonalną. Oczywiście, życie może przynieść wszystko, jednak zgodnie z partnerem postanowiliśmy, że jest to sytuacja, w której z powodu naszej decyzji wywracamy świat naszego dziecka do góry nogami i kolejny raz nie bierzemy tego pod uwagę. Jakkolwiek nam się ułoży teraz, domem naszym i naszego dziecka jest Polska.

Jak się czuję po prawie dziewięciu latach emigracji?  Dojrzalsza. Nie przeraża mnie zaczynanie od nowa, nie wzdrygam się już na myśl o potencjalnych problemach życiowych. Nie zapadam się już w czeluści czarnej rozpaczy, tylko zadaniowo szukam rozwiązań. Nie poddaje się. Kiedy tyle czasu spędza się w kraju pełnym różnorodności, w którym dozwolone są małżeństwa tej samej płci, a aborcja jest legalna – to niezależnie od tego, czy się z tym zgadzasz, czy nie,akceptujesz prawo, które tam obowiązuje. Nauczyłam się nie oceniać ludzi nie znając ich historii. Nie zaskakują mnie różnorodności i nie mam określonej definicji normalności. Dopóki sposób życia ludzi żyjących obok mnie nie krzywdzi nikogo – nie zabieram głosu. Każdy ma prawo żyć, jak chce i czuć się w tym szczęśliwym. Pytałaś mnie, czy wyniosłam z Holandii jakieś zwyczaje, czy przyzwyczajenia. Chyba tak, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero po kilku tygodniach pobytu w Polsce. Za każdym razem, kiedy odpowiadałam sprzedawczyni „dziękuję i miłego dnia”, zastanawiało mnie jej zdziwienie. Za każdym razem, kiedy mijam starszą osobę w okolicach naszego mieszkania i mówię jej „dzień dobry”, widzę uśmiech na jej twarzy. Niezależnie od tego, czy się znamy, czy nie. „Przywiozłam” ze sobą te drobne rzeczy, małe gesty, drobnostki pełne życzliwości, której chyba wciąż jest tu za mało.

Co po 9 latach nieobecności myślę o Polsce? Zmieniliśmy się. Dojrzeliśmy jako społeczeństwo. Myślę, że to dlatego, że w dorosłość wchodzi nasze pokolenie wolne od uczuć związanych z komuną, czy wojną. Jesteśmy trochę bardziej wolni od uczuć towarzyszących naszym rodzicom, czy dziadkom. Nie ma w nas tej zawiści i żalu, nie utraciliśmy natomiast siły, którą oni mieli i umiejętności wyjścia z każdej sytuacji. Zrobienia czegoś z niczego. Kilka lat temu zadając pytanie „co u Ciebie ?” zalewała mnie fala narzekania w odpowiedzi. Dzisiaj już tego nie ma. Chyba po prostu jesteśmy dla siebie milsi. 😉 Albo ja stałam się bardziej wyrozumiała.

Karolina: Mija ponad rok od kiedy wróciłam ja i dzieciaki. Znów się zaadaptowałam, znów mam znajomych, rodzinę, spokój w głowie i plan na budowę domu. Dalej jeżdżę bakfietsem. 🙂 Emigracja nauczyła mnie tego, żeby nie przejmować się życiem tak bardzo, mieć w sobie tolerancję i wyrozumiałość dla innych kultur, dla ludzi. Po prostu. Bardziej też doceniam wartość posiadania rodziny i bliskich przyjaciół. Mój dom jest otwarty, non stop ktoś nas odwiedza, wpada na herbatę czy żurek. Czuję, że jestem.

 

Matka Polka Emigrantka zapuszcza mocne korzenie w – jeszcze wczoraj zupełnie dla niej obcej –  ziemi i buduje trwałe relacje. Odnajduje się w nowej rzeczywistości, przejmuje nawyki i zwyczaje. Chociaż pragnie zostać, to organizuje wszystko, by wrócić. Pakuje dziecięce ubranka, zabawki, składa koszule, pakuje swoje kilka lat szczęścia, dobre wspomnienia i siada na walizce. Czuje się zmęczona i jednocześnie zdeterminowana – znów trzeba wziąć dom na plecy. 

Matka Polka Emigrantka po powrocie dzierga od nowa sieć kontaktów. Ceruje nadszarpnięte emigracją rodzinne relacje i tworzy nowe połączenia, świeże i mocne, podlane wieloletnią tęsknotą. Od nowa uczy się języka i myślenia, w sposób, o jakim zdążyła już troszkę zapomnieć. Odnajduje w sobie nos babci, policzki ciotki Basi od strony ojca i charakterystyczny śmiech, jaki znają tylko kobiety w jej rodzinie. Jest niczym bezpieczna przystań dla swoich dzieci, które – wbrew jej obawom – otoczone miłością adaptują się bardzo szybko. I tylko czasami, gdy usłyszy znajomą melodię, obejrzy zdjęcia w Internecie albo gdy pokażą urywek ukochanego miasta w polskich wiadomościach – czuje lekki ucisk i dwusekundowe migotanie serca. To mija, bo jednak trawa jest zawsze najbardziej zielona tam, gdzie Cię nie ma, a przecież najważniejsze jest to, gdzie jesteś. 

Zdjęcia są autorstwa Anny Onopiuk

Zadajesz sobie czasem pytanie, jak oszczędzać pieniądze skutecznie i jak je po prostu mieć?

Uważam, że kredyty (nawet chwilówki), raty, karty kredytowe i debety na koncie są dla ludzi. Każdy może z tego skorzystać, ale musi – moim zdaniem jest to wymóg absolutnie konieczny – używać do tego głowy. Myśleć, liczyć i pamiętać o płatnościach. 

O wiele łatwiej jest, moja droga, oszczędzać pieniądze i mam zamiar podzielić się z Tobą kilkoma prostymi, sprawdzonymi sposobami. Zapoznaj się z tymi metodami, jeśli masz już trochę gotówki lub chcesz odłożyć konkretne pieniądze, bo zbierasz na jakiś cel. 

 

Najpierw zapłać sobie

Gdzieś kiedyś o tym przeczytałam i jest to naprawdę doskonała rada – najpierw zapłać sobie. Zawsze, gdy na Twoje konto wpływa przelew, ustalony procent przelewasz na konto oszczędnościowe. Nie czekasz, aż wszystko popłacisz, kupisz wymarzoną bluzkę i czwarty lakier do paznokci. Wpływa wypłata, przelewasz 10%. Dlaczego 10%? Dobrze brzmi, nie boli i pozwala oszczędzić konkretną sumę w każdym miesiącu. Możesz również ustawić zlecenie stałe w swoim banku, wtedy pieniądze przeleją się same. Po co Ci ta dodatkowa gotówka? Oszczędzaj w ten sposób na podróże, na swoje hobby, na przyjemności. 

 

Nagradzaj się własnymi pieniędzmi

Możesz świetnie połączyć oszczędzanie i utrwalanie nowych nawyków. Rzucasz palenie? Odkładaj do skarbonki lub słoika pieniądze, które  wydałabyś na paczkę fajek. Próbujesz zdrowiej się odżywiać? Przeznacz kasę, która szła na drożdżówkę albo batonika, na realizację swojego marzenia lub przyjemność – pachnące świeczki, butelkę dobrego wina, obiad na mieście, masaż. 

 

Stwórz fundusz awaryjny na nieprzewidziane wydatki 

Jak oszczędzać pieniądze? Pamiętaj, że musisz mieć w swoim budżecie utworzoną osobną kategorię – nieprzewidziane wydatki. Z tej puli bierzesz pieniądze na dentystę, serwisanta do pralki i mechanika. Pękł Ci pasek od torebki, pies pogryzł książkę koleżanki, a córce udało się potłuc ostatnią szklankę? Policz do dziesięciu i sięgnij do swojego funduszu. 

 

Odkładaj 1, 2, 5 złotych do słoika/skarbonki

Ten sposób poznasz na każdym blogu o oszczędzaniu. Do mnie ta zasada nie przemawia. Dlaczego? Jeśli prowadzisz budżet, nie ma u Ciebie miejsca na wolne 5 złotych. Masz przecież wszystkie pieniądze zagospodarowane, nie możesz więc pozwolić sobie na dziury. Jeśli jednak z jakiegoś powodu wciąż nie prowadzisz budżetu, a z systematyką u Ciebie na bakier, słoik może pomóc Ci wyrobić nawyk regularnego odkładania pieniędzy. W momencie otwarcia słoika poczujesz się dumna i zadowolona z tego, co osiągnęłaś, a Twój poziom motywacji do oszczędzania wzrośnie. Postaraj się kupić sobie coś miłego za te pieniądze, jakąś pamiątkę, która będzie Ci przypominała, że jesteś konsekwentna w swoich działaniach. 

 

Załóż konto oszczędnościowe

Na koncie oszczędnościowym, które jest powiązane z Twoim rachunkiem, możesz trzymać większe i mniejsze sumy. Plusem takiego rachunku jest to, że możesz zawsze przelewać na niego środki bez ponoszenia dodatkowych opłat. Konta oszczędnościowe są oprocentowane – nie dostaniesz wielkich pieniędzy, ale zwróci Ci się opłata za prowadzenie rachunku. Co więcej,  masz pewność, że Twoje pieniądze są bezpieczne. 

 

Kupuj waluty 

Znam osoby, które nadwyżkę finansową inwestują w waluty. To dobry i bezpieczny sposób na oszczędzanie wymaga jednak nieco wprawy i zaangażowania. Będziesz potrzebowała konta walutowego i dostępu do e-kantoru. 

 

Zainwestuj w akcje

Wiem, że gra na giełdzie jest opłacalna, wymaga jednak wyczucia, opanowania i cierpliwości. Znam facetów, którzy grają, mają z tego przyjemność i dodatkową kasę. Lubisz ryzykować, ale jesteś rozsądna? Zacznij od niewielkich kwot i zobacz, czy masz do tego smykałkę. Dużo informacji o tym, jak zacząć, znajdziesz w Internecie. 

Wiesz, co jest fajne w oszczędzaniu? Możesz się go nauczyć i stać się w tym mistrzynią, naprawdę. To jak, zaczynasz od dzisiaj? 

 

Możesz poczekać urodzin, imienin, czy rocznicy bitwy pod Grunwaldem tylko, po co? Dobre nawyki zacznij wprowadzać od razu. Styczeń to jednak zawsze dobry czas, naładowany entuzjazmem i mocnymi postanowieniami. Warto to wykorzystać. 

 

Pij szklankę wody z cytryną codziennie rano, ale najpierw płucz usta olejem koniecznie przez co najmniej 20 minut.

Wlewaj ciepłą herbatę do kubka termicznego, zanim wybiegniesz z domu i będziesz pędziła przez osiedle do pracy, wymarzonej.

Zacznij częściej wybierać sukienki lub chętniej wkładać spodnie, nie noś bielizny (żadnej!), gdy jesteś w domu – poczuj ten luz.

W przerwie między smacznym obiadem, ulubionym serialem, bajecznym deserem i wyśmienitym seksem, znajdź wreszcie czas i zacznij planować budżet! 

Planowanie domowego budżetu jest dla nudziarzy!

Jasne, że tak – dla nudziarzy, którzy lubią swoje pieniądze i lubią być przy forsie. Wiesz, co Ci powiem? Cholernie cieszę, że należę do tego grona. 

Nie mam czasu na planowanie budżetu!

Jak to jest, kochana? Masz czas godzinami przeglądać aplikacje i strony internetowe sklepów, masz czas wybierać i zamawiać, ale nie masz chwili na planowanie? Wydajesz wirtualną kasę na zakupy, czy jak?

Nie wiem, jak się za to zabrać, to na pewno trudne…

Żebyś mogła zaplanować budżet, musisz znać wszystkie wpływy – zarobki ze wszystkich źródeł oraz wypływy, czyli wydatki. Tutaj zaczyna się jazda, bo poza kosztami stałymi – kredyt, czynsz, media, telefon, Internet, Spotify i tak dalej masz jeszcze koszty zmienne, czyli przede wszystkim jedzenie. Jeśli chcesz prowadzić porządny i rozsądny! budżet musisz zamienić się w Sherlocka Holmesa domowego ogniska i śledzić każdą złotówkę, która z niego wypływa na: colę, na lody, na piwko po pracy i na kebaba w środę. 

Naprawdę muszę spisywać wydatki?

Tak i – teraz Cię zmartwię – nie krócej niż przez 2 miesiące. Dlaczego musisz to zrobić? To bolesne, ja wiem, ale najczęściej możemy spotkać się z zaniżaniem własnych wydatków. Niezależnie od tego, ile zarabiasz, będzie Ci się wydawało, że wydajesz mniej niż w rzeczywistości. Zdziwienie, że na koncie widać dno w okolicy 15-stego – bezcenne, a za wszystko inne zdążyłaś już zapłacić kartą. Gdy zaczniesz zapisywać wydatki, będziesz mogła zrobić później (na koniec miesiąca) zestawienie i zobaczyć, ile wydałaś na chemię, na kosmetyki, na jedzenie. 

Budżet to świetne narzędzie i pomoc, a nie bat 

Budżetu nie prowadzisz po to, żeby siebie karać, czy pozbawiać przyjemności życia. Mężczyźni czują się zagrożeni, gdy ich partnerka postanawia zacząć prowadzić domowy budżet. Mają wrażenie, że oto nastąpi wnikliwa obserwacja ich nawyków zakupowych, zostanie wydany wyrok i koniec z ulubionym deserem w pracy i z okazjonalną kawą w Macu. Paradoksalnie jednak może okazać się, że ułożenie budżetu pozwoli na większą swobodę finansową. Dlaczego? Mając poukładany budżet i wiedząc, na co wydajesz pieniądze, będziesz mogła dzielić swoje przychody na określone kategorie i swobodnie przesuwać między nimi środki. Brzmi skomplikowanie?

Jak prowadzić budżet w praktyce?

Na początek proponuję oldschool, który nigdy nie zawodzi. Kartka, długopis, czyste koperty – to Twój budżetowy zestaw obowiązkowy. Na kartce wypisz najważniejsze kategorie wydatków na przykład „mieszkanie”, „samochód”, „opieka medyczna”, „przedszkole”, „kurs języka angielskiego” i tak dalej – sama wiesz najlepiej, na co wydajesz pieniądze. Następnie rozpisz konkretne wydatki – wszystkie w skali roku! Jeśli nie umiesz wskazać konkretnych kwot, po prostu je oszacuj. W przypadku samochodu poza paliwem i obowiązkowym przeglądem uwzględnij również wszystkie wizyty na myjni, zakup płynu do spryskiwaczy, wymianę opon dwa razy w roku, odgrzybianie klimatyzacji, ubezpieczenie oraz wizyty u mechanika w skali całego roku. Ile wydajesz rocznie?  Dodaj do siebie poszczególne pozycje i otrzymasz łączną kwotę, jaką musisz przeznaczyć na utrzymanie samochodu przez 12 miesięcy. Następnie podziel otrzymaną sumę przez 12 i voila! Wartość, którą widzisz przed oczami to kwota, jaką musisz miesięcznie odłożyć do koperty z napisem „samochód”, by pokryć wszystkie obowiązkowe opłaty. Prawda, że proste?

Co zmieni w Twoim życiu prowadzenie budżetu?

  1. Zyskasz świadomość, ile wydajesz. To bardzo cenne, poznasz swoje wydatki – słabe i mocne strony. Zobaczysz, w których kategoriach jesteś mistrzynią wstrzemięźliwości finansowej, a w których płyniesz z prądem. 
  2. Będziesz wiedziała, ile potrzebujesz mieć co miesiąc pieniędzy. W związkach często jest tak, że mężczyźni deklarują pewną kwotę, o którą zasilają domowy budżet. Prowadząc budżet, masz mocne argumenty przy poważnej rozmowie z partnerem, że „znowu brakuje w domu kasy”. Możesz również świadomie podjąć lub nie przyjąć dodatkowego zlecenia, fuchy, jeśli wiesz, że nie potrzebujesz akurat dodatkowego przypływu gotówki. 
  3. Odzyskasz poczucie kontroli. Gwarantuję Ci, że to będzie wyzwalające uczucie – wiedzieć, skąd biorą się nowe, dziwne kwoty na rachunkach i nie łamać sobie nad nimi głowy. Planować swoje finanse i nie bać się końca miesiąca. 
  4. Nauczysz się oszczędzać, bo prowadzenie budżetu to doskonała okazja, by zabudżetować oszczędności. Po prostu ustal, że najpierw płacisz sobie i przelewaj 10% każdego wynagrodzenia na konto oszczędnościowe. W ten sposób zbudujesz poduszkę finansową, która bardzo ułatwi Ci życie. 
  5. Nauczysz się hamować podczas zakupów. Nic nie działa tak otrzeźwiająco na chęć zrobienia zakupów życia, jak świadomość, że nie masz w danej kategorii wolnych środków. Cóż, zakupy mogą poczekać – zobaczysz. 
  6. Poczujesz się bezpiecznie. Moment, w którym ogarniesz swoje finanse, będzie jednym z najlepszych dni Twojego życia. Będziesz wiedziała, ile i na co wydajesz, o ile chcesz więcej zarabiać, by móc zaspokoić swoje podstawowe potrzeby oraz zachcianki. Przestaniesz odczuwać przykre zaskoczenie na koniec miesiąca i może wreszcie będziesz mogła spłacić i wrzucić w czeluść szuflady kartę kredytową. 

To jak, przekonałam Cię? W następnym artykule z serii budżet dowiesz się, jakie są sposoby, by przekonać partnera do prowadzenia domowego budżetu. 

 Zarządzanie finansami wymaga zaangażowania obu stron, jeśli strumień wydatków ma zacząć płynąć we właściwym kierunku.  Czujesz się jednak bezradna, bo nie wiesz, jak namówić partnera na wspólne prowadzanie budżetu? Kiedyś próbowałaś rozmawiać na ten temat, ale on szybko Ci przerwał? Zastanówmy się, dlatego Twój partner nie chce prowadzić budżetu i co zrobić, by to zmienić! 

Dlaczego Twój partner nie chce prowadzić budżetu? 

Podam Ci teraz kilka argumentów, które często przytaczają kobiety. Twój chłopak, narzeczony, partner lub mąż – facet, z którym żyjesz, może nie chcieć prowadzić budżetu z różnych powodów. 

Jest duża szansa, że w jego domu rodzinnym nie był prowadzony budżet – może rodzice nie musieli martwić się o pieniądze lub zwyczajnie nie widzieli takiej potrzeby, by notować swoje przychody i planować wydatki. Pamiętaj, że w wielu domach żyje się z dnia na dzień, bez specjalnego planu. Ludzie często zamiast prowadzenia budżetu wybierają kredyt odnawialny w rachunku, a zamiast zarządzania własnymi finansami – pożyczanie. 

Często jest tak, że rodzice nie uczą dzieci oszczędzania i gospodarowania środkami. Aż 49% Polaków nie włącza dzieci w rozmowy na temat pieniędzy! Jedynie co piąty rodzic angażuje pociechę w planowanie wydatków, a mniej niż 20% rodziców zachęca do odkładania pieniędzy. Możemy założyć, że dzieci uczą się poprzez umiejętne gospodarowanie kieszonkowym. Niestety, własne pieniądze dostaje jedynie co trzecie dziecko w Polsce! Jest bardzo prawdopodobne, że Twój partner – może Ty również – nigdy nie dostawaliście od rodziców stałej tygodniowej lub miesięcznej kwoty pieniędzy do swojej dyspozycji. 

Twój facet wybiera wygodę – dobrze zarabia i stać go na zaspokojenie Waszych i jego potrzeb. Dlatego nie widzi potrzeby, by tracić czas i skrupulatnie zapisywać każdą wydaną złotówkę! Lubi sprawiać Ci drogie prezenty, a zostawienie kilku stów na zakupach nie stanowi dla niego problemu. Osobom, które są przyzwyczajone do folgowania sobie w temacie finansów, oszczędzanie może kojarzyć się z biedą.  

Możliwe, że w przypadku Twojego faceta powody, dla których nie jest mu po drodze z budżetem, będą zupełnie inne. Mamy jednak wspólny mianownik, a jest nim lęk przed zmianą i negatywne uczucia związane z koniecznością rozliczania się przed drugą osobą z własnych wydatków. Dlatego tak ważne, byście jak najwcześniej zaczęli rozmawiać o kasie. 

Rozmowa o pieniądzach w związku 

Rozmowę o budżecie warto zacząć od omówienia dokładnie finansów. Zastanówcie się, jakie macie potrzeby i oczekiwania. Może dla Twojego faceta priorytetem jest wyposażenie Waszego domu w świetną elektronikę, dlatego wydaje pieniądze na coraz to nowe gadżety, które Twoim zdaniem są do niczego niepotrzebne. Może Ty chcesz odłożyć trochę pieniędzy, zanim pojawi się dziecko, by mieć luźną kasę na nadchodzące wydatki? Każde z Was ma swoje priorytety finansowe i oczekiwania oraz wymarzony poziom życia. Dla Ciebie luksusem będzie naturalne bio masło, a dla niego wysokiej jakości wołowina. Nie wyobrażasz sobie zrezygnować z ulubionego zapachu, którego flakon kosztuje 200 złotych? To świetnie, bo Twój facet nie zamieni samochodu na rower. Szacunek i rozmowa – zastanówcie się wspólnie, co jest dla Was ważne, z jakich wydatków możecie zrezygnować, a jakie chcecie wciąż ponosić, bo są dla Was synonimem komfortowego życia. Im szybciej poznacie swoje priorytety i oczekiwania finansowe, tym szybciej będziecie mogli podzielić sumę pieniędzy, którą macie co miesiąc do dyspozycji. Zróbcie to razem, bo w przypadku pieniędzy bardzo dobrze widać, że związek to sztuka kompromisu. Często jednak nie jest tak wesoło, a finanse w domach wyglądają różnie. 

Gdy poświęca się tylko jedna ze stron 

To trudna sytuacja – próbujesz oszczędzać, tworzysz jadłospisy, polujesz na promocje, wyprzedajesz stare ubrania, gospodarujesz pieniędzmi, a Twój partner lekką ręką przepuszcza kilka stów na spotkaniu z kumplami. Oh, jak to może wkurzyć! Co zrobić w sytuacji, gdy facet nie tylko nie chce zaangażować się w prowadzenie budżetu, ale sabotuje Twoje wysiłki? Trzeba przywrócić balans! Kochana, musicie pogadać. Jeśli podjęłaś się zarządzania finansami – ja wiem, że z braku laku, bo kto niby miałby to zrobić? – przedstaw swojej drugiej połówce, ile wydajecie kasy na poszczególne rzeczy. Jeśli macie wspólne konto ustal, że teraz na początku miesiąca przelewami opłacasz wszystkie rachunki, a niezbędną do życia kwotę wypłacisz gotówką. Suma, która zostanie na koncie, jest do dyspozycji Twojego faceta i Twojej na Wasze wydatki. Ustalcie, jaką kwotę każde z Was ma w miesiącu do dyspozycji na własne przyjemności – nie pomijaj siebie! Masz takie samo prawo mieć swoją kasę na własne wydatki jak Twój partner! Gdy w związku poświęca się jedna ze stron, robią się kłopoty. 

Prowadzenie budżetu, gdy brakuje pieniędzy 

Czy da się przekonać partnera do prowadzenia budżetu domowego? Czy to w ogóle ma sens? Na pewno jest to o wiele łatwiejsze w domach, w których z miesiąca na miesiąc brakuje pieniędzy. Dlaczego? Stres z tym związany powoduje, że najczęściej obie strony szukają przyczyny tego zjawiska. Czasami chcą wytknąć drugiej osobie rozrzutność. W takiej sytuacji regularne notowanie wydatków to szansa na sprawdzenie, na co wydawane jest najwięcej pieniędzy i znalezienie winnego. To nie są dobre pobudki – trzeba to przyznać, ale w tym wypadku „whatever works”, czyli cokolwiek, co doprowadzi nas o krok bliżej do prowadzenia budżetu. Co, jeśli nie narzekacie na brak kasy, a Ty mimo wszystko chcesz trzymać rękę na pulsie i mieć kontrolę nad wydatkami? 

Jak budżety prowadzą osoby zamożne? 

Kluczem do bycia zamożnym jest mądre gospodarowanie własnym finansami. Możesz zarabiać przyzwoite pieniądze, dostać pokaźny spadek lub wygrać na loterii, jeśli jednak nie umiesz zarządzać kasą, przepuścisz wszystko. Żyjemy w świecie rozbuchanego konsumpcjonizmu. Namawiają nas do wymiany szafy kilkanaście razy do roku, do kupowania nowego sprzętu co 24 miesiące i do regularnej wymiany samochodu. Wszystko, czym się otaczamy, ma być spod igły, ładne i nowoczesne. Ma pasować do naszych mieszkań jak z żurnala i do życia jak z serialu. Osoby naprawdę zamożne wiedzą, że potrzebują pokaźnej poduszki finansowej, która pozwoli im przetrwać i regularnie oszczędzają pieniądze. Znasz zasadę, by 10% wynagrodzenia, które wypływa na Twoje konto, przelać sobie? Tak, zapłać najpierw sobie – wyślij kasę na rachunek oszczędnościowy, a później rozlicz pozostałe płatności i wydawaj pieniądze na potrzeby i zachcianki. Sytuacja nieco się komplikuje, gdy jedno z Was dobrze zarabia, a drugie jest chwilowo pozbawione dochodów. 

Gdy facet nie chce dać Ci pieniędzy 

Znam te historie, są podobne. Jesteś w domu z dzieckiem lub dziećmi, nie pracujesz. Mąż wydziela Ci łaskawie kwotę, która jego zdaniem ma pokryć Wasze potrzeby. Sam żyje wygodnie, kupuje sobie obiady w pracy, chodzi na siłownię i dba o swoją prezencję. Ty masz problem, żeby wygospodarować środki na krem dla siebie, czy nowy ciuch. Gdy prosisz o dodatkowe pieniądze lub zwiększenie kwoty na życie, słyszysz przykre komentarze? Doświadczasz przemocy ekonomicznej! Prowadzenie budżetu od początku związku pomoże Ci zorientować się, czy facet jest rozsądny i gospodarny. Czy w razie trudności szybko stanie na nogi, czy będzie w stanie zaopiekować się Tobą, jeśli przez jakiś czas nie będziesz pracować. Czy, jeśli masz ochotę robić karierę zawodową, zostanie w domu z dzieckiem? Wspólne planowanie wszystkich wydatków i świadomość, ile, co kosztuje, powstrzyma Was przed nieprzemyślanymi zakupami, a jednocześnie uświadomi, ile potrzebujcie miesięcznie kasy, by powiększyć rodzinę, kupić nowe auto, czy zaadoptować czworonoga ze schroniska. Rozmawiając o pieniądzach spokojnie, bez emocji, poznacie siebie jeszcze lepiej i będziecie mogli szybciej dojść do kompromisu. 

Jak przekonać partnera do prowadzenia budżetu? 

Moja rada: jak najszybciej. Rozmowę o kasie zacznij na etapie randkowania. Dowiedz się, co jest dla niego ważne, co sądzi o oszczędzaniu, jakie ma podejście do pieniędzy. Zrób to, zanim wpadniesz po uszy! Wtedy ciężko Ci będzie dostrzec, że związałaś się z gościem, który lubi wydawać, ale niekoniecznie zarabiać pieniądze albo ma ksywę „kredycik” (nadali mu byli już znajomi, od których regularnie pożyczał kasę). Jak się zakochasz, to jego brak gospodarności będzie dla Ciebie uroczy. Awantura, którą Ci zrobi po tym, jak poprosisz go o paragon ze sklepu, będzie Twoją winą – czepiasz się i za bardzo naciskasz. Pamiętaj, odpowiedzialny i dojrzały facet stoi mocno na ziemi – wie, ile co kosztuje, planuje swoje wydatki i ma oszczędności. Dojrzały związek to taki, w którym partnerzy traktują się z szacunkiem i wspólnie podejmują różne decyzje finansowe. Odpowiedzialnego faceta nie będziesz musiała przekonywać do prowadzenia budżetu. 

Co zrobić, jeśli Twój partner jest ideałem w każdej dziedzinie, ale z gospodarowaniem kasą mu nie po drodze? Porozmawiaj z nim o plusach budżetowania, regularnego oszczędzania i  pokaż, na co chcesz odkładać pieniądze – to powinno wystarczyć! (W najgorszym wypadku ster finansów będzie w Twoich dłoniach, co wcale nie jest złą opcją). Zarządzanie budżetem wymaga pracy, ale jeśli razem się w to zaangażujecie, na pewno szybko dojdziecie do kompromisu i opracujecie własną najbardziej efektywny sposób gospodarowania finansami. 

Czy wciąż „służba” zdrowia? 

Nie mniej interesujące są działania podejmowane w obszarze zdrowia. Lekarze, którzy jeszcze nie tak dawno wypisywali zwolnienia na mycie okien, na „teściowa do mnie przyjeżdża” i na „mam dość, muszę odpocząć panie doktorze” dzisiaj trzymają klawiatury pod pachą i z politowaniem kręcą głową. Gorączka, kaszel, dreszcze? No cóż, trzeba będzie wziąć jakiś „-ex” i położyć się do łóżka, ale tylko wieczorem, bo „ja pani zwolnienia na przeziębienie nie przepiszę”. Tak więc jeżdżą komunikacją i chodzą po ulicach ludzie zasmarkani, ludzie zakasłani, którzy wyziębieni w poniedziałek marzą tylko o piątku i ciepłym łóżku. 

Inną grupą są „ja nie dam rady?!” O, to jest dla mnie inny gatunek ludzi, serio, ludzie XXI wieku, idealnie przystosowani do pracy w korporacjach. Antybiotyk w kieszeń i można pędzić do biura. Do tego jeszcze ze dwie zielone kapsułki – koniecznie z płynem, bo szybko się wchłania i coś na katar. Tutaj najlepszy będzie bloker, żeby z nosa nie leciało podczas ważnego spotkania. W przypadku pań niezbędna będzie jeszcze dodatkowa warstwa podkładu, ale czego się nie robi dla pracy, prawda? Na pewno wszystko to, czego praca nie robi dla nas. 

Zdowie? A co to? 

Myślę, że mogę to śmiało powiedzieć: w Polsce nie mamy kultury chorowania. Jesteśmy jej absolutnie pozbawieni, a własne zdrowie – w kontekście pracy zawodowej – jest punktem, który najmniej nas interesuje. 

Zawsze mnie zastanawia, jak bardzo trzeba być zafiksowanym na cyferkach (mam na myśli tę wartość między przychodami a kosztami i hasło, na którego dźwięk większość właścicieli firm i zarządzających zaczyna się szeroko uśmiechać – „dochód”), aby nie widzieć ludzi. Mam rewelacyjny pomysł! Niektórzy pracodawcy oraz dyrektorzy zarządzający w firmach powinni przyklejać do biurek numery. W ten sposób musieliby rozmawiać z 10, 15 i 23 bez męczenia swojego zajętego umysłu takimi głupotami jak imiona i nazwiska. Nawet ładnie wyglądałoby to w comiesięcznym zestawieniu – 10 jest rentowna, ale 15 nie, więc trzeba ją wyłączyć z projektu. Zero sentymentów i można śmiało zrezygnować z tego trudnego i krępującego – tylko czasami i tylko dla niektórych – „niestety, ale nie spełnia pani oczekiwań naszego zespołu”. Zamiast żenującej rozmowy można by wysłać po prostu załącznik w mailu z krótką adnotacją „plan kwartalny nie został wykonany, umowa wygaśnie dnia x”. O ileż takie zarządzanie lepiej wpisuje się w koncepcję przedsiębiorstwa otwartego na zmiany i młodego, dynamicznego zespołu, prawda? 

Zdrowie mamy jedno – trywialne? Ale prawdziwe 

Pracę zawsze można zmienić, grono klientów odświeżyć, a priorytety przewartościować. Przedsiębiorstwo można przeorientować z podmiotu, który generuje dużo transakcji przynoszących niewielki zysk, na firmę obsługującą niewielu, ale starannie wyselekcjonowanych klientów. Dobre zarządzanie, opracowanie właściwej strategii może przynieść zadowalające rezultaty i to nie zawsze w długim okresie! I wiesz co? Twój szef pewnie o tym wszystkim wie, ale ma to gdzieś. (Jeśli nie, to się go trzymaj). 

Zdrowia przeorientować się nie da. Latami pracujemy na to, żeby dorobić się poważnych chorób, żeby spieprzyć sobie wymarzoną emeryturę, na którą tak czekamy. Z braku czasu rezygnujemy z regularnych kontroli i wizyt u lekarzy specjalistów. Wiesz, że od zepsutego zęba można nabawić się poważnej choroby serca lub nerek? Brakiem pieniędzy tłumaczymy kolejny rok bez badań kontrolnych. Początki anemii to dla nas przesilenie zimowe/letnie/wiosenne/wyprzedażowe. Nie mierzymy ciśnienia, chociaż naszą normą są cztery kawy dziennie, bo „to dobre dla starych ludzi”. Jemy szybko, byle co, byle jak – na przystanku, w samochodzie, przed szkołą, czekając na dzieci. Rezygnujemy z herbaty i zdrowego śniadania, ale nie pogardzimy urodzinowym ciastem koleżanki. Tyjemy – otłuszczamy się, zapychamy sobie tętnice tłuszczem, nasz cholesterol zaczyna nieśmiało dopominać się o uwagę – w okolicy 40stki – i idziemy pewnym krokiem w stronę miażdżycy. Chcemy mieć chorobę wieńcową, bo to takie modne i lekarstwa można sobie pobrać fajne, bo „na coś trzeba umrzeć”. A jeszcze goni nas cukrzyca i ona jest czasami pierwsza. 

Pierwszy raz, gdy my, kobiety myślimy o zdrowiu 

Wiesz, co jest często najlepszą motywacją dla kobiet, żeby schudły? Celowo nie mówię o zmianie nawyków żywieniowych, bo to po prostu za dużo. Ciąża lub jej brak! Tak, czas prokreacji sprawia, że zaczynamy myśleć o swoim organizmie – niektóre z nas pierwszy raz w swoim dorosłym życiu, jak o złożonym systemie, który potrzebuje naszego wsparcia, by dać nam to, czego pragniemy – zdrowe dziecko. Wtedy następuje odchył w drugą stronę. 

Żebyś mnie dobrze zrozumiała – nie bronię żadnej przyszłej mamie przeżywania ciąży dokładnie tak jak sobie wymarzyła i według optymistycznego scenariusza. Zastanawia mnie jednak, co myślą kobiety, które idą na L4 chwilę po zobaczeniu na teście dwóch kresek i potwierdzeniu ciąży – zdrowej! – przez ginekologa. Może chcą odpocząć od nudnej i męczącej pracy, może mają dość kieratu, w które same dały się wpakować. Może liczą na to, że z pozycji domu i wygodnej kanapy po prostu miło spędzą kilka miesięcy. Kobiety w ciąży są mocno nastawione, by zadbać o swoje zdrowie. Łykają wszystkie witaminy, mocno dbają o to, co znajduje się na ich talerzu. Często dobrowolnie rezygnują z ruchu i zapominają o kontakcie z własnym ciałem. 

Chwila, chwila! Zastanówmy się, dlaczego ciężarna kobieta, która czuje się dobrze, ucieka z pracy na L4? Często koronnym argumentem (oczywiście niejedynym) jest ten, że wszyscy przychodzą do biura chorzy – latem klimatyzacja, w pozostałym okresie wirusy – i ryzyko, że przyszła mama się zarazi, jest bardzo duże. Brak kultury chorowania z firmach może wykluczać świadome ciężarne bardzo wcześnie z życia zawodowego. 

Chorujmy porządnie, no! 

Jak ja bym chciała, żebyśmy znowu nauczyli się chorować! Żeby chory pracownik mógł iść i spokojnie położyć się do łóżka, wypocić, wspomóc swój organizm za pomocą snu i ziół. Spędzić w tym łóżku 2-3 dni i wypocząć, nabrać sił – wyzdrowieć porządnie! Chciałabym, żeby pracodawca sam wysłał do domu chorego pracownika po to, żeby nie zarażał reszty zespołu i – jeśli ma z nimi styczność – klientów! To jest jednak wierzchołek góry lodowej. 

Szybciej się nie da? 

Zobacz, wszyscy chcemy wszystko szybko. Sorry, taki mamy klimat. Nikt nie chce czekać dwa razy dłużej na ofertę, na usługę, na obsługę – ciśniemy siebie wszyscy równo. W nosie mamy zdrowie  samopoczucie drugiego człowieka. Jedna z najsmutniejszych sytuacji, o jakich słyszałam ostatnio? Pracodawca nie uznał dnia wolnego na pogrzeb ojca pracownika – po prostu powiedział, że nie ma takiej możliwości. Jak się pewnie domyślasz, cała sprawa skończyła się ustaniem stosunku pracy i przykrymi słowami. Znów zabrakło empatii. Jak więc mamy mieć empatię w stosunku do osoby, która ma katar i dreszcze, jeśli nikt nie współczuje nam, gdy chorzy przychodzimy do pracy? 

Takie słowo na „e”, o którym nie pamiętamy 

Uważam, że współczesnej kadrze zarządzającej – pozwolę sobie na generalizację – brakuje empatii. To nie jest wymagana cecha w czasie rozmów o pracę, czy spotkań ewaluacyjnych. Po prostu jej nie badamy, a powinniśmy. Z punktu widzenia zarządzania przedsiębiorstwem lub zespołem ludzi nie jest to cecha najważniejsza, ale! powinna być wymagana! Dobry lider, który nie rozumie, że pracownik chory, to pracownik bezproduktywny, nie powinien określać siebie, jak osoby o szerokich kompetencjach. 

Czy możemy działać inaczej? TAK! 

Myślę, że po prostu możemy spróbować. Nie denerwować się na poczcie, gdy z powodu choroby jest czynne tylko jedno okienko, zastąpić w pracy koleżankę, która ma anginę, spokojnie podejść do pracownika, który przynosi L4. Miałam okazję poznać wspaniałą kobietę – pełną empatii i serdecznego ciepła. Dopiero później dowiedziałam się, że zawodowo zajmuje wysokie, kierownicze stanowisko w popularnej w Polsce firmie. Jestem pewna, że całą swoją pozytywną energię wkłada w pracę. Jestem przekonana, że jej pracownicy – kieruje zespołem ludzi – to nie cyferki w tabelce, tylko ludzie z historiami, problemami i czasami chorobami. 

Chciałabym, żebyśmy wszyscy na każdym szczeblu kariery zawodowej i w różnych sytuacjach – również na przejściu dla pieszych – byli po prostu bardziej ludzcy dla siebie. 

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo