Change font size Change site colors contrast
Felieton

Nie chcę być MADKĄ

11 września 2018 / Magda Żarnowska

Być może trudno w to uwierzyć, ale macierzyństwo nie zamknęło mnie wbrew pozorom zupełnie na świat.

Co więcej, zdarzają się w moim życiu chwile ciszy i spokoju, kiedy to uświadamiam sobie, że za tym światem tęsknie, że tego świata łaknę, jak powietrza albo nawet ciepłej kawy. W takich chwilach szukam ukojenia w odmętach Internetu przeglądając treści wysoce niemacierzyńskie. Zaglądam często na lifestajlowy portal...

Być może trudno w to uwierzyć, ale macierzyństwo nie zamknęło mnie wbrew pozorom zupełnie na świat. Co więcej, zdarzają się w moim życiu chwile ciszy i spokoju, kiedy to uświadamiam sobie, że za tym światem tęsknie, że tego świata łaknę, jak powietrza albo nawet ciepłej kawy.

W takich chwilach szukam ukojenia w odmętach Internetu przeglądając treści wysoce niemacierzyńskie.

Zaglądam często na lifestajlowy portal F5, który szanuję głównie za to, że publikacje na jego łamach poświęcone są zazwyczaj tematyce zupełnie mi obcej. Wpisy traktują na przykład o fenomenie tamagotchi oraz o internetowych subkulturach prawiczków, a także o tym, dlaczego social media oceniają książki po okładce.  Mam często wrażenie, że to jakiś zupełnie inny świat albo przynajmniej taki, w którym ludzie porozumiewają się z obcym języku. I dokładnie o to mi chodzi. Przecież do tej pory zawsze wierzyłam, że nie należy oceniać książek po okładce, a tu okazuje się, że moje podejście jest zupełnie passe. Żadnej matczynej papki rodem z „Mamo to ja”. Żadnych rozpraw o kupkach i zupkach, pieluchach i wyprawce pierwszoklasisty. Na portal wchodzę regularnie, gdyż szukam odskoczni.   

Tak też było tego feralnego dnia.

Niczego nie przeczuwając weszłam na portal, a oczom mym ukazał się on… felieton o tym, że współcześni dorośli, czyli trzydziestolatkowie (patrz-ja) nie chcą się rozmnażać, gdyż przelewają swe uczucia na… zwierzątka. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zaświeciło mi się wówczas światełko ostrzegawcze w głowie. Zadałam sobie  sakramentalne pytanie „że co?”, ale mimo wszystko otworzyłam tekst… i… przeczytałam go do końca. Łącznie z komentarzami.

I to nawet nie chodzi o tezę postawioną w tekście, którą ktoś postanowił poprzeć dowodami i statystykami bez źródła.

Nie chodzi też o to, że na znanym mi z innych treści portalu, nie spodziewałam się tekstu pisanego ku chwale rodzicielstwa i ganiącego singlowskie zapędy. Nie chodzi nawet o to, żeby zaprzeczać, że nasi rówieśnicy często nie chcą mieć dzieci i wolą życie bez zobowiązań. Nie chodzi w końcu o to, żeby stygmatyzować tych, którzy zwyczajnie dzieci mieć nie mogą, a w zamian mają pieski i kotki. Najbardziej chodzi mi o to, co się dzieje z naszym społeczeństwem, a czego wyraz dał sam tekst oraz komentarze pod nim.

A komentarze w oczywisty sposób postawiły granicę dzielącą społeczeństwo na dwie części.

I to nie była jakaś cienka czerwona linia, taka niby subtelna, która dopuszcza stany pośrednie. To była gruba krecha, ściana jak Wielki Mur Chiński, widoczna z kosmosu. I jasny postulat- jesteś po jednej lub po drugiej stronie. Alternatywa rozłączna.

Natychmiast w gronie komentujących utworzyły się dwa obozy.

Jeden bezlitośnie ganił, krytykował i obrażał singli. Wytykał im rozrzutne życie, egoizm i wygodnictwo. Umniejszał rolę ich zwierzęcych pupili, odmawiał prawa do przelewania uczuć wyższych na czworonogi.  Szydził z tendencji do wydawania morza gotówki na potrzeby ich małych przyjaciół. Tłumaczył, że ludzką rolą i nadrzędną misją jest przedłużenie gatunku, i tylko w okolicznościach skutecznego rozrodu można uznać swoje życie za spełnione i szczęśliwe. Wypominał tę przysłowiową szklankę wody, co to ją każdy musi wypić na łożu śmierci (bo przecież wiadomo, że śmierć jest jak kac i przed wydaniem ostatniego tchnienia człowieka suszy niemiłosiernie). Szklankę, której to nie poda im chomik czy kotek. Szklankę, którą z całą pewnością poda im dziecko kogoś, kto podjął się trudów rodzicielstwa i wychował potomka na schwał, dla dobra społeczeństwa i systemu emerytalnego.

Drugi obóz naturalnie okopał się na własnym stanowisku.

Jeśli myślicie, że single i bezdzietni puścili wszystkie uwagi mimo uszu, w ciszy i z godnością postanowili nie komentować, to jesteście w błędzie. Natychmiast na niewinnego czytelnika runęła lawina oskarżeń. Na „madki” i ich dzieci wylały się wiadra pomyj i potoki internetowego hejtu. Okazało się bowiem, że wszystkie „madki” biorące udział w dyskusji to niemalże ladacznice, które w krainę macierzyństwa trafiły przez wrota zbyt szeroko rozłożonych nóg zaraz za korytarzem antykoncepcyjnej ignorancji. Jeżeli już ktoś rodzicem został na własne życzenie (w co trudno uwierzyć), to z całą pewnością należy do niezacnego grona patologii społecznej, która żyje głównie z zasiłków wyrwanych z gardeł zapracowanych yuppie. A dodatkowo, dzieci śmierdzą, są paskudne i nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby ich mieć. Jeśli już ktoś musi mieć dzieci, to niech je trzyma z dala od społeczeństwa, a już broń Boże, nie porusza się z nimi komunikacją miejską. Na wspomnianą wyżej nieodzowną szklankę wody dla umierającego, bezdzietni skorzy są obecnie nakichać, dodatkowo przekonując, że tym dzietnym ich latorośle także nie ulżą w przedśmiertnej posusze, bo przecież sposób w jaki wychowują swoje dzieci gwarantuje jedynie porażkę.

A ja tak czytałam i oczom nie wierzyłam. I mówię teraz głośno i wyraźnie. I tak ku pamięci. Że ja nie chcę być MADKĄ!

Nie chcę kłócić się z nikim na forum i nikogo obrażać. Zresztą zazwyczaj staram się tego nie robić. Obwieszczam, że akceptuję ludzi, którzy są singlami, żyją w związkach partnerskich, rozwodzą się i nie mają dzieci. Szanuję ich decyzje. Szanuję i rozumiem to, że ktoś woli mieć psa niż dziecko. Nic mi do tego. To są w końcu decyzje indywidualne, bardzo osobiste i tylko przeżywszy życie, u kresu swych dni, sami we własnym sumieniu będziemy mieli prawo je podsumować i ocenić.

Ale nie chcę być MADKĄ i nie godzę się na ten podział społeczeństwa także z innego powodu.

Nie godzę się na to ze względu na moje dzieci. Chcę móc jeździć z nimi autobusem albo chodzić na koncerty bez obawy, że zaraz jacyś uprzednio obrażeni bezdzietni będą brali odwet za cudzą impertynencję na mnie i na moich dzieciach. Chce żeby mogły się śmiać, bawić i wygłupiać publicznie, bo póki jest to zachowane w granicach dobrego smaku, kultury i dopuszczalnej liczby decybeli, to chyba ludziom nic do tego? Nie chcę, żeby ktoś patrzył na mnie na ulicy, jak targam z przedszkola do domu dwoje dzieci i myślał sobie, że zrobiłam to dla 500+ albo puszczałam się na prawo i lewo, bo swędziało mnie tu i ówdzie. Ja szanuję innych i chcę, żeby inni szanowali mnie i moje dzieci, a tym samym nie przypinali mi łatki MADKI, co to wyżywa się za swoje frustracje i niespełnienie zawodowe online. Dziękuję uprzejmie za taki odbiór sytuacji. Szanujmy się ludzie, bo czy mamy dzieci czy też nie, ludźmi jesteśmy nadal, a człowieczeństwo zobowiązuje!

Felieton

Mam dwie córki – jedną z wyzwaniami, drugą zdrową.

19 marca 2023 / Małgorzata Rzewuska

Moje macierzyństwa są zupełnie różnymi doświadczeniami, a ja czuję się czasem, jakbym przy każdej z moich córek była inną osobą.

Podobieństwa zakończyły się na okresie ciąży.

Pierwsze miesiące życia starszej córki były koszmarem, którego nie chcę pamiętać – i mój organizm mi to poniekąd ułatwia, bo pamiętam tylko fragmenty.  Od jej urodzenia każdy kolejny dzień przynosił złe i jeszcze gorsze wiadomości.  

Najwyraźniejsze wspomnienie to chyba smutne i szkliste oczy 6-miesięcznej córki, kiedy patrzyła na mnie na OIOM-ie, ale otumaniona lekami i podłączona do respiratora nie miała jak się rozpłakać. I telefon od męża, kiedy miała tydzień, że właśnie zdiagnozowali u niej sepsę. I kiedy u dziewczynki leżącej na tej samej sali wystąpiły jakieś komplikacje i nikt nie mógł wejść na OIOM w godzinie odwiedzin i na początku nie było wiadomo, o czyje dziecko chodzi. I kiedy przy porannym telefonie na oddział dowiedziałam się, że właśnie przed chwilą miała zatrzymanie akcji serca, ale ją uratowali. I jak przed rozmową z ordynatorem OIOM-u wypisywałam sobie pytania na temat tego, jak będzie wyglądało jej życie z nieuleczalną chorobą serca, którą wtedy zdiagnozowano (na szczęście później okazała się jednak uleczalna) i wizyty personelu hospicjum u nas w domu.  I to jak z cichej szpitalnej kuchni w nocy patrzyłam na śnieg na Marszałkowskiej. Pamiętam też wyjątkowo upalne lato spędzone w malutkiej dusznej sali, czasami z kilkoma innymi mamami i dziećmi. I samotne spacery po okolicy podczas jej zabiegów, bo w stresie nie byłam w stanie znieść niczyjego towarzystwa i potrzebowałam chodzić sama. I kilkuminutową radość, że już jest po zabiegu, po to, żeby kilka minut później przeżyć pogorszenie stanu i szybki transport na OIOM. I długie oczekiwanie na windę w szpitalu. Półgodzinne pobierania krwi, bo nie mogli się wkłuć. Pikanie monitorów i kończących się strzykawek z lekami.

Do dzisiaj mam ścisk żołądka w okolicy placu Zbawiciela i Coffee Karma. To tam często jadłam rogalika na śniadanie przed otwarciem OIOM-u dla odwiedzających o 11:00.  Tych siedem pierwszych miesięcy życia córki to był najtrudniejszy czas w moim życiu. Patrząc na to z perspektywy, to naprawdę nie wiem, jak to możliwe, że to przeżyłam i nie zwariowałam, a nawet jakoś dawałam sobie radę. 

Jednocześnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co ja właściwie robiłam, kiedy ona leżała na OIOM-ie. Wracałam ze szpitala do domu i co robiłam? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam, czy gotowałam. Nie pamiętam, co jadłam. Poza jednym spotkaniem ze znajomymi, z którego mam zdjęcie, to w ogóle nie pamiętam, czy z kimś się spotykałam. Nic. Czarna dziura.  Pamiętam tylko, że zaklinałam telefon, żeby nie zadzwonili. I pamiętam melodię z karuzelki nad łóżeczkiem i to wielkie wzruszenie, kiedy po raz pierwszy położyliśmy córkę w jej łóżku, po pierwszym powrocie ze szpitala.

Później problemy z jedzeniem, opóźnienie psychoruchowe, rehabilitacja, kolejna operacja (w piątek 13-tego) i zdrowe serce, co można chyba uznać za medyczny cud, bo nikt się tego nie spodziewał.  

Pół roku po operacji starsza zaczęła sama chodzić i pojechaliśmy na pierwsze „prawdziwe” wakacje. Skierowano nas też na kolejne badania genetyczne, gdzie okazało się, że jednak jest wada genetyczna. 

 

Delecja fragmentu chromosomu. 

 

Wada bez nazwy, żaden zespół. Nie znają drugiego identycznego przypadku.  Prawdopodobnie to wada jest źródłem wszystkich jej problemów, więc tego nie przeskoczymy. 

Po naprawieniu serca dalej ją rehabilitowaliśmy, a po jakimś czasie doszły oczywiście terapie logopedyczne, Wczesne Wspomaganie Rozwoju i inne.  Wokół tego kręciło się nasze życie przez kolejne lata. Co ciekawe, córka mimo trudnego startu była niesłychanie wesoła, kontaktowa i nie bała się lekarzy. Wyglądało na to, że jej traumatyczne przeżycia w ogóle nie zostawiły śladu na jej psychice, co wydawało mi się niemożliwe. 

Dalsza historia jest taka, że córka z radosnej i uśmiechniętej dziewczynki zaczęła zmieniać się w dziewczynkę rozedrganą i trudną do zadowolenia, zaczęło pojawiać się coraz więcej trudnych zachowań, a rozwój przestał iść do przodu tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli. I taki stan trwa do dziś. Z jednej strony wielkie szczęście z powodu cudem odzyskanego zdrowia, a z drugiej kop od życia w postaci niespodziewanej niepełnosprawności intelektualnej, w przypadku której na cud liczyć już nie możemy. I coraz trudniejsze zachowania coraz większej i silniejszej córki. 

Jakie było moje podejście do macierzyństwa, kiedy starsza była mała? Najpierw najważniejsze było, żeby moje dziecko przeżyło i jadło cokolwiek. Nie miałam czasu i głowy na zajmowanie się „duperelami” w stylu ograniczanie cukru czy szukanie wyłącznie eko jedzenia. Moim problemem było obudzenie dziecka na jedzenie, a nie położenie go spać. Hela spała od początku bez problemów, najchętniej wcale się nie budząc. Była przyzwyczajona do zasypiania w nieprzyjaznych warunkach (szpital, inkubator), więc nie domagała się ciągłej bliskości i była jednym z tych dzieci, które zostawia się w łóżku, mówi dobranoc, a one zasypiają i budzą się rano w wyśmienitym humorze. Nie płakała właściwie nigdy. I pasowało mi to, bo taki był mój plan przed urodzeniem dziecka: na pewno nie ma opcji, żebym spała z dzieckiem (bo będzie mi się po prostu źle spało) i żeby budyń nie zalał mi mózgu. 

I faktycznie nie zalał, bo najpierw zalała go trauma i walka o przetrwanie, więc nie było na niego przestrzeni, a potem chyba bardziej skupiliśmy się na działaniu.

Karmienie piersią niespecjalnie mi wyszło, ale i tak przez pół roku dręczyłam się bezsensownie laktatorem. Tak czy siak, każdy mógł w związku z tym nakarmić Helę. Każdy mógł z nią bez problemu zostać, bo od początku w szpitalu zajmowali się nią wszyscy. Mogłam wychodzić, spotykać się z ludźmi, chodzić na fitness, a z czasem wyjeżdżać bez dziecka, jeśli akurat miałam na to ochotę. A czasem miałam. Jak słyszałam od koleżanek, że nie mogą wyjść do kina, bo karmią piersią, to myślałam, że to jakaś fanaberia. Że co to za problem dać dziecku butelkę? Co za problem uśpić? Mówi się dobranoc i tyle. Krytykowałam w myślach matki przyspawane do swoich dzieci i uważałam, że to nie jest dobre ani dla matki, ani dla dziecka. Rodzicielstwo bliskości wydawało mi się dziwaczne, a Tracy Hogg wydawała mi się sensowną babką. Miałam też w ciągu dnia całkiem sporo czasu dla siebie, bo córka miała zwykle 2-3 godzinną drzemkę. Wydawało mi się, że to normalne, i że sporo dzieci tak ma.  

Little did I know…

Karmienie dzieci, które są starsze niż rok i potrafią same przyjść i grzebać mamie w staniku, albo werbalnie domagać się „cycka” również wydawało mi się lekką przesadą. Bo jak to tak? Samo dziecko przychodzi i mówi „Daj cycka!”? Ja sobie tego nie wyobrażam! Pół roku, maksymalnie rok i koniec! Karmienie przy ludziach i w miejscach publicznych też nie do końca do mnie przemawiało.  Nie przeszkadzało mi, że inni tak robią, ale nie wyobrażałam sobie, że ja bym mogła to robić. Teraz sobie myślę, że to wszystko była strategia obronna. To, co mi się nie udało (w dużej mierze przez okoliczności, ale też i wcześniejsze teoretyczne założenia na temat tego, jak ma wyglądać moje rodzicielstwo), wydawało mi się bez sensu. Dzisiaj odwołuję wszystko, co wtedy myślałam i mówiłam!

Jaką matką byłam na początku macierzyństwa ze starszą? Kochającą, ale przede wszystkim przerażoną, bojącą się o życie, zdrowie i przyszłość dziecka. Bez przestrzeni na spokojne i bezstresowe poznawanie się i bez luzu związanego z kwestiami jedzenia. Przez pierwsze lata również cierpliwą i cieszącą się z małych sukcesów i radosnego usposobienia córki. Martwiącą się coraz bardziej, że rozwój nie idzie tak, jak powinien. Matką zdruzgotaną każdą kolejną złą diagnozą. Matką zrezygnowaną. Matką pogodzoną. Matką niepogodzoną. Matką walczącą. Matką zdeterminowaną. Matką szukającą rozwiązań. Matką akceptującą i matką nieakceptującą. Matką pełną nadziei. Matką porzucającą wszelką nadzieję. 

Jaką matką jestem dla niej od jakiegoś czasu? Kochającą, ale przez większość czasu przemęczoną, sfrustrowaną, wściekłą, awanturującą się i niecierpliwą. Bez radości z macierzyństwa. Matką zniechęconą i smutną, że czego bym nie robiła, to starsza i tak za moment będzie niezadowolona, jęcząca i wyskoczy z jakąś awanturą. Matką zastanawiającą się, jaka starsza by była, gdyby była zdrowa – co by ją interesowało? O czym byśmy mogły pogadać? Co sprawiałoby jej radość? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką potrzebującą odpoczywać od dziecka. Matką na skraju szaleństwa. Matką przygotowaną do bycia obok „na zawsze”. Matką gotową do obrony, kiedy ktoś źle potraktuje jej dziecko. Matką odpuszczającą i pogodzoną z faktem, że nie jest i nie będzie nigdy terapeutką swojego dziecka, bo dziecko nie współpracuje z najbliższymi. Matką z ciągłymi wyrzutami sumienia, że jest złą matką, bo to przecież nie wina starszej, że jest, jaka jest. Matką złą na siebie, że znowu straciła cierpliwość. A czasem matką dumną z siebie, jeśli udało jej się zachować zimną krew. 

7 lat później dostałam od losu szansę na „normalne” macierzyństwo. Zostałam mamą zdrowej córki. Mogłyśmy normalnie się poznawać i nikt mi jej nie zabrał na pierwsze dni życia.  Zakochałam się w dziecku od razu, a karmienie po prostu samo nam wyszło, chociaż się na tym specjalnie nie znałam. Byłam w szoku. Byłam też w szoku, ile czasu taki niemowlak może spędzać wisząc na mnie, i w szoku, jak bardzo mi to nie przeszkadza. I jak bardzo to polubiłam. Byłam zachwycona każdym aspektem macierzyństwa i dziecko zabierałam ze sobą wszędzie. 

Stałam się jedną z „nich”.

Mimo swojej idealności młodsza od początku była na bakier ze snem. Nigdy nie zaszczyciła mnie długimi i przewidywalnymi drzemkami, nigdy nie dała się po prostu położyć spać i zostawić, nigdy nie przespała w nocy dłużej niż trzech godzin, a krótko po zaśnięciu potrafiła budzić się co pół godziny, co skutecznie utrudniało mi wieczorny odpoczynek i spędzanie czasu ze sobą samą albo z mężem. Skończyło się to oczywiście wspólnym spaniem – moim z młodszą, bo nie miałam ochoty biegać w nocy z innego pokoju. Czy jej (nie)spanie wydawało mi się wielkim problemem? Niespecjalnie. Po tym, co przeżyłam ze starszą, wydawało mi się to mało znaczącą pierdołą. I tak uważałam, że wszystko jest super. Czy gdyby była moim pierwszym dzieckiem załamałabym się jej spaniem i uważała to za koniec świata? Prawdopodobnie tak.  

Młodsza ma już prawie 3 lata. Niedawno skasowałam jej ostatnie wieczorne karmienie.  Czy karmiłam ją, kiedy potrafiła sama powiedzieć, że chce cycka? Oczywiście. Potrafi powiedzieć już prawie wszystko. Czy miałam z tym problem? Oczywiście, że nie, chociaż przyznaję, że inni mieli. Czy karmiłam ją przy ludziach, w IKEA, w kawiarni, w parku, w markecie, w tramwaju, WSZĘDZIE? Oczywiście.

Jaką matką jestem dla niej? Cierpliwą. Wspierającą. Nie złoszczę się. Nie krzyczę. Próbuję się dogadać. Akceptuję jej emocje. Nie uważam, że coś wymusza. Uwielbiam spędzać z nią czas. Tęsknię za nią, kiedy jej nie widzę. Zachwycam się wszystkim, co robi i tym, jaka jest bystra i spokojna. Zachwycam się tym, z jaką łatwością uczy się mówić i jakie skomplikowane i urocze konstrukcje wyrazowe potrafi tworzyć. Zachwycam się tym, jak potrafi bawić się ludzikami Lego w cukiernię i łyżkami w rodzinę łyżek. I tym, jak opowiada mi o bajkach i o tym, co działo się w żłobku. Tym, ile piosenek zna na pamięć. 

Mam wrażenie, że zachłysnęłam się całkowicie i odbieram sobie wszystko, czego za pierwszym razem nie mogłam dostać. Wiem też, że to moja jedyna szansa na rozkoszowanie się tym stanem, bo więcej dzieci nie planuję.

Jaką jeszcze jestem matką? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką zdeterminowaną, żeby nie obarczać młodszej siostry problemami starszej. Matką zastanawiającą się, jak za jakiś czas wytłumaczyć młodszej, o co chodzi z jej siostrą i jak sprawić, żeby dobrze im się razem żyło, a młodsza mogła mieć chociaż chwilę spokoju, bez ciągłego bycia nagabywaną przez starszą, która nie rozumie słowa „nie”. Matką martwiącą się, że nerwowa atmosfera w domu i tak wpłynie na przyszłe życie młodszej. Matką martwiącą się, co będzie ze starszą po naszej śmierci. Matką smutną, że starszej tak trudno znaleźć radość. 

Matką niesprawiedliwą – zachwycającą się młodszą i wściekającą się na starszą. Nie chcę taka być, ale tak to niestety teraz wygląda. 

Dwa zupełnie różne macierzyństwa. 

Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła być jedną, dobrą matką.  Póki co jest jak jest. A ja wierzę głęboko w to, że trzeba mówić jak jest, bo może gdzieś znajdzie się ktoś, kto czuje się podobnie. 

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo