Change font size Change site colors contrast

Mam przedziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że ludzkość domaga się coraz to nowych początków wszystkiego, a marketing bardzo zręcznie wykorzystuje swoją szansę i co chwilę pozwala nam zaczynać na nowo. Zupełnie niedawno zaczynaliśmy rok 2018 i zgodnie z zasadą „z Nowym Rokiem-nowym krokiem” czyniliśmy postanowienia noworoczne, w których nieliczni z nas wytrwali.

Nic jednak straconego, bo oto przed chwilą rozpoczął się dla wiernych Wielki Post, i gdyby ktoś przegapił okazję noworoczną, mógł sobie przynajmniej odmówić czegoś na następne  czterdzieści dni. Jako przykładni katolicy, korzystając z okazji, odmówiliśmy sobie czerniny, której nie jesteśmy fanami, a mój mąż – znany przeciwnik pierogów, postanowił bez nich wytrzymać aż do samej Wielkanocy.

Gdybyście jednak zdążyli zjeść już czerninę, pierogi albo czekoladę (bo tej nieopatrznie większość jest skłonna sobie odmówić pod wpływem impulsu) i korzystać z wielkopostnej  fali wyrzeczeń, już się nie opłaca, przyroda daje nam kolejną szansę.

Nadchodzi bowiem wiosna, a wiadomo, na wiosnę opłaca się czynić postanowienia, odmieniać swoje wnętrza i zewnętrza, odchudzać, remontować i dekorować.

Według himalaistów i innych wspinaczy, wiosnę mamy już od początku marca, dlatego gdybyście próbowali zdobywać K2 zimą, to już niestety nie da rady i trzeba poczekać do grudnia, według kalendarza natomiast, astronomiczna wiosna zaczyna się 20 marca, więc została jeszcze chwila na poczynienie postanowień. I żeby marketingowcom nie ułatwiać jakoś wybitnie pracy, zebrałam trochę informacji, dlaczego w ogóle warto coś zmieniać w życiu w połowie marca. Moją inspiracją był wczorajszy rodzinny spacer. Korzystając z tego, że ustawodawca wspaniałomyślnie zapewnił nam wolną niedzielę, mogliśmy wyjątkowo spacerować w nieprzebranym tłumie innych spacerowiczów, którzy z braku otwartej galerii wybrali park. I właśnie ten spacer otworzył mi oczy i doprowadził do refleksji, że jednak muszę coś zmienić. Objuczona rowerkami i innymi pojazdami dzieci, dotleniona za wszystkie czasy, wróciłam do domu ledwo żywa, jakby ktoś wyjął mi baterie, a do dziś łupie mnie w krzyżu i łamie w kościach.

To starość – pewnie powiecie i pewnie macie racje, ale… naukowcy wyszli naprzeciw moim oczekiwaniom i tym konkretnym objawom mojej starości nadali nową, piękna nazwę, a mianowicie: SYNDROM ZMĘCZENIA WIOSENNEGO!  

Okazuje się bowiem, że to, co naprawdę warto zmienić na wiosnę, to dieta i styl życia.

I to nie tylko po to, aby za trzy miesiące móc na plaży zaprezentować nowy strój kąpielowy i wyglądać w nim zjawiskowo, nawet jeśli pada deszcz i jest zimno (co jest raczej polską wakacyjną klasyką pogodową).

Warto zmienić nawyki, aby było nam odrobinę łatwiej w ogóle dożyć do lata. Okazuje się, że w przyrodzie nic nie ginie (no może oprócz pojedynczych skarpetek w pralce) i tak samo wszystkie nasze zimowe zaniedbania właśnie teraz boleśnie dają nam w kość.

Naszemu organizmowi brak wielu istotnych substancji. Wykorzystaliśmy już wszystko, co udało się po lecie odłożyć (no może oprócz zapasów tłuszczu, ale to inna historia) i teraz boleśnie doskwierają nam niedobory magnezu (powodując rozdrażnienie i potęgując stres oraz skurcze mięśni), potasu (sprawiając, że mamy refleks szachisty, a targanie dziecięcego rowerka, to aż nadto), żelaza (wywołując nagłe ataki przejmującego zmęczenia), cynku (dziesiątkując nasze i tak wymaltretowane przez zimowe czapki, włosy), witamin i soli mineralnych (wywołując bóle głowy). Nie wiem, jak Wy, ale ja mam wrażenie, że kiedy jesienią i zimą mówiłam, że jestem zmęczona, to chyba śmiałam żartować, bo prawdziwe zmęczenie zaczęło się dopiero teraz. W dodatku dni są coraz dłuższe, na podwórku coraz cieplej i przyjemniej, więc serce rwie się jak za młodu do różnych aktywności, a organizm za nim nie nadąża.

Nie smućcie się jednak, gdyż istnieje sposób, aby ulżyć nam w tym wiosennym cierpieniu.

Niosę Wam gołąbka pokoju i kaganek oświaty w jednym! Tym razem odpowiedzią nie jest lampka wina (może nie w pierwszej kolejności). Odpowiedzią jest wyjście naprzeciw potrzebom naszego organizmu.

Po pierwsze powinniśmy zadbać o naszą dietę, wzbogacając ją o witaminy pochodzące wprost ze świeżych warzyw i owoców.

Po drugie, uzupełniajmy płyny – świeża woda plus soki owocowe na pewno nie zaszkodzą.

Po trzecie, możemy udać się do apteki po jakieś „suple” niczym kulturyści, czyli zwyczajnie po preparaty wielowitaminowe, które zapewnią nam to, z czym samą dietą w zabieganym świecie trudno sobie poradzić.

Po czwarte – to miód na serce mojego męża i innych sportowych zapaleńców – dbajmy o kondycję. To jest ich odpowiedź na wszystko, ale trzeba im przyznać rację – sprawny fizycznie organizm potrafi dźwigać rowerek i nawet dziecko jednocześnie i następnego dnia wstać dziarsko z łóżka po pierwszym budziku… względnie po trzech drzemkach.

Po piąte, skoro już poruszyłam temat snu – powinniśmy na wiosnę szczególnie zadbać o zdrowy i porządny odpoczynek naszego organizmu. Skoro nasze ciało samo wyłącza się tuż po „Na wspólnej”, może warto go tym razem posłuchać i pójść spać, a nie wypijać kolejną kawę i zmuszać się do pozostania na chodzie dwie godziny dłużej?

Podsumowując – nie taka wiosna zła i straszna, jak ją malują.

Trzeba tylko wsłuchać się w siebie, a kiedy już wszystkie poziomy niezbędnych składników zostaną wyrównane, a kondycja poprawiona, o wiele łatwiej będzie nam dźwigać rowerki, biegać za dziećmi,  przeprowadzić wiosenne metamorfozy mieszkania, a przynajmniej wyprać firanki i umyć okna, czyż nie? Na samą myśl o tym, że jestem gibka, wysportowana i w dodatku zbilansowana dietetycznie, robi mi się cieplej na sercu. I uważam, że za dobre chęci należy mi się czekolada. W końcu to dieta odpowiednia na niedobór magnezu, prawda?

Na łamach The Mother Mag jakiś czas temu ukazał się artykuł nawiązujący do depresji waginy. Nie byłabym sobą, gdybym nie odniosła się do tej kwestii, ale od strony emocjonalnej.

Niezaprzeczalne są zmiany, które w wyniku porodu zachodzą w ciele kobiety, ale z pewnością matki przyznają mi rację, że możemy je także zaobserwować w sferze psychiki. Nie bez podstaw na kobiecych portalach królują teksty o tym, że matka po porodzie, w wyniku koktajlu hormonów serwowanego nieustannie przez mózg, skupia się co do zasady, na obsłudze noworodka. Niestety, im dalej w las tym więcej drzew.

W rozmowach ze znajomymi matkami, problem seksu małżeńskiego jest w zasadzie problemem numer jeden.

Zostawmy na razie w spokoju kobiety, których delikatni mężczyźni, pod wpływem okołoporodowych doznań, zupełnie stracili zainteresowanie ciałem rodzicielki swych dzieci i w pełni oddają się przyjemnościom, jakich nie szczędzą im strony dla dorosłych albo rzucają się w wir romansu z młodą, jędrną nastolatką. Od razu jasno wyrażę swe zdanie – na pohybel takim ojcom, cytując klasyka, nie są godni nawet rozwiązać rzemyka u sandałów swych kobiet.

Porozmawiajmy o mężczyznach, u których fizjologicznie wszystko gra. Co więcej, są jak zwykle stęsknieni i spragnieni swych kobiet, a na ich propozycję wieczornego „poprzytulania się”, w odpowiedzi słyszą tylko bezlitosne „jestem padnięta”, w gorszej opcji całą litanię obowiązków do odhaczenia.

Tłumaczę to sobie, tłumaczę to wszystkim dookoła i nadal mam wrażenie, że nikt mi nie wierzy, a nawet jeśli wierzy, to z uporem maniaka zaklina rzeczywistość i chce nadal próbować po swojemu.

Nie wiem, jak jest u Was, drodzy Państwo, ale na przykładach, które znam osobiście, mogę stwierdzić, że:

  1. Kobiety są niesamowicie zarobione. Niewiele znam przypadków, w których faceci na równi włączają się w obowiązki domowe. Nawet jeśli tak twierdzą, to niestety przypuszczam, że w większości im się jedynie wydaje. Ciągle pokutuje jakaś kretyńska idea, że kobieta MA obowiązki, a mężczyzna MOŻE pomagać. I w rezultacie, kiedy uda się już położyć spać rozwrzeszczaną dzieciarnię, na Matkę Polkę czeka jeszcze przygotowanie obiadu na jutro, prasowanie, a czasem także zmycie wiecznie uwalonej podłogi (oczywiście słów tych nie kieruję do Ciebie, Kochanie 😉 ).
  2. Kobiety same sobie zarzucają chomąto na szyję, aby już z odległości kilku kilometrów razić przechodniów martyrologią swej roli życiowej, podkreśloną tłustymi włosami i rozmazaną wczorajszą kreską pod okiem. Dodatkowo są wiecznie na „standby’u” ciągle nasłuchując, czy aby dziecko odwracając się na drugi bok nie zsunęło sobie kołdry z najmniejszego palca u stopy. W takim wypadku trzeba bowiem natychmiast interweniować, aby zapobiegać przeziębieniom i innym cholerom. Prawdopodobnie często bierze się to z poczucia samotnej walki w tej całej dorosłości, z przekonania, że wszystko i tak jest na ich głowach, to na wszelki wypadek dorzucą sobie jeszcze do pieca.
  3. Znani mi faceci twierdzą, że nie ma nic uwłaczającego w wieczornej subtelnej propozycji kierowanej w stronę udręczonej żony, brzmiącej słodko i niewinnie znad ekranu telefonu – „może się pobzykamy?”. I wyobrażam sobie, że wtedy żona myśli jedynie „a żebyś sczezł Ty i ten Twój niewyżyty wąż z rozporka!!”. Mężczyźni jeszcze bezczelnie tłumaczą swoje postępowanie troską o dobre relacje małżeńskie, bo przecież seks jest ważny, a czasu tak mało. Zdecydowanie za mało na jakieś ceregiele związane z grą wstępną, bo przecież dziecko się zaraz odkryje i finalnie nie dojdzie do konsumpcji. Czyli „szybko, szybko, to zdążymy w przerwie meczu 😉”. Wszystko mechanicznie, schludnie, cicho. Najlepiej w ogóle na stojąco, pomiędzy walającymi się po podłodze klockami lego i innymi grzechotkami.
  4. Kobiety pragną emocji i uniesień. I nie tylko tych dostarczanych co wieczór w „Na Wspólnej”. Kobiety chcą gry wstępnej. Kobiety chcą uwodzenia! Kobiety nie chcą zaraz po położeniu dziecka, na szybko odbywać aktu… kopulacji, żeby każdy mógł w tempie wrócić do swoich zajęć. Kobiety chcą być boginiami seksu, namiętnymi, rozpustnymi, ale muszą mieć do tego odpowiednie warunki.

Podsumowując te obserwacje chciałabym zasugerować rozwiązanie.

Otóż ktoś bardzo mądry kiedyś powiedział, że gra wstępna u kobiety trwa przez cały dzień. Przez cały dzień można zatem dawać sygnały zaangażowania w związek i chęci bliskości, chociażby poprzez zdejmowanie z ramion drugiej połówki ciężarów, które na nich spoczywają. Co więcej, największym organem erogennym u kobiet jest mózg. Zatem Panowie – pieśćmy kobiece mózgi, żartem, słowem, komplementem. Nie trzeba od razu topić żony w butelce wina i w każdym kącie rozstawiać świeczek. Fakt, od czasu do czasu jest to miły gest, ale tylko jeśli wiąże się z nim uwaga poświęcona drugiej osobie.

I ostatnia rada, taka od serca, prosto do rozporka. Jeśli już musicie, bo inaczej się udusicie, to lepiej w ogóle nie pytajcie!

To tak jak pytać „czy mogę panią pocałować?”. Albo chcesz kogoś pocałować, albo nie. Zrób to, najwyżej dostaniesz w mordę. Jeżeli już żona szorująca podłogę wzbudza w Was takie pożądanie, to pomóżcie jej szorować, powydurniajcie się przy tym, a w odpowiednim momencie, chwyćcie po prostu w ramiona i dajcie się ponieść chwili 😉. Kobiety naprawdę lubią seks, ale w większości dobry seks dla kobiety, to taki, który wywodzi się z bliskości. A nie istnieje coś takiego, jak bliskość INSTANT – jak zupka chińska bez gotowania. Tylko wtedy kobiety czerpią radochę z seksu. I wbrew pozorom ta radocha nam kobietom też jest potrzebna. I dobry seks to mimo wszystko może też być seks na szybko, grunt, żeby była w tym namiętność i radocha obydwojga uczestników.

Myślę także, że jest to kolejna odsłona, kolejny aspekt całej idei mother-life balance. Żeby odnaleźć siebie, trzeba odnaleźć równowagę.

Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, ale także istotami seksualnymi. Tak, jak matka potrzebuje oddechu, wyjścia z domu, oderwania się od codziennych obowiązków, tak samo potrzebuje szansy na namiętność, ale w pełnym znaczeniu tego słowa. Skoro kobiety mogą sobie wywalczyć powrót do pracy i czas na wyjście do kosmetyczki, powinny być może także walczyć o inne aspekty swego życia, żeby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że równowaga, która osiągnęły, jest kompletna?

 


Designed by ijeab / Freepik

Wrzesień, a nawet październik mamy już za sobą, więc całkiem świadome własnych niedoskonałości i popełnionych być może błędów, z nową energią i siłą możemy zabrać się za organizowanie siebie w czasie. Nadchodzące wielkimi krokami Święta i Nowy Rok mogą także tych bardziej opornych do planowania, skłonić do poczynienia przełomowych zmian w swoim życiu i tak zwanych POSTANOWIEŃ.

Nowy Rok – oko cyklonu

U mnie potwierdziła się pierwsza teza i faktycznie wraz z końcem wakacji wpadłam w wir zajęć, z którymi musiałam sobie jakoś poradzić. Te z Was, które mnie znają z wcześniejszych felietonów, wiedzą, że staram się nie organizować swoim dzieciom dodatkowych zajęć pozalekcyjnych, natomiast okazało się, że nie na nich planowanie się kończy.

Otóż od września zostałam matką ogarniającą tematy w pewnym sensie na pełen etat. Mój mąż zmienił pracę i teraz jest zwyczajnie niedostępny przez 10 godzin dziennie. Taka, wydawać by się mogło, niewielka zmiana, wywróciła moje życie do góry nogami. 

***Tutaj jest czas na dygresję. Ilekroć słyszę utyskiwania jednego z małżonków na nawał obowiązków, proszę, aby wymienili to, co robi druga strona. Ja przejrzałam na oczy w chwili, kiedy mąż był po operacji i musiałam robić ABSOLUTNIE WSZYSTKO sama. Było to kilka lat temu i od tamtej pory szanuję jego wkład w nasz dom jeszcze bardziej. 

Teraz co prawda mąż wykonuje nadal większość swoich obowiązków, które nie kolidują z jego pracą, ale na mnie spoczęło wszystko to, czego nie jest w stanie ogarnąć między 7.00 a 17.00.

Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że muszę np.

  • wozić dzieci nie tylko do przedszkola, ale także regularnie do szpitala na fizjoterapię, 
  • ogarniać wszystkie wizyty lekarskie, nie tylko dziecięce, ale także swoje własne i te związane z ciążą,
  • dopilnowywać terminów rozliczania PITów i innych formalności, które zdarzają się w życiu dorosłego człowieka,
  • tankować samochód i znajdować czas na niezbędne wizyty u mechanika,
  • ogarniać warsztaty i inne obowiązki przedszkolne,
  • pamiętać o szczepieniach dzieci, psów i kota,
  • ogarniać dawkowanie leków i inne terapie,
  • przygotować dzieciom codziennie posiłki do przedszkola, gdyż są na specjalnej diecie,
  • pamiętać o przynoszeniu i zbieraniu kasztanów :p oraz o konkursach na flagę UE, 
  • robić tygodniowe zakupy, odkąd zamknęli moją ulubioną sieć dowożącą je dotychczas pod samiuteńkie drzwi, 
  • mobilizować się do pisania, które bądź co bądź zawsze było wielką przyjemnością,
  • a przy tym nadal normalnie pracować, trzymać rękę na pulsie i dopilnowywać projektów, szkolić się i rozwijać prywatnie, 

to… padł na mnie blady strach. Byłam przekonana, że o czymś zapomnę, czegoś nie dopilnuję, a w najlepszym wypadku rozsypie się któryś z planów wymagających współuczestnictwa wszystkich domowników.

I wtedy przeszukałam Internet i…  znalazłam mnóstwo skarbów!

SEKRETY PLANOWANIA, czyli organizacja w pracy i w domu. 

Okazuje się, że organizacja siebie w czasie spędzała sen z powiek ludziom mądrzejszym i bardziej zaradnym niż ja, i dlatego na rynku dostępnych jest mnóstwo cudownych artykułów, które mają mi pomóc.

ORGANIZACJA W CHMURZE

W pierwszej kolejności testowałam rozwiązania mobilne – na telefon, ale okazało się, że jeżeli mąż nie przeczyta maila w ciągu dnia z przypomnieniem z kalendarza, to niestety nie jest w stanie zrealizować mojej prośby i dlatego o wszystkim musiałam go nadal informować tradycyjnie, czyli sms-em i wieczorami przy kuchennym stole. Ponadto wiemy, jak to bywa z aplikacjami w telefonie- przynajmniej w moim, zdarza im się zawiesić, wygasić, a w najlepszym razie nagle doprowadzić telefon do pełnego rozładowania. Jeżeli jednak jesteś posiadaczką lepszego sprzętu, a Twój wspólnik w zbrodni jest bardziej multimedialny, to gorąco zapraszam do przetestowania dostępnych aplikacji.

ORGANIZACJA NA LODÓWCE

Na kuchennym polu znalazłam opcje, które mnie naprawdę zachwyciły. Jak doskonale wie każda matka, centrum życia rodzinnego znajduje się na lodówce (w której oczywiście nawet po zakupach nie ma nic do jedzenia, no chyba, że za sałatą). Moja lodówka oklejona jest magnesami, naszymi mapami myśli związanymi z planowaniem wyjazdów i generalnie życia, pierdyliardem obrazków, przepraszam, arcydzieł sztuki przytaszczonych z przedszkola, a teraz także kalendarzem miesięcznym. 

Kalendarze na lodówkę można przyczepić w dowolnej formie. Jednym z przykładów  lodówkowego planowania są plannery rodzinne w formie wielkich magnesów, działających jak tablice suchościeralne.  Takie plannery proponuje nasza rodzima firma Familiowo. Dostępnych wariantów jest mnóstwo i każdy znajdzie coś dla siebie. Jest tu np. podstawowy planner miesięczny, gdzie sami nanosimy odpowiednią numerację dla danego miesiąca, a później już możemy pisać i ścierać do woli. Są wersje bardziej rozbudowane, które umożliwiają dokładniejsze zaplanowanie konkretnego tygodnia. Dostępne są także rysunkowe piktogramy, aby ci, co nie umieją czytać, nie mogli się wyprzeć przydzielonych im zadań. Słowem, mnóstwo dobra do spersonalizowanej konfiguracji. 

Planować na lodówce można też na zwykłych kartkach. Dla mnie najważniejsze jest to, że kalendarz na lodówce widzą wszyscy domownicy, ci, którzy umieją czytać i pisać mogą nanosić własne poprawki i nikt nie ma możliwości powiedzieć, że o czymś zapomniał, bo przecież JAK WÓŁ było na lodówce! Ha! Dodatkowo czasem łatwiej napisać na lodówce o wyjazdowym szkoleniu i czekać na rozwój wypadków, niż wprost o nim poinformować

Plannery ścienne

Dla tych, którzy wolą mieć ślad po wcześniejszych planach, swoje produkty przygotowały przesympatyczne kobiety Agnieszka i Ania, doświadczone matki, skrywające się pod nazwą Mamykalendarz. Tutaj królują głównie kalendarze ścienne (ale kto lodówce zabroni?) przeznaczone dla rodzin. Każdy członek rodziny ma swoje miejsce na kartce organizującej poszczególne tygodnie życia. Jest także opcja dla dużych rodzin, a jak wiemy- przezorny zawsze ubezpieczony. Tak jak sygnalizowałam wcześniej, kalendarze papierowe nie pozwalają na dyskretne wymazywanie niewygodnych planów- warte rozważenia dla tych, którzy przeczuwają, że w ich szeregach mogą kryć się sabotażyści. Mamykalendarz.pl  coraz bardziej rozbudowuje gamę swoich produktów, wszystkie można znaleźć tu

Jeżeli kalendarz ścienny to za dużo…Mamykalendarz ma także w swojej ofercie kalendarze do torebki, więc fanki mogą wyposażyć się także bardziej kompleksowo i minimalistycznie 🙂

ORGANIZACJA W BULLET JOURNAL

Odkąd zrezygnowałam z planowania online poza życiem zawodowym, na nowo odkryłam ideę bullet journal. Jest to rodzaj kalendarza-notatnika-plannera, w którym ceniona jest dowolność i inwencja. To ja decyduję jakie kartki i zakładki znajdą się w moim plannerze. Można się wyżyć graficznie, dać upust inwencji.

Dodatkowo w Bullet Journal wskazane, a w zasadzie niemalże konieczne, jest korzystanie z różnego rodzaju naklejek, kolorowych cienkopisów, zakreślaczy, przyklejanych karteczek. I jakby to powiedziała Janinadaily- tu jest jak w sklepie monopolowym- tu wszystko jest pyszne 😊.

Nie wszystkim jednak odpowiada wyżywanie się na czystych kartkach. Nie wszyscy wierzą, że umieją sami zorganizować sobie przestrzeń do notowania, że będą umieli w te wszystkie ikonki i personalizowane schematy. A jak wiemy, wszechświat nie znosi pustki i na pomoc ruszyły nam (oczywiście) KOBIETY! Wśród ofert do planowania bardziej prywatnego, wyszukałam prawdziwe perełki.

Och Planner to jeden z flagowych plannerów do druku firmowanych przez młodą mamę- Magdę, prowadzącą bloga My pink PLUM. Magda sama projektuje plannery doskonałe do zadań specjalnych. Oprócz wspomnianego plannera, na stronie możemy znaleźć także narzędzia do planowania bardziej specjalistycznego, dotyczącego efektywności zawodowej czy domowego budżetu. Ptaszki ćwierkają, że niebawem pojawi się też planner zadedykowany mamom. Plannery u Magdy kupujemy, pobieramy na dysk i drukujemy same na dowolnym papierze i w dowolnym formacie. 

Happy Planner z kolei to efekt współpracy mamy i córki przy projektowaniu eleganckich, kobiecych plannerów książkowych. Ta współpraca cieszy mnie niezmiernie, ze względu na to, że sama mam małą córeczkę i mimo, że czasem jej spojrzenie, kiedy podam jej niewłaściwy kubek, mogłoby mnie zabić, wierzę, że jest dla nas nadzieja na przyszłość 😉. Plannery Madamy są eleganckie, odrobinę romantyczne, wypełnione inspirującymi treściami, idealne np. na prezent.

Jeżeli do tej pory ciężko Wam się zdecydować, to istnieje takie miejsce, jak Design your life, które będzie potrafiło wyposażyć Was we wszystkie narzędzia niezbędne do planowania. Na tej stronie znajdziecie eleganckie, biznesowe plannery, a także artykuły uzupełniające, takie jak karteczki samoprzylepne, zakreślacze czy naklejki. Same zobaczcie

Po takim przeglądzie nastąpił czas na podsumowanie, gdyż na zwykłe postanowienia jest już za późno.

W związku z czym wyznam, że tak właśnie od jakiegoś czasu z rozmachem koloruję, przyklejam, zakreślam i wypisuję rzeczy do ogarnięcia… i jak na razie wszyscy żyją, nikt nie zapomniał odebrać dziecka z przedszkola ani zawieźć do dentysty! Oby tak dalej…. .  W moim planowaniu mam rubryki poświęcone na:

  • Planowanie posiłków co najmniej na tydzień, a najlepiej jeszcze bardziej wybiegających w przyszłość
  • Rozliczanie miesięcznych wydatków „nadprogramowych”, tych, co się ich nie dało zaplanować, a jednak pożarły pół pensji
  • Rozpisywanie schematycznych planów zajęć na każdy dzień tygodnia- tych do bólu powtarzalnych
  • Przygotowywanie harmonogramu utrzymania mieszkania we względnym ładzie, małym kosztem 😉 dobre?
  • Trzymanie w ryzach moich zapędów zawodowych, czyli innymi słowy wpisywaniu zadań do wykonania, szkoleń do odbycia i punktów ważnych dla poszczególnych projektów
  • Monitorowanie badań w ciąży
  • Monitorowanie przebiegu leczenia dziecka
  • Planowanie wyjazdów prywatnych- rozpisek dotyczących potencjalnych  cen biletów, godzin przejazdów itd.

Można? Można! Zatem do dzieła!

Przypuszczam, że każdy lub każda z nas zna historię biednego, porzuconego faceta, któremu zła kobieta złamała życie.

Odłóżmy na bok historie prawdziwie złych kobiet, które zupełnie bezpodstawnie rzuciły się w wir romansu z bogatymi playboyami i opuściły kochanego Mietka, który w domu przewracał właśnie schabowe na drugi boczek. 

Nie mówmy też o kobietach, które po latach ciemiężenia wybiły się na wolność i niepodległość. Bo ten kochający i kochany Mietek to był zwykły tyran, wyzyskiwacz, bawidamek, a już najgorzej damski bokser. 

Mówimy o przykładzie, kiedy ta Zołza była zupełnie normalną kobietą, a i Mietkowi niewiele można zarzucić. Owszem każde z nich miało swoje za uszami. Swoje wady, ale też szeroki wachlarz zalet, które te wady skutecznie niwelowały, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

A taka ładna para…

Jak wyjaśnić ludziom, że związek z pozoru idealny właśnie się rozpadł? Jak wytłumaczyć, że ktoś od nas odszedł tonem pełnym szacunku dla tej drugiej strony?

Wydaje mi się, że żyjemy w dziwnych czasach. Kiedyś instytucja małżeństwa była święta, a każdy słyszał z ust starszych ciotek i babć, że „w naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów”. Ile znamy tragicznych sytuacji, kiedy żony i mężowie zainspirowani podobnymi poglądami z pokorą nieśli swój krzyż i marnowali (tak, nie bójmy się tego tak określać) swoje życie?

Teraz wydawać by się mogło, że jest odrobinę lepiej, choć jestem przekonana, że to temat na osobny, bardzo długi wpis. Niemniej jednak zdarzają się sytuacje, że związek się rozpada.

Często przed rozpadem partnerzy byli ze sobą latami, mają wspólnych przyjaciół,  zdążyli już zapoznać się wzajemnie z większością rodziny, czasem nawet uwić wspólne gniazdko, aż tu nagle taka informacja! To koniec.

I być może faktycznie jest to sprawa jedynie samych zainteresowanych. To z kim są, byli lub będą, niemniej jednak rodzina i znajomi muszą się jakoś ustosunkować do zaistniałej zmiany, wszak teraz będą zobowiązani wybierać, którego z byłych państwa Smith wolą. A to już stwarza szerokie pole do wyrażania swojej opinii.

I teraz wchodzę ja, cała na biało i mówię „nie musisz wybierać!”, nie musisz nic deklarować, to przyjdzie samo. 

Tylko szkoda, że wielu zaangażowanych, a jednak drugoplanowych bohaterów tego przedstawienia w ogóle nie słyszy mojego apelu, bo zamiast tego już zawzięcie obrzuca błotem osobę, która to właśnie porzuciła kogoś bliskiego.  Bo jakoś się tak utarło, że kiedy ktoś Ci się żali, że rozstał się z drugą połówką, ale nie ma w jego głosie euforii, to z marszu stawiamy się na stanowisku kipiącym nienawiścią wobec tej drugiej osoby. A może niepotrzebnie? 

Myślę sobie, że nie ma chyba nic gorszego niż wysłuchiwanie litanii zarzutów pod kątem osoby, którą jeszcze niedawno kochaliśmy. Bo jak to odbierać? Do tej pory wszyscy nas oszukiwali, mówiąc, że taka piękna i dobrana z nas para? Dlaczego nikt z bliskich nie zdobył się na szczerość wcześniej, a teraz nie może przestać wymieniać wad poprzedniego wybranka lub wybranki?

A gdyby tak uszanować wolę osób, które się właśnie rozstały i docenić ich odwagę i szczerość we wkraczaniu na nową drogę życia? Bo nie oszukujmy się, odejście ze związku, który jest w porządku, któremu nie można wiele zarzucić, a jedynie tyle, że coś się wypaliło, a priorytety się rozjechały, wymaga nie lada odwagi. 

Zrobienie tego kroku, odbycie tej rozmowy, w której z pewnym smutkiem, a jednak ulgą, wyjaśniacie sobie, że tego się już nie da posklejać, wymaga nie lada heroizmu. I chyba lepiej teraz, kiedy jeszcze wiele można zmienić, niż za 5- 10 lat? Świadczy też o szacunku wobec partnera, skoro ktoś potrafi rozejść się z godnością, zanim zacznie żywić do drugiej osoby jawną niechęć.

Doceniaj, a nie oceniaj, jak mawiają niektórzy bankierzy!

Myślę, że to hasło jest właśnie kluczem i cenną informacją, jak ustawić swoje żagle, kiedy wieje nam prosto w twarz wiatr rozstania bliskiej nam pary. Doceniajmy to co było w nich, w pojedynczych osobach dobre, w trakcie trwania związku i co dobrego w nich pozostanie później. Czas sam pokaże, do którego z byłych partnerów jest nam bliżej, a i oni sami taktownie usuną się w cień, w relacjach, które nie rokują.

A co więcej- (najpewniej amerykańscy) naukowcy stwierdzili, że ogromny odsetek byłych partnerów jednak do siebie wraca, a to oznacza, że lepiej nie palić za sobą mostów wylewając wiadro hejtu na głowę czyjegoś eks. Jeżeli mamy jakieś uzasadnione zastrzeżenia i obiekcje po prostu rozmawiajmy o tym na bieżąco. Ale pamiętajmy- uzasadnione. 

 

Temat nawet na czasie, przyznaję. Wokół magia Świąt, tych trochę innych, wiosennych, ale zawsze. Jajeczka, zajączki i pisanki.  Środa popielcowa, droga krzyżowa, Śmierć i Zmartwychwstanie. Normalnie, jak co roku trzeba uwarzyć żur, kupić białą kiełbasę, a tu tak z grubej rury. Każdy, kto ma dzieci, doskonale wie, że tak to właśnie działa. Dzieci po prostu pytają.

Od słowa do słowa

Refleksja dopadła mnie znienacka w trakcie rozmowy z przyjaciółką. Taka zwykła rozmowa, z gatunku „a jakie książki dla dzieci polecasz?”. Że wiecie, idą Święta, czas pomyśleć o prezentach, bo podobno Zajączek też coś przynosi, a książki to prezenty, których nigdy dość. Zupełnie naturalnie, wprost z automatu, poleciłam Muminki. Bo Muminki kocham i Muminkom będę wierna po grób. Niestety świat i życie innych nie kończy się na Muminkach i dlatego poproszono mnie o polecenie czegoś jeszcze…

O co chodziło temu Andersenowi?

Jako kolejne z moich standardowych poleceń pojawiają się klasyczne Baśnie Andersena. Wydanie, które czytuję swoim dzieciom to dokładnie to samo, które milion lat temu, w odległej galaktyce czytywała mi moja mama. Odpadł grzbiet, tej książce, niczym „oko temu misiu” 😉, ale poza tym trzyma się znośnie. I zawsze kiedy wspominam o Baśniach trochę się waham. Wiem, że moi znajomi, zwłaszcza Ci, którzy łakną poleceń, to świadomi rodzice. Rodzice, których może zaskoczyć, a nawet zszokować to, o czym pisał duński bajkopisarz.

Czy dzieci się nie boją?

To pytanie padło z ust przyjaciółki, zaraz po tym, jak wspomniałam, mimo chodem właśnie o okultyzmie i śmierci, którym przepełniona jest jego twórczość. Wspominam tak zawsze, na wszelki wypadek, żeby nie było, że nie ostrzegałam. Że ktoś radośnie zacznie czytać baśń klasyka, a tu zaraz jakieś trupie czaszki zaczną się spomiędzy kartek wysypywać i człowiek już nie wie czy czytać dalej czy uciec z pokoju z krzykiem, tłumacząc, że sorry, ale zostawiłam włączone żelazko.

I kiedy tak zapytała, ja dopiero zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w ogóle nie przyszło mi to do głowy?

Moje dzieci wysłuchały całej, kompletnej wersji w zupełnym spokoju. Historie o śmierci łyknęły zupełnie na miękko, jak młode pelikany i o dziwo, nawet nie zadawały zbyt wielu pytań dodatkowych. Słuchały, uważały i zdawały się rozumieć.

Dlaczego nie pomyślałam, że mogą się bać?

Bo czytanie tych baśni było dla mnie najbardziej naturalną z opcji. Bo pamiętam, jak czytała mi je mama, doskonale pamiętam te historie, natomiast zupełnie nie pamiętam, abym doznała w związku z nimi jakiejkolwiek traumy. Były ciekawe, poruszające, zastanawiające, momentami groźne, ale nie zdruzgotały mojej psychiki. Nie sprawiły, że boję się zajrzeć pod łóżko w nocy. Dobra- kłamałam- boję się spojrzeć, ale raczej dzięki filmom, które obejrzałam przez kolejne lata mego życia.

Jak to działa?

Baśnie Andersena naszpikowane są czarami, okultyzmem i śmiercią. Za każdym rogiem na bohaterów mogą czaić się czarownice, diabły czy inne duchy. Andersen prawdopodobnie niewiele czytał o psychice dziecięcej, za to doskonale znał prostą zasadę. Za zbrodnię zbrodniarza spotka kara. Im bardziej dotkliwa i brutalna, tym lepiej. Tego wręcz wymaga dziecięce pojęcie sprawiedliwości. Opowiada o tym wspaniale np. Katarzyna Miller w „Bajkach rozebranych”.

I pewnie z tego powodu, dzieci nie umierają ze strachu, a słuchają z uwagą. I wyciągają wnioski…

Śmierć jest naturalna.

Analizując ten stan rzeczy, doszłam do przekonania, że śmierć jest dla dzieci zupełnie naturalna. Że one nie mają w sobie przed nią strachu, dopóki my im nie powiemy, że powinny się bać. Nie boją się trupich czaszek ani krwi, dopóki ktoś im nie powie, że to straszne. W końcu to dzieci z zupełną beztroską miedzy pytania o to, co na obiad, potrafią zapytać zwyczajnie o to, kiedy umrze mama i kto umrze pierwszy?

Przypuszczam, że to chwilowe. Niedługo i moje dzieci zaczną analizować głębiej, myśleć o przyszłości i stracą tę dziecięcą umiejętność odbierania świata takim, jakim jest- z dobrodziejstwem inwentarza. Do tego czasu zamierzam jednak delektować się ich podejściem i choćby spróbować wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie. Może skoro oni się nie boją, ja też zdołam kiedyś w nocy zajrzeć pod łóżko z przekonaniem, że nawet jeśli jest tam coś, oprócz skarpet, to trzeba się z tym faktem pogodzić. Zaakceptować i nie wnikać 😉

Tymczasem z wymaganym spokojem odpowiadam im, że nie wiem, kiedy umrę ani kto umrze pierwszy.

Tłumaczę, że naturalnie pierwsi powinni umierać najstarsi, ci którzy nażyli się już wystarczająco. A jak to będzie? Nikt nie wie. I nikt nie wie, ale to jest „wystarczająco”. I wcale po mnie nie widać, że pytanie o własną śmierć przyprawia o palpitację serca. Co to, to nie 😉 Ważne, żeby odpowiedź zakończyć poleceniem posprzątania pokoju – wtedy znajdzie się czas, na uspokojenie skołatanych nerwów schowanych pod pokerową twarzą.

 

Podróż pociągiem

Te z nas, które są matkami i żonami lub konkubinami, i w pełni oddają się domowym pasjom takim jak gotowanie i prasowanie, doskonale wiedzą, jaki dreszcz emocji przebiega po plecach na myśl o samotnej wyprawie przez pół Polski. Dreszcz co najmniej jak stado karaluchów czy innych myszy. Pamiętam dokładnie czasy studenckie, kiedy decyzje o krótkim wypadzie do Trójmiasta podejmowało się zupełnie spontanicznie i po prostu wsiadało do pociągu, nawet w kapciach. To jednak zamierzchła przeszłość i swoją wyprawę przygotowywałam z taką pieczołowitością, z jaką przedszkolaki w październiku przygotowują listę prezentów od Świętego Mikołaja. Z należytym namaszczeniem rezerwowałam bilety PKP całe tygodnie wcześniej i cieszyłam się, że z poziomu przeglądarki internetowej mogę wskazać, czy chcę siedzieć przy oknie, czy jednak wolę być otoczona ze wszystkich stron przez obcych ludzi. Wiem, że sam wyjazd to już było wystarczające szaleństwo, więc dla spokoju ducha wolałam wtulać się w zaparowaną szybę. Wybierając miejsce solennie postanowiłam powstrzymać się od wykonywania szeroko znanego gestu odciskania łapy na szybie rodem z Titanica na każdej stacji. Jestem dorosła i już umiem się zachować.

Gotowi do startu…

Nocy przed wyjazdem niemalże nie przespałam. Głównie z obawy, że zaśpię i stanę przed dylematem, czy umyć, wysuszyć i wystylizować włosy czy wyjść z psami. Nie zapominajmy, że zostawiałam rodzinę, ale nie obowiązki. Udało mi się wszystko zrobić w tempie i nawet, niczym rasowy turysta, zdążyłam nawet przygotować termos z herbatą i… sic! Kanapki z serem zawinięte w folię aluminiową. Czułam się jak królowa wiochy, ale progres można przynajmniej odnotować w dziedzinie wyboru menu – nie zabrałam jajek na twardo i pęta kiełbasy myśliwskiej.

Stoi na stacji lokomotywa…

Wyszłam z domu, taka umalowana i pachnąca, i dziarsko skierowałam swe kroki w stronę dworca. To z jednej strony wspaniałe, że mieszkam tak blisko, z drugiej jednak mam wrażenie, że im bliżej dworca mieszkam, tym bardziej bagatelizuję dzielącą nas odległość i tym łatwiej o spóźnienie. Tym razem obeszło się bez katastrofy. Dotarłam na czas i nawet nie dałam się nabrać na dwa podstawione na tym samym torze pociągi pośpieszne, jadące w zgoła przeciwnych kierunkach! Mam Was! Już umiem czytać tabliczki na drzwiach pociągu. Tu nadmienię, że niby mamy XXI w., niby świat się zmienia, a jednak drzwi do pociągów TLK od dziesięcioleci niezmiennie otwierają się tak samo beznadziejnie i często zaczynam wątpić, czy uda mi się wsiąść lub wysiąść na czas…

Pierwsze koty za płoty

Kontynuując moje prywatne pasmo porannych sukcesów z radością zauważyłam, że wsiadłam przypadkowo do mojego wagonu! Nic tylko znaleźć przedział i wygodnie zająć miejsce przy oknie. Tu poszło nawet gładko, ale po wejściu okazało się, że na moim miejscu, a w zasadzie na całej ławeczce ktoś sobie leży. Dawna ja pewnie odwróciłaby się na pięcie i przeczekała całe zajście oraz kilkadziesiąt kolejnych kilometrów na korytarzu. Nowa ja jednak postanowiła zawalczyć o swoje. Wszak jestem matką i muszę dawać przykład asertywności. Nawet samej sobie. Odchrząknęłam i stanowczym (a może łamiącym się głosem) zakomunikowałam młodemu chłopakowi, który leżał na moim miejscu, że oto w ręku trzymam bilet i na nim, jak wół napisane jest, że miejsce 125 jest moje i zamierzam na nim usiąść. I wygrałam. Co więcej, wspomniany chłopak tak się widać przejął moją asertywnością i wojowniczością, że postanowił sobie znaleźć inny, lepszy przedział. Tutaj z żalem muszę zaznaczyć, że zrobiło mi się nawet przykro. W końcu byłam umalowana i miałam wystylizowane włosy i doprawdy nie rozumiem, dlaczego opisywany młodzieniec nie chciał napawać się moim widokiem przez dalszą część podróży.

Tu jest moje miejsce

W tym fragmencie chciałabym napisać, że na konferencji odnalazłam swoje miejsce w społeczeństwie. Stety bądź niestety miejsce to odnalazłam na jednej z kolejnych stacji pociągu relacji Bydgoszcz- Warszawa. Co przystanek do pociągu dosiadali się kolejni pasażerowie. Mój przedział dosyć długo pozostawał moją samotną twierdzą (i mimo, że ogrzewanie działało jak szalone i musiałam regularnie wietrzyć, udało mi się nawet zmrużyć oko).  W momentach kiedy nie spałam, przeglądałam prasę branżową popijając herbatą z termosu i czułam się niemalże bardziej światowa niż coca-cola. W pewnym momencie do mojego przedziału wsiadły dwie kobiety. Na oko dobijające do czterdziestki (prawie rówieśnice :P). Były równie światowe jak coca-cola i ja, bo też jechały na szkolenie w stolicy. Tak sobie światowo rozmawiały i wymieniłyśmy nawet kilka grzecznościowych frazesów, bo przecież na światowych ludzi tutaj padło i wtedy… zadzwonił telefon jednej z nich.

I ten jeden telefon, ta jedna podsłuchana rozmowa, sprowadziła nas wszystkie w tym światowym przedziale na ziemię. Bo moja współpasażerka płynnie przeszła z rozmowy na tematy służbowe z koleżanką, do ważnej rozmowy telefonicznej. Oczywiście przeprosiła, ale musiała odebrać, bo to ważne. Odebrała, wsłuchała się w głos po drugiej stronie i powiedziała coś w stylu….

„No przecież naszykowałam jej rajstopy. I strój na basen też. Jest na trzeciej półce od góry w drugim rzędzie od lewej”.

I wtedy zrozumiałam, że to wszystko jest bez znaczenia.

Że bez względu na to, co każda z nas o sobie myśli i jakich mądrości napchają nam do głów w tej stolicy, to i tak bezwzględnie zawsze będziemy tymi matkami, które wiedzą, gdzie co leży. Tymi matkami, które przed wyjazdem na konferencje przygotują pudełka śniadaniowe dla swojej rodziny. Tymi, które zostawią instrukcję co do obiadu i harmonogramu zajęć. I bez względu na to, czy nauczymy się nowych technik sprzedażowych i nowych specyfikacji produktowych, do końca pozostaniemy centrum dowodzenia dla naszych najbliższych…

 

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo