Change font size Change site colors contrast

Dlaczego wstydzimy się swoich potrzeb?

Ludzkie potrzeby towarzyszą człowiekowi od samego powstania naszego gatunku. Maslow, amerykański psycholog znany ze stworzenia „piramidy potrzeb”, postulował pewną hierarchię, zgodnie z którą potrzeby niższego rzędu muszą zostać zrealizowane, aby móc realizować te wyższego rzędu (umieszczone wyżej na planie piramidy). Na samym dole znajdują się potrzeby najbardziej podstawowe – fizjologiczne (takie jak głód, pragnienie czy seks). Wspinając się ku górze mijamy potrzeby bezpieczeństwa (ochrony), społeczne (poczucie przynależności), szacunku i uznania (statusu), a na samym czubku umieszczone zostały potrzeby samorealizacji.

Patrząc na ten Maslowski trójkąt, miłość trudno jest na nim sklasyfikować.

Niektórzy będą się upierać, że to potrzeba fizjologiczna, ale zgodnie z tym założeniem, mylimy pojęcie miłości z seksem, który bez miłości ma się przecież świetnie. Inni będą uważać, że miłość to poczucie bezpieczeństwa, a jeszcze ktoś powie, że wynika ona z potrzeby poczucia przynależności (zaspokajanej przez przynależność do grup społecznych, wyznaniowych, kulturowych, ale także przez monogamię). Prawda leży gdzieś pośrodku – miłość, jedno z najbardziej skomplikowanych uczuć, związane jest z realizacją każdego rodzaju potrzeb, w mniejszym lub w większym stopniu. Szukając miłości szukamy ciepła, bezpieczeństwa, stabilizacji, tego, żeby ktoś był „nasz” i żeby nas szanował i doceniał. Ale niezależnie od tego, czy jesteśmy w miłości czy nie – Freudowski popęd seksualny stale w naszym życiu wybrzmiewa i doprasza się o zauważenie. Freudowski, bo to Freud pierwszy twierdził, że libido (Eros) to energia nie tylko seksualna, ale także życiowa, za pośrednictwem której „popędy życia” (służące przetrwaniu jednostki) spełniają swoje funkcje.

Wracając więc do seksu – dlaczego tak bardzo wstydzimy się go potrzebować i mieć na niego ochotę?

Dlaczego tak jest, mimo świadomości, że seks jest czymś naturalnym i jest podstawową, fizjologiczną potrzebą każdego przeciętnego organizmu (w domyśle – osób nie aseksualnych)? Bez względu na płeć i wiek, libido nie jest przecież zależne od tych czynników. To nie tak, że wraz z wkroczeniem w jakiś konkretny wiek, czy wraz z pojawieniem się w naszej życiu nowej roli – macierzyństwa – nasze potrzeby stają się nieważne, nieistniejące. Libido nie jest przeznaczone tylko dla jednej płci i zarezerwowane jedynie dla dwudziestek. My, kobiety, niestety w 2019 roku dalej jesteśmy oceniane przez pryzmat liczby partnerów. Nie zmienia to faktu, że mamy mamy prawo chcieć się z pójść z kimś do łóżka. Po prostu. Mamy prawo używać aplikacji randkowych do szukania partnera i mamy prawo do tego, żeby mieć swoje potrzeby i fantazje i je realizować. Macierzyństwo to nowa rola, w której nie każda kobieta od razu się odnajduje. Bywa cholernie trudno i ciężko jest – mając noworodka, niemowlaka, przedszkolaka czy nawet starsze dziecko – pamiętać w tym całym życiowym bałaganie o sobie. Ale to nie znaczy, że my nie istniejemy. To nie znaczy, że rezygnujemy z bycia kobietą na rzecz bycia matką. Będąc matkami czasem szczęśliwymi, czasem samotnymi, czasem wzruszonymi, czasem wkurwionymi, dalej jesteśmy kobietami – z własnymi potrzebami i marzeniami.

Czy możemy zatem – my, córki, siostry, matki, kobiety – bezwstydnie korzystać z Tindera i umawiać się na seks? Droga wolna! Ale czy Tinder to naprawdę miejsce jedynie dla tych szukających przygód na jedną noc?

Tinder aktem desperacji?

Nie zliczę ile razy spotkałam się z myśleniem, że Tinder – czy jakakolwiek inna aplikacja randkowa – jest przysłowiową ostatnią deską ratunku. Jest wyjściem dla tych, którym w realnym świecie nigdy nie zaproponowano drinka i dla tych, którzy tego drinka nigdy nie zaproponowali. Dla takich społecznych ciamajd, którzy mają dysfunkcję płatów społecznych i nie są, jakby to powiedziała Janina Daily, labradorami interakcji społecznych. Czy to prawda?

W pewnym stopniu – tak. To dlatego, że internet pozwala nam na więcej swobody i introwertycy i introwertyczki odnajdą tam się na pewno dużo lepiej, niż w głośnym, tłumnym barze. Ale Tinder to nie tylko miejsce dla osób, którym nie wychodzi w rzeczywistym życiu. Tak jak nie tylko dla tych, którzy mają ochotę na szybki i jednorazowy seks. Aplikacje randkowe są przecież idealnym wyjściem dla osób, które żyją w biegu i nie mają ani czasu ani okazji pójść na miasto i tam kogoś poznać. Tinder, jak każda inna aplikacja randkowa, jest trochę jak nowo otwarta knajpka na rogu naszej ulicy. To od nas zależy, czy tam wejdziemy i zamówimy przystawkę, danie główne czy deser. Czy zamówimy kawę czy jednak drinka. No i czy będziemy chcieć do tego miejsca wracać, czy stanie się ono jednym z naszych ulubionych – takich, do którego regularnie zaglądamy i czujemy się jak w domu. Ja lubię traktować Tindera jako kolejną aplikację „społeczną”, następne medium, za pomocą którego można wyjść ze swojej „bańki” i poznać kogoś nowego – nie zawsze kochanka, czasem znajomego, przyszłego dobrego kumpla, a zdarza się, że i partnera na stały związek czy nawet na całe życie! Wszystko zależy od nas – naszego nastawienia, otwartości umysłu i chęci. Od odrzucenia zero-jedynkowości i pośród biało-czarnych barw dostrzegania różnych odcieni szarości. Od nauki wyzbycia się oceniania zachowania czy nawyków drugiej osoby i wartościowania ich. To naprawdę prostsze, niż może nam się wydawać.

Miłość z Tindera

To właśnie przez te wszystkie rzeczy, stereotypy i uprzedzenia, „Tinder” brzmi jak przekleństwo. Brzmi jak wstyd przykrywający jednorazowe szybkie numerki, pospieszne rozpinanie rozporka i uciekanie nad ranem z czyjegoś łóżka. I ja też, przyznaję, ten wszczepiony wstyd w sobie miałam. Zawsze jakoś głupio było mi przyznać, że „znamy się z Tindera” czy, że korzystam z tej aplikacji, bo nie chciałam zostać zaszufladkowana. Próbowałam się wymigać od odpowiedzi, kiedy prawda jest dużo lepsza i dużo „mojsza” niż wszystkie kłamstwa: ta aplikacja zrodziła kilka moich (naprawdę fajnych!) relacji i dwa związki (oba udane, a w jednym z nich jestem nadal!). Gdyby nie ona, nie poznałabym swojego obecnego chłopaka, tak jak wiele znanych mi osób nie poznałoby swoich partnerów czy partnerek. Każdy sposób na szukanie szczęścia jest dobry, tak myślę.

A ta na koniec, miła historia jako wisienka na torcie ku pokrzepieniu serc.

W zeszłą sobotę mój przyjaciel wziął ślub. Facet, do którego za niedługo zapuka magiczna i okrągła liczba 40, w końcu znalazł kogoś, z kim chce dzielić całe swoje życie. Do tej pory bywał w związkach, ale najwyraźniej to nie było „to”. Kiedy pierwszy raz spotkał swoją (już) żonę, od razu wiedział, że chce ją poślubić. Magia, prawda? Poznali się nie w barze, nie na weselu przyjaciela, nie na imprezie, nie w pociągu i nie w piekarni. Poznali się przez aplikację randkową i to tą z najbardziej szowinistyczną nazwą. Bo przecież w tej aplikacji, w internecie, dalej jesteśmy prawdziwymi ludźmi. Dalej jesteśmy sobą, ze swoimi uczuciami, wartościami, emocjami i potrzebami. Dalej czujemy, myślimy i mówimy to, co byśmy powiedzieli w rzeczywistości. Może czasem z większą odwagą i brawurą, ale to dalej my. Ci sami. 

Od małego dorośli powtarzali mi, żeby nie brać cukierków od nieznajomych panów i nie wsiadać do ich samochodów.

Słyszy to każda dziewczynka, zaraz po tym, kiedy zaczyna samodzielnie chodzić do szkoły czy wracać od koleżanek. Kiedy słyszałam takie przestrogi, wiedziałam tylko, że w razie niedostosowania się do tych zakazów, grozi mi jakaś duża krzywda. Ta dziecięca beztroska nie chciała pozwolić mi uwierzyć, że naprawdę istnieją jacyś źli ludzie, którzy mogliby mi zrobić cokolwiek strasznego. Moim najboleśniejszym przeżyciem w dzieciństwie był nieszczęsny rozwód rodziców. Nie przeżyłam jednak żadnej traumy czy osobistej tragedii, która odcisnęłaby piętno na mojej psychice czy na moim ciele. Ale, niestety, nie wszystkie dzieciaki miały takie szczęście.

Jako mała dziewczynka oglądałam „Piękną i Bestię” i byłam zniesmaczona zachowaniem Gastona w stosunku do Pięknej.

Nie wierzyłam, jak można powiedzieć dziewczynie, że książki nie są dla niej, bo nigdy nie byłam wychowywana w takiej kulturze. To był raczej pierwszy element, który nie pasował do mojej wizji układanki świata. Potem obejrzałam resztę kolekcji Disneya (po kilkanaście razy), a jako nastolatka czytałam ckliwe książki i oglądałam filmy, które ogląda się zwykle po rozstaniu, często w towarzystwie chusteczek i butelki wina. Od tamtego czasu jestem nieuleczalną romantyczką, ale dopiero niedawno zauważyłam, jak wszystko każe nam się romantyzować. Także sytuacje, w których dziewczyna mówi „nie”, a ten sprzeciw bywa zmieszany z błotem.

Prawie każdy serial, książka czy film przeznaczony dla nastolatek zawiera podobny element.

Dziewczyna mówi zakochanemu chłopakowi „nie”, bo zwyczajnie jej się nie podoba, a on białorycerzy i „walczy” o jej względy, kompletnie przy tym ignorując jej uczucia (czy też ich całkowity brak). Wspina się na balkon, żeby wkraść jej się do pokoju, namolnie wysyła wiadomości, czasem szpieguje. To wszystko jest przecież bardzo urocze, wręcz słodkie. Nie ma co: chłopak się stara! Zależy mu! Potem zdarza się, że dochodzi do tego agresja, bo „taki chłopak zawsze dostaje to, czego chce”. Ta agresja tłumaczona jest romantyczną zapalczywością i nieustępliwością, a szczęśliwi widzowie dostają magiczną opowieść; o rycerskich pojedynkach czy chłopięcych bijatykach. Które, chociaż są agresywne, a zdanie wybranki zostaje całkowicie zmarginalizowane, znajdziemy oczywiście na dziale wzruszających romansideł.

W liceum dowiadujemy się, że romantyzm ma wpisany w siebie tragizm.

Polonistki najczęściej uczą, że chodzi tu o niespełnione uczucie; tragiczną miłość czy tęsknotę za ojczyzną. Ale nie mówią, jak sobie z takim niespełnionym uczuciem radzić. Czy o tym, że Łęcka z Lalki, mimo że zachowywała się czasem bardzo niekulturalnie i bezdusznie, to nie powinna być zmuszana – także przez tłumy maturzystów z pedagogami na czele – do pokochania Wokulskiego. Doszliśmy do etapu, w którym romantyzujemy nawet samobójstwa – oczywiście osób, które nie znalazły odwzajemnienia swojej miłości. Mówimy o nich, nagrywamy filmy i piszemy książki, a w szkołach nie powie się, że zachowanie sztandarowej pary z Werony nie jest godne naśladownictwa, a samobójstwo samo w sobie nie jest, a przynajmniej nie powinno być, czymś na porządku dziennym. Za to powie się, że to piękne – umrzeć z miłości, dla miłości i w jej imię. Tylko co z tymi, którzy zabili się, bo kochać nie chcieli i zwyczajnie nie mogli? Co z tymi, którzy popełniali samobójstwa, bo bywali do czegoś zmuszeni – fizycznie lub psychicznie, do wytwarzania uczuć, którzy sami nie byli w stanie wygenerować? Czy to też jest romantycznie piękne?

Krzywda jest często niewidzialna.

Dzieci nie chcą robić problemów i nie umieją o nich mówić. Próbują same poradzić sobie z tym, że czują się niewystarczające, przymuszane czy nawet nieświadomie wykorzystywane. A my, kiedy mówimy o molestowaniu, myślimy o młodych dziewczynach, najczęściej w przedziale 20-30. Myślimy o klubach, tabletkach gwałtu, dużej ilości alkoholu. Nie kojarzymy tego zjawiska z małymi dziewczynkami, których nie tylko dotykają czasem „źli wujkowie”, ale one same są niewinnie nieświadomie – swoich praw i granic. Tego kiedy zaczyna się krzywda i kiedy mogą się na coś nie zgodzić. Nie myślimy o dziewczynkach, które dopiero dorastają – szminkują, spódniczkują i szpilkują, często przez przypadek stając się nimfetkami dla dorosłych mężczyzn, którzy tylko ślinią się na myśl o ich defloracji. To obrzydliwe, przerażające i całkowicie straszne, wiem. Ale chociaż jestem idealistką i wierzę w dobrych ludzi, tworzących dobry świat, to rzeczywistość jest taka, że pośród tych dobrych pojawiają się źli. A świadomość tego jest pierwszym krokiem do bezpieczeństwa.

Nie jestem matką i pewnie jeszcze przez długi czas nie będę. Ale mam oczy i obserwuję, jak często unika się tematów w rozmowach z dzieckiem. Nie tylko o seksie, ale także o tym, jakie czekają na nich ewentualne zagrożenia i o tym, jak mogą ich uniknąć. O tym, że mają prawo; do wytaczania granic swojej strefy komfortu, do mówienia „nie”, do protestowania i do asertywności.

A przede wszystkim o tym, że cokolwiek by się nie stało, to powinno się o tym mówić, żeby móc otrzymać pomoc.


Designed by katemangostar / Freepik

Jechałam samochodem, ulice były puste, a ja podkręciłam głośność radia. Właśnie zaczynały się popołudniowe wiadomości. Po krótkim przedstawieniu sytuacji panującej na drogach i prognozy pogody na najbliższe dni (oczywiście, jak to w Gdańsku zwykle bywa, zapowiedziano opady deszczu), głos spikerki zakomunikował, że październik to międzynarodowy miesiąc profilaktyki i walki z rakiem piersi. I choć wiadomo, że nowotwór co roku zbiera potężne żniwo, mimo to, co druga kobieta przed czterdziestką nigdy nie badała swoich piersi.

Dużo niewidocznych historii

Patrząc na kobiety, które spotykam w tramwaju, na uczelni, na ulicach, w sklepach czy kinie, dociera do mnie, że jesteśmy przecież od siebie zupełnie różne, a każda z nas nosi ze sobą inną historię. Nie znam ich życia. Nie wiem, co je inspiruje, co jest motorem do działania, ani tego, co przeżyły. Patrzę na ich twarze i ciała i często zastanawiam się, jakie mają problemy, czy chciały kiedyś w sobie coś poprawić, czy wiedzą, że są piękne, ważne i potrzebne – też same dla siebie. Myślę o tym, jak wiele rzeczy nie widać. Ale podobno najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. I dużo w tym prawdy; oprócz złotego charakteru czy dobroci serca, niewidoczne są nie tylko ludzkie historie, ale również zalążki niebezpiecznych chorób, których wykrycie powinno być dla nas priorytetem.

Brak piersi mojej babci też jest całkowicie niewidoczny. Nosi stanik z silikonową protezą, która wypełnia brak, bo nie każda kobieta ma możliwość rekonstrukcji biustu po zabiegu mastektomii, czyli amputacji. Nie tylko nie widać brakujących piersi, nie widać też choroby czy istniejącego guza. Nie wszystkie zmiany, które zachodzą w naszym ciele czy organizmie, są do zobaczenia gołym okiem. Moja mama miała 18 lat, kiedy przeżywała swoją pierwszą operację. Wycinano jej wtedy małego guza, niezłośliwego. Była wtedy młodsza ode mnie i wybadała go sobie sama. Bycie nastolatkiem zwykle równa się byciu lekkoduchem, także w kwestiach zdrowotnych, ale moja mama nie wiedziałaby o guzie, gdyby nie dotyk i rutynowe badania. Tak jak o istniejących guzach dalej nie wiedzą tysiące żyjących kobiet, które być może teraz, kiedy piszę ten tekst, przeżywają ostatnie miesiące czy lata swojego życia. Właśnie przez samotworzące się w ich ciałach niewidoczne historie i brak ich rozpoznania.

Guz niejedno ma imię

Może być nawet wielkości ziarenka pieprzu, a może przypominać fasolkę. Może być bez patologicznych zmian, a może być złośliwy. Może pojawić się w wieku 20 lat, a może pojawić się w wieku lat 60. Może wymagać natychmiastowego usunięcia, a może tylko ciągłych obserwacji i częstych badań. Bez względu na to, jaki guz może być, jedno jest pewne: trzeba się badać.

Profilaktyka jest bardzo istotna; względnie wcześnie wykryte zmiany nowotworowe znacznie wpływają na dalszy przebieg leczenia, a co za tym idzie – na nasze zdrowie i życie. Wypadałoby się przebadać u lekarza, ale codzienne badanie, w celu wykrycia zmian, powinnyśmy wykonywać same, na przykład pod prysznicem. Regularnie dotykając swoich piersi i sprawdzając, czy nie zaplątał się nam w ciele jakiś niechciany guziczek, z którym natychmiastowo powinnyśmy wybrać się do lekarza, dbamy o swoje zdrowie i o naszych bliskich. Którzy przecież martwią się o nas i chcą, żebyśmy byli z nimi jak najdłużej. ​​

Cycki są fajne takie, jakie są

Gdy byłam w gimnazjum, rozmawiałam z mamą o brodawkach. Wtedy dotarło do mnie, że chciałabym, żeby moje były mniejsze. To był pierwszy moment, kiedy poczułam, że nie lubię swoich piersi, bo są nie takie, jak trzeba. Potem już było tylko gorzej, bo otaczały mnie cycki idealne: wyfotoszopowane, o idealnej opaleniźnie i perfekcyjnie okrągłym kształcie, stale sterczących, ale drobnych sutkach, no i oczywiście bez rozstępów. Patrzyłam na siebie w lustrze, czasami nawet googlowałam, czy to normalne, że są takie nieregularne, że mają kształt taki i taki i że wyglądają właśnie tak, jak wyglądają. I nawet zaczęłam się garbić, żeby jakoś je ukryć.

Przez swoje kompleksy, nigdy nie rozumiałam, dlaczego piersi są otoczone taką aurą kultu. Denerwowało mnie to, bo skoro są tak ważne, nawet w postrzeganiu seksualnym, to czułam, że odpadam w przedbiegach, bo nie spełniają wymogów. Przynajmniej takich, które stawiałam sobie sama.

Teraz dojrzałam i wiem, że cycki są fajne. W dodatku takie, jakie są. Naturalne, poprawione, czy zrekonstruowane. Są fajne, są seksowne, są powodem do dumy i właśnie dlatego powinno się o nie regularnie dbać!

***

 

Doskonale zdaję sobie sprawę, że choć samodzielnie badanie piersi jest naprawdę proste, mało z nas o tym pamięta. Nie wiem, czemu… bo można się czegoś doszukać? Bo mnie to nie dotyczy? Bo karmię piersią? Bo dobrze się czuję?

The Mother MAG to miejsce dla świadomych kobiet. Matek odpowiedzialnych za swoje dzieci. Kobiet które, tak!, mają jeszcze wiele planów do zrealizowania. Mamy możliwość powiedzieć o tym głośno, licząc, że zainspirujemy Was, więc mówimy – hej, guza nie widać, dlatego comiesięcznego rytuału nie zamieniajcie na przypadkowe badanie raz na trzy, cztery lata!

,,Guza nie widać’’, to powiedziała Martyna, jedna z kobiet, którą możecie podziwiać w naszej sesji. Nie widać, bo w jej piersi jest mały guzek – o którym byśmy nie wiedziały, gdyby nam nie powiedziała. Ilu takich guzków Polki nie widzą, nie znajdą?

Cycki, nic takiego. Połowa społeczeństwa je ma. Z drugiej strony – są świetne, piękne, pociągające, potrzebne, są symbolem kobiecości, macierzyństwa. I zdrowia. Fajnie jest je mieć.

To tylko piersi. I aż piersi. Każde są piękne, bo są nasze. A oto 9 odważnych kobiet. I ich piersi w obiektywie Jana Górczaka.

/ Monika Pryśko – Redaktor Naczelna /

 

 

Zdjęcia / Jan Górczak

They have been associated with cellulite, motherhood, life after 40 and general negligence. In fact, stretch marks do not appear on women’s and mature skin, but they also occur among teenagers or men. So why are we still ashamed of them?

Where do these stretch marks come from?
What have we done wrong? This question is probably a source of annoyance to many of us. Seeing the spindle strands on our thighs, breasts or buttocks, we wonder whether we did not care enough about our skin, nourishment and our body? Are these unaesthetic lines, which destroy the ideal statue of our womanhood, our fault? The answer to all these dilemmas is no. If such marks are on your body, then apparently they had to appear there. They are no longer just „on” your skin, but they are your skin – an integral part of it, whether you want it or not.

Since we have already explained that we definitely had no influence on this, it is worth asking ourselves another question: why the hell have they appeared at all?

We do not need to experience pregnancy in order for such scars to appear on our body. Stretch marks are the result of the inability of our body to keep up with the changes that affect it and reshape it in every possible way. In the event of a sudden change of weight in a short time or due to hormonal disorders, the skin doesn’t keep up. We are not to blame for anything, and stretch marks are something completely natural. Sometimes they are called the „symbol of womanliness”, although it’s no determinant – let’s not go from one extreme to the other; you don’t need them to feel like a woman. Stretch marks should not be perceived as something bad, but as a possible, natural element of our existence, like freckles or birthmarks.

Time for coming out
More and more women, including celebrities, decide to show their bodies, which don’t necessarily look like from the cover of a glamorous magazine. Such coming out’s are sometimes sensational – as if stretch marks were something totally unusual and admitting to their presence required an impossible amount of courage. It is not only public figures such as John Legend’s wife, Chrissy Teigen, for example, who decide on such a (publicised) step, but the world’s brands are also trying to overcome the taboo. ASOS, a well- known British clothing company, has recently launched a campaign related to the collection of swimwear. The bodies of the models have not been retouched; scars from acne or stretch marks are clearly visible. As it seems, it pays off to be real because instead of a wave of negative opinions, the campaign met with a very positive feedback.

Independent artists also try to make their contribution. The twenty-one- year-old artist from Spain, Zineta, is now using her entire career to break the silence. She battles sexism by taking subtle photos of women’s breasts from behind delicate flowers. She tries to show that menstrual leakage is simply something that happens. Zineta has also developed a project concerning female stretch marks. Using paints, she coloured the female stretch marks, not covering or masking them, but paying special attention to them. She says that scars are unique and make each of us exceptional.

Between shame and rivalry
Some time ago, I posted a photo of a fragment of my thigh on Instagram, where these small, bright bolts of lightning are visible. I received a lot of feedback; from questions from the guys whether I can send them this photo without panties, through praise and rebuke concerning my „courage”, to questions from young girls who do not know exactly what it is, and have seen identical scars on their bodies. They don’t ask their mothers because usually mature women clearly associate the problem and occurrence of stretch marks with pregnancy, not the possibility of them appearing during adolescence or in result of eating disorders, which often affect teenagers. And that is partly why it is so important to speak loudly about stretch marks.

Natalia, who runs the Pink Candy channel on YouTube, where she speaks about sex and sexuality, has recently posted a picture of her stretch marks on the fanpage of the channel. In the description she briefly described a situation in which a viewer confessed that she is afraid to undress herself in front of her boyfriend because of the stretch marks. Under the post, among many positive comments, there were also some valuating ones – those in which women, as if they were competing to be the one with the biggest scars, discussing which ones are already shaming. This rivalry, („she hasn’t seen the true stretch marks yet”; as if bigger ones were supposed to be real, and the smaller ones fictitious and meaningless) shocked and frustrated me – when did it happen that we, the women, started to fight with each other instead of supporting and motivating one another?

Stretch marks cannot be ugly when they are yours
Whether or not we have stretch marks, and if so, how big, should not matter. What is important is what we have in our minds and whether we have an internal problem with them. Nobody – a guy in front of whom we plan to undress, beach-goers on towels next to us or friends at the changing room – is likely to have a problem with whether and how many scars we have. Everything – fears, worries and anxieties are in our minds. It is up to us whether we want to get rid of them.

On the right wrist I have a scar after three stitches. Once, when I was a child, as a part of the fun with my friends, I pushed the door to my room, which had little glass windows. When I look at this small, healed ladder, I smile every time and remember this foolishness. I love this scar just as I love scars on my thighs, underneath my briefs. They haven’t been created out of stupidity, but by nature and are an integral part of me. They are beautiful, because they’re mine.

 

Kojarzą się z cellulitem, byciem matką, życiem po 40-tce i ogólnym zaniedbaniem. W rzeczywistości, rozstępy pojawiają się nie tylko na skórze żeńskiej i dojrzałej, ale występują także u nastolatków czy u mężczyzn. Dlaczego w takim razie wciąż się ich wstydzimy?

 

Skąd te rozstępy?

Co zrobiłyśmy nie tak? To pytanie dręczy zapewne wiele z nas. Widząc wrzecionowate pasma na swoich udach, piersiach czy pośladkach, zastanawiamy się, czy niedostatecznie dbałyśmy o swoją skórę, o odżywianie i o swoje ciało? Czy te nieestetyczne linie, burzące idealny posąg naszej kobiecości, są naszą winą? Odpowiedź na te wszystkie rozterki brzmi: nie. Skoro takie ślady są na Twoim ciele, to najwidoczniej musiały się tam pojawić. Nie są już tylko „na” Twojej skórze, ale są „nią” – Twoją integralną częścią, czy tego chcesz, czy nie.

Skoro już wyjaśniliśmy sobie kwestię tego, że zdecydowanie nie miałyśmy na to wpływu, warto zadać sobie kolejne pytanie: dlaczego one w ogóle miały czelność się pojawić?

Nie musimy przeżyć ciąży, żeby na naszym ciele pojawiły się takie blizny. Rozstępy są skutkiem „nienadążalności” naszego ciała nad zmianami, jakie je obejmują i mielą w każdą możliwą stronę. Przy nagłej zmianie wagi w krótkim czasie, czy przez zaburzenia hormonalne, skóra nie nadąża się rozciągnąć. Niczemu nie jesteśmy winne, a rozstępy są czymś całkowicie naturalnym. Bywa, że nazywane są „symbolem kobiecości”, chociaż to przecież żaden wyznacznik – nie wpadnijmy ze skrajności w skrajność; nie trzeba ich mieć, żeby czuć się kobietą. Rozstępy nie powinny być ujmą, tylko możliwym, naturalnym elementem naszego jestestwa, jak piegi czy pieprzyki.

 

Czas na coming out

Coraz więcej kobiet, także ze świata show biznesu, decyduje się na pokazanie ciała, które niekoniecznie wygląda jak z okładki lśniącego magazynu. Takie coming out’y bywają sensacją – jakby rozstępy były czymś całkowicie niezwykłym, a przyznanie się do ich obecności wymagało niemożliwych pokładów odwagi. Na taki (głośny) krok decydują się nie tylko osoby publiczne, jak na przykład żona Johna Legenda, Chrissy Teigen, ale tabu starają się przełamać także światowe marki. ASOS, znana brytyjska firma odzieżowa, pokazała ostatnio kampanię związaną z kolekcją strojów kąpielowych. Ciała modelek nie zostały wyretuszowane; na zdjęciach blizny po trądziku czy rozstępy są dokładnie widoczne. Jak widać, opłaca się być prawdziwym, bo zamiast fali negatywnych opinii, kampania spotkała się z bardzo pozytywnym odzewem.

Niezależni artyści też starają się dołożyć swoją cegiełkę. Dwudziestojednoletnia artystka z Hiszpanii, Zineta, całą swoją działalnością przełamuje obecnie przemilczane tematy. Walczy z seksizmem robiąc subtelne zdjęcia kobiecym piersiom zza delikatnych kwiatków. Próbuje pokazać, że miesiączkowe przeciekanie jest czymś, co po prostu się zdarza. Zineta zrealizowała także projekt dotyczący kobiecych stretch marks. Używając farb, kolorowała kobiece rozstępy, nie przykrywając ich czy maskując, ale specjalnie zwracając na nie uwagę. Sama twierdzi, że blizny są unikalne i sprawiają, że każda z nas jest wyjątkowa.

 

Między wstydem a rywalizacją

Jakiś czas temu dodałam na Instagram zdjęcie fragmentu swojego uda, na którym są widoczne te małe, jasne błyskawice. Dostałam spory odzew; od pytań od facetów, czy mogę wysłać im to zdjęcie bez majtek, przez pochwały i nagany mojej „odwagi”, aż po pytania od młodych dziewczynek, które nie wiedzą do końca, co to jest, a zaobserwowały identyczne blizny na swoich ciałach. Nie spytają o to swoich mam, bo zwykle dojrzałe kobiety jasno wiążą problem i występowanie rozstępów z ciążą, a nie możliwością pojawienia się ich w okresie dojrzewania czy przez zaburzenia odżywiania, które często dotykają nastolatków. I po części dlatego właśnie głośne mówienie o rozstępach jest takie istotne.

Natalia, prowadząca kanał Pink Candy w serwisie YouTube, na którym mówi o seksie i seksualności, wstawiła niedawno zdjęcie swoich rozstępów na fanpage kanału. W opisie krótko opisała sytuację, w której jedna z jej widzek zwierzyła się, że właśnie przez rozstępy boi się rozebrać przed swoim chłopakiem. Pod postem, wśród masy pozytywnych komentarzy, pojawiły się także wartościujące – takie, w których kobiety jakby w wyścigu walczyły o to, która ma te blizny większe i które już są kompleksami, a które jeszcze nie powinny. Ta rywalizacja, („chyba prawdziwych rozstępów nie widziała”; jakby większe miałby być prawdziwe, a te mniejsze, już całkowicie fikcyjne i nic nie znaczące) zszokowała mnie i zdegustowała – jak to się stało, że my, kobiety, zaczęłyśmy między sobą walczyć, zamiast się wspierać i motywować?

 

Rozstępy nie mogą być brzydkie, skoro są Twoje

To, czy mamy rozstępy, czy nie, i jeśli tak, to jak duże, nie powinno mieć żadnego znaczenia. Ważne jest to, co mamy w głowie i czy mamy z nimi jakiś wewnętrzny problem. Nikt – chłopak, przed którym planujemy się rozbierać, plażowicze na ręcznikach obok czy koleżanki w szatni od WF-u – raczej nie będą mieć problemu z tym, czy i ile mamy blizn. Wszystko – strachy, obawy i kompleksy są w naszej głowie. I to od nas zależy, czy będziemy chciały się ich pozbyć.

Na prawym nadgarstku mam bliznę po trzech szwach. Kiedyś, będąc dzieckiem, w ramach zabawy z koleżankami, wyważyłam drzwi do swojego pokoju, które miały szklane szybki. Patrząc na tę małą, zabliźnioną drabinę, uśmiecham się za każdym razem przypominając sobie tą głupotę. Kocham tę bliznę, tak jak kocham blizny na moich udach, pod linią majtek. Nie powstały z głupoty, ale z natury i są integralną częścią mnie. Są piękne, bo są moje.

Women generally demonstrate much more developed empathy. We worry about many things, we are more affectionate and susceptible to being hurt. Our hearts are not covered with iron armour or wrapped in barbed wire. Our trust is often boundless, even without a clear, rational reason. We call Hope a „mother” of fools rather than a „father” for good reasons. Maternal care breaks through from hope, but so does blind, naive faith in general good and happy endings. And this naivety pushes us into the hands of fortune-tellers, numerology, cards or horoscopes.

The horoscope prophecies are no longer there to tell us what next month or week will bring, but to assure readers that everything will be okay even if there are some minor obstacles in the foreseeable future. Our need for such assurance can be catered for by a short paragraph on the back pages of women’s magazines, on fortune-teller websites and in apps, or even in text messages from your favourite, most trusted and reliable astrologer. However, we do not want to admit that we read fortunes, not to mention our belief in these concise predictions or warnings.

That’s because we’re not accustomed to showing weakness. Uncertainty – also about the future, can bore a hole in your stomach with a drill built with molecules of stress and instability. People have long been looking for care, a sign that they are not alone while handling the future and that they will be able to tame it. When in company, we usually prefer to ridicule belief in such superstitions. At least until we are faced with financial crises, love traps and life crossroads, and then we could use some tips and a pat on the back, reassuring us that in the end everything’s going to be alright.

As far as metaphysical matters are concerned, I undoubtedly adopt the warm role of a tragic heroine. My beliefs and views feature an avalanche of contradictions that I can’t get rid of, and whose constituents together form a rather explosive mix. For instance, I believe that everything depends on us. I like having impact on my own life, I enjoy acting so that everything goes as I plan it. It does not exclude karma, which is simply worth believing in. At least I think so. If more people believed in Karma, there would be more good in the world. It doesn’t matter whether people performing good deeds would like to receive some good in return, or if they acted selflessly. Maybe the threat of such a penal boomerang would stop bad intentions, stimulating fear.

I am also an incurable and naive romantic. I believe in destiny, because I choose to believe in it. However, sometimes I push the destiny itself to the wall, checking whether it’s going the right direction. And so, when I meet someone new, I sometimes check his possible nature by comparing the characteristics of his zodiac sign. Without second thoughts I click related links and thus „make sure” whether my partner suits me, whether our signs match, whether this relationship will develop quickly, or rather will require a lot of effort and patience. It may sound funny, but the temper of the other person is quite often dependent on the day he was born. And although horoscopes and all this
„fun” with any form of fortune-telling is quite incompatible with Church teachings, horoscopes are frequently read by women who visit the Church more than regularly.

So, should we be more sensible and stop trusting horoscope prophecies, hints and warnings? Not necessarily. It is not about entrusting your life and all life decisions to the hands of the heavens, invisible energies or cardboard rectangles. But it’s good to know that every force, even the most absurd one, is the force that is right and necessary if it is able to (re)build and strengthen our mind. According to the rule – if something looks stupid but it works, it means that it’s not stupid. Even if it works only by means of placebo effect.

Finally, should we be mad at ourselves that we are gullible and naive? Absolutely not. It’s all because enormous, immense sensitivity that sometimes emotionally afflicts us so much. Don’t let them tell you that today there is no room for tenderness. That there are only divisions, barricades, hatred and bullets. That what counts is brute force and fists, war and shouting. Kaur, a poet, feminist and artist from India, writes that if you are sensitive, you are powerful. And let’s stick to this.

This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Mother-Life Balance to zdecydowanie mój plan na macierzyństwo po urodzeniu drugiego dziecka.

Sylwia Luks

The Mother Mag to mój ulubiony magazyn z którego czerpię wiele porad życiowych oraz wartościowych treści!

Leszek Kledzik

The Mother Mag logo